Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A tu jest gabinet mojego męża… – powiedziała matka Marcina wprowadzając mnie do następnego pokoju.

Puszysty dywan, fotele, niski stół, biurko, monumentalna biblioteka. O, tak! To był zupełnie inny świat mój. To był zapewne świat, o którym marzyłam jeszcze tak niedawno, ten, w którym mężczyźni mieszają koktajle! mój był chyba prostszy. Nie lepszy, nie gorszy – prostszy.

Uchyliłam okno, przez które dotarł z ulicy hałaśliwy, nierówny szum południowego szczytu.

– Bardzo tu duszno… – powiedziała matka Marcina. Wskazała mi ręką fotel. – Usiądź na chwilę, chciałam o coś zapytać…

– Słucham?

– Marcin nie powiedział ci nic, prawda?

– Nie! Widocznie uważał, że nie powinnam wiedzieć. Nie chciał mówić, a ja nie pytałam!

– Nie chciał… – powtórzyła i zastanawiała się nad czymś przez chwilę. – Chciał, wiesz? On chciał, tylko nie wiedział, jak to przyjmiesz! Bał się po prostu. Ja także bałam. Powiedz sama, czy nie mieliśmy racji?

– Chyba nie! Gdybym wiedziała od początku, gdyby Marcin powiedział mi o wszystkim sam, myślę, że potrafiłabym… chyba na pewno… nie wiem zresztą… ale czas działałby tu na korzyść Marcina! Nabierałabym do niego zaufania, a tak mogłam je tylko tracić!

– Wiesz co? – podniosła się z fotela – zadzwonię do Ligoty! Może ma jakieś wiadomości, a do nas często nie można się dodzwonić, aparat jest chyba zepsuty czy coś… Myślę, że Marcin nie będzie na mnie zły, jeżeli… – podeszła do stolika z magnetofonem – jeżeli posłuchasz tej taśmy!

Wyszła. Tarcze magnetofonu kręciły się miarowo, Paul Anka śpiewał. Przez ulicę przejeżdżał tramwaj, dzwonił natarczywie. Anka skończył i nagle usłyszałam zmieniony trochę głos Marcina.

"Słuchaj, Mada… wiesz, ja już niejednokrotnie chciałem ci powiedzieć pewne rzeczy dotyczące tego okresu… tego czasu, kiedyśmy się jeszcze nie znali. Ona też zawsze chciała pomarańczówkę! Słuchaj… ta Mariola… ona była ze mną…… odsunęła zasłonę i wyjrzała na ulicę. Spojrzałem i ja. Przed Lajkonikiem stał skuter. Mariola strzeliła okiem w moją stronę. Zrozumiałem……zrobili ze mnie złodzieja skuterów i nie miałem nic, co mogłoby stanowić jakąś obronę. Nie ja mówiłem, mówiły fakty. Fakty znaczą zawsze więcej niż słowa… twarz mojej matki, kiedy otworzyła nam drzwi? Wiele wiedziała o mnie, bo nie żałowałem jej prawdy, kiedy wracałem do domu po północy!"

Po coś to zrobił? Po coś ty to nagrał? Dla kogo? Marcin! Ja słucham, słucham i nic nie mogę zrozumieć. Więc znowu ta dziewczyna? Ona nie może tego usłyszeć!” – Gdzie jesteś, Marcin? – myślałam chaotycznie. – Niech on wróci, zaraz, natychmiast! Gdzie mam go szukać? Dokąd iść? Kiedy weszłam do stołowego, matka Marcina siedziała nieruchomo, wpatrzona w telefon. Odwróciła się słysząc moje kroki. Podeszłam do niej.

– Czy uważasz, że zrobiłam źle? Że nie powinnam puścić tej taśmy?

– Zrobiła pani dobrze, pani zawsze była dla mnie bardzo dobra, tylko że ja nie rozumiałam tego!

– Nie mogłaś rozumieć!

– Nie mogłam!

Przyglądała mi się przez chwilę w zupełnym milczeniu, ale stopniowo jej wzrok stawał się coraz mniej uważny, zatracał zwykłą bystrość, matowiał.

– Mój synek… – powiedziała nagle z ogromną słabością – gdzie on teraz jest? Gdzie on może być?

Jej oczy znowu zalśniły, ale inaczej niż zwykle. Zwilgotniały. Opuściła szybko powieki.

– Nie masz pojęcia, jak on się starał! – mówiła cicho. – Jak on bardzo, bardzo chciał naprawić to wszystko. Początkowo odnosiłam się do tych prób sceptycznie, ale w końcu przekonał mnie! Wszystkich nas przekonał, Ligo tę również…

– I mnie mógł przekonać, proszę pani! Gdybym wiedziała dawniej… nigdy bym przecież… nigdy bym…- Spotkał tę dziewczynę przypadkowo! Nie mógł się od niej odczepić! – przerwała mi gwałtownie.- Wiem! Wojtek mi to tłumaczył! Ale ja nie byłam w stanie uwierzyć! Marcin kręcił od samego początku, ciągle coś taił, a jednