Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Marcin!

Moja radość była jak płomyk na wietrze. Tylko błysk. I zaraz twardy obrachunek: nie sądziłem, że to ty? Tak powiedział. A więc szukał łatwej znajomości…

– Przypadkowo trafiłeś na mnie! Co za pech!

– Pech? – podszedł bliżej. – Doprawdy pech? A może szczęśliwy zbieg okoliczności?

– Nie zawieram znajomości na ulicy. A to przecież chciałeś mi zaproponować, prawda? Zatrzymując mnie nie wiedziałeś, że to ja!

Błyskawicznie przypomniały mi się zastrzeżenia mamy, te, których nie wysłuchałam do końca, przypomniał mi się wieczór u Tomasza, kiedy podczas mojej nieobecności Marcin zaczął pić. Tak, a teraz to… Więc taki był?

– Wiedziałem, że będziesz tędy szła! Czekałem tu na ciebie, wierz mi!

– Marcin, powiedziałeś wyraźnie: nie wiedziałem, że to ty!

Odwróciłam się i prędko zaczęłam iść w stronę domu. Marcin był szybszy i już po chwili znowu stał przede mną. Spojrzałam na niego, gotowa do nowej repliki. Powstrzymało mnie spojrzenie, pozbawione zwykłej ironii, nieoczekiwanie poważne. Marcin położył mi rękę na ramieniu i pochylając lekko głowę, powiedział spokojnie i przekonywająco:

– Uwierz mi… proszę cię… czekałem tylko na ciebie! Czasami człowieka łamią drobiazgi, wrażenia, do których wstyd się nieomal przyznać. Wzruszył mnie dół jego twarzy pociemniały niewyraźnym jeszcze zarostem.

***

Patrzyła na mnie przenikliwie. Znała moją twarz. Znała na pamięć, jak pierwszą księgę Pana Tadeusza. Wystarczyło powiedzieć "Litwo! Ojczyzno moja!"…żeby ciągnęła dalej, aż do samego końca. Wystarczyło jej także spojrzenie na moją twarz, żeby ciągnąć wstecz do samego początku.

– Piłeś? – zapytała krótko.

– Wiesz przecież. Byliśmy u Tomasza.

– Pytam się, czy piłeś?

– Mało. Minimalnie.

Odgarnęła włosy z czoła Mady gestem, na który nigdy nie potrafiłem się zdobyć, a na który zawsze miałem ochotę.

– A ty? – zapytała.

Ale nie wiem, czy słyszała odpowiedź. Spostrzegła skuter stojący pod drzewem i wpatrywała się w niego nieruchomym spojrzeniem. Dopiero po chwili odwróciła wzrok w moją stronę. Nie powiedziała nic, ale zrozumiałem wszystko. Znowu zgłaszała wobec mnie swoje kolejne votum nieufności. Zażądała, żebym był w domu o dziewiątej i żaden sprzeciw nie przeszedł mi przez gardło. Kiedy odchodziła, Mada zapytała mnie:

– Chciałbyś mieć taki skuter? Odwróciłem się. Matka stanęła w miejscu, jakby czekając na moją odpowiedź.

– Niepotrzebny mi skuter! – powiedziałem głośno, bardziej do niej niż do Mady.

Usiedliśmy przy stoliku, ale nie byłem w stanie rozpocząć najgłupszej nawet rozmowy. Psiakrew, wszystko robiłem źle. No, nie wychodziło mi. Niepotrzebnie lazłem do tego Tomasza, niepotrzebnie dałem się namówić Adamowi.

– No, to lu! – powiedział.

Nie zauważeni przez nikogo wymknęliśmy się z mieszkania Tomasza, nie zauważeni wróciliśmy z powrotem z butelką w kieszeni.

– Mocna rzecz i pożyteczna – Adam napełnił szklanki po oranżadzie – chociaż ja tam wolę czystą!

Tak, byłem w pieskim nastroju i Adam nie potrzebował namawiać mnie długo na uzupełnienie Tomaszowej zastawy odrobiną szkła. To była słabość. Miałem masło nie wolę! Kiedy siedząc z Madą w Bistro zastanawiałem się nad tym, czułem się jak na pochylni. A więc starczy pchnięcie byle jakiej ręki i mogę spaść? Tylko dlatego, że Mada przyszła w porę do Tomasza, nie była to ręka Adama. Gdyby matka chciała mi zaufać, może byłbym silniejszy. Ale ona wszystko pamiętała i nie chciała mi dać żadnych szans! To tylko Mada była zdumiewająco nieświadoma i może dlatego lgnąłem do niej jak ćma do światła. Nie wiedząc o mnie nic, nic mi nie mogła zarzucać. Nie wiedziałem jednak nigdy, w jakim stopniu znosi moją obecność przy sobie, a w jakim jej pragnie. Bałem się jak ognia taniego sentymentalizmu i jarmarcznych uniesień. Wszystko, tylko nie to! Początkowo pielęgnowałem swoje uczucie do Mady tak mniej więcej, jak matka pielęgnuje wcześniaka, o którym lekarze mówią: nie wiadomo, czy wyżyje. Wcześniaka umieszcza się w inkubatorze i zespół doświadczonych ludzi walczy o szansę dla niego. A ja byłem sam. Może zresztą bez obaw powierzyłbym Madzie swojego noworodka, gdybym miał pewność, że wyciągnie po niego chętne ręce. Mada jednak traktowała mnie zawsze tak, jakbym był jednym z elementów Osady. Byłem pewien, że po wakacjach, zapytana o pobyt tutaj, odpowie lekko:

– No, cóż… jezioro, korty, las, cudowne targi w każdy wtorek, Marcin, gotycki kościół na rynku…

Z tych niewesołych rozmyślań wyrwało mnie pytanie Mady, którego nawet nie usłyszałem dokładnie.

– Co mówisz?

– Po prostu pytam się, która sukienka najbardziej ci się podobała…

Nie widziałem u Tomasza żadnych sukienek, oprócz tej jednej, którą ona miała na sobie. Z pamięci mogłem zacytować każdą fałdkę szafirowego płótna.

– Czyżby to była moja sukienka? – przerwała mi w połowie.

– Rzeczywiście… to ta!

Trudno było dogodzić dziewczynie takiej jak Mada. Nie wyglądała na ucieszoną i patrzyła na mnie tak, jakbym muchomora nazwał prawdziwkiem.

Odprowadziłem Madę i punktualnie o dziewiątej wróciłem do domu. Matka była sama. Czytała i tylko przelotne spojrzenie na zegarek wskazywało, że dostrzegła mój powrót. Potem znowu wróciła do książki. Poszedłem do siebie. Sypiałem na oszklonej werandzie, której okna wychodziły na ogród. Wieczorami wiał stamtąd słodkawy zapach maciejki. Otworzyłem okno. Było już zupełnie ciemno, ale las wybijał się mrocznym pasmem. Dziwna to rzecz, jak często na ten widok reagowałem uczuciem niedosytu. Mimo że zawsze byłem pacyfistą, często ogarniał mnie żal, że nie urodziłem się w pokoleniu mego ojca. Może to w każdym mężczyźnie tkwi coś takiego cholernego? Ojciec mówił zawsze, że "każdy dzień jest swoistą formą walki"… Możliwe, ale on przecież znał na wylot lasy kieleckie i zapach prochu. Wywalczył dla mnie ten slogan, którego treść nie ma w sobie nic z wielkiej przygody! Nikt mi nie powie, że łatwo jest dorastać, kiedy ma się wszystko podetknięte pod nos. Właśnie wtedy przychodzą człowiekowi do głowy najgłupsze pomysły. Kiedy ojciec był młody, jadł krupnik ze wspólnego kotła. Mnie matka naszykowała tego wieczoru cztery kawałki chleba z szynką i trzy pomidory. I to jest ta różnica.

Drzwi uchyliły się lekko i matka zapytała nie wchodząc nawet na werandę:

– Marcin, odprowadziłeś ją do domu?

– Tak.

– To dobrze. Gospodyni wróciła w tej chwili i mówi, że była jakaś awantura przed gospodą. Bałam się, że Mada plącze się gdzieś sama po nocy. Odprowadziłeś ją pod sam dom?

– Pod sam dom.

Uspokojona zamknęła drzwi. Tak, matka wyrobiła sobie już dawno własne zdanie o tej dziewczynie, trochę może nazbyt akcentującej swoją rezerwę wobec życia, a jednocześnie tak pełnej wdzięku. Nigdy nie przypuszczałem, że tę ostateczną ocenę, którą jej postawiła, wymierzy w końcu przeciwko mnie.

Pewnego wieczoru zaproponowałem Madzie, abyśmy wypłynęli kajakiem na jezioro. Ktoś mi powiedział, że są tu ryby, które biorą w nocy. Chciałem spróbować. Mada podkpiwała ze mnie, z moich rybackich zapędów. Gadała bez przerwy. Po godzinie zerwał się lekki wiatr, zrobiło się chłodno. Mada wyraźnie zmarzła, a ryby jak nie było, tak nie było.

– Jest mi zimno! – przyznała się.

Ściągnąłem sweter i podałem go Madzie. Włożyła. Wyglądała bardzo zabawnie, sweter był za duży, przypuszczam, że dwie Mady zmieściłyby się w nim swobodnie. Ujarzmił ją. Stała się nagle bardzo mała i jakaś bezradna. Byliśmy sami pośrodku wielkiego jeziora i uświadomiłem sobie, że tylko ode mnie zależy w tej chwili bezpieczeństwo tej dziewczyny. Cóż z tego? Siedząc tak w moim kajaku, w moim swetrze, pod moją opieką – była jak zawsze daleka. Zląkłem się sentymentu, który mnie ogarnął. Bałem się, że znowu nie jest prawdziwy. Ile już razy przeklinałem tę chwilę, w której kiedyś "pokochałem" Mariolę! Stworzyłem sobie fikcję, przyjąłem ją za prawdę, a potem sam dziwiłem się, że wszystko w niej jest oszukaństwem. Bo nie kochałem Marioli. Po prostu wypadła na mnie. Z wyliczenia. Wypiłem zbyt wiele na to, żeby wiedzieć, czy takie wyliczenie ma sens. Wtedy wszystko miało sens. Roman, pamiętam, wepchnął mnie do jakiegoś pokoju, w którym było ciemno, masa obcych sprzętów i Mariola. Też obca. I tylko słabe światło księżyca. Ale co znaczy księżyc pomiędzy szkłem potłuczonych kieliszków?

Nigdy nie zachwycało mnie istnienie Marioli. Ale Roman był zawsze silniejszy ode mnie, zawsze podporządkowywałem się jego planom i moje nędzne chwile buntu mijały, ilekroć byliśmy razem.

Jeżeli moja matka wyobraża sobie niekiedy diabła, jestem zupełnie pewien, że ma on twarz Romana. W tym okresie była sama, ojciec siedział służbowo w Tunisie, nie mogła odwołać go stamtąd tylko dlatego, że z wyliczenia wypadła Mariola. Którejś nocy czekała na mnie w kuchni, blada i wyniszczona. Wyniszczona. Czyż można inaczej nazwać twarz zoraną niepokojem, zapadnięte oczy, drżące ręce?

– Co robiłeś do tej pory? Gdzie byłeś? Z kim? Marcin, tyś znowu pił?

Ogarnęła mnie histeryczna złość, że pyta. Ciągle pyta. Bez przerwy pyta. Pyta? Niech wie. Opowiedziałem prawdę.

Siedziała później na krześle, z rękoma położonymi na stole i twarzą ukrytą w zgięciu łokcia. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby płakała w ten sposób. Patrzyłem na nią, coraz mniej okrutny, bo coraz bardziej trzeźwy. Później byłem jak szczeniak. Obiecywałem. Przysięgałem. Roman zawsze okazywał się silniejszy. To był dopiero początek, do końca nie chciało mi się wracać nawet w myślach. Zresztą teraz była przy mnie Mada, nie Mariola, i księżyc odbity w wodzie miał swoje znaczenie. Kiedy wróciłem tego wieczoru do domu, matki nie było, chociaż nie miała zwyczaju wychodzić o tej porze. Stanąłem przed domem i wkrótce dostrzegłem, że wraca od strony Osady.

– Stało się coś? – zapytałem, kiedy zbliżyliśmy się do siebie.

– Ciebie o to pytam… – odparła – zrozum, że żyję w nieustannym strachu o tę dziewczynę!

– Dlaczego, mamo?

– Och… sam wiesz, że to jest wyjątkowa dziewczyna!

10
{"b":"87995","o":1}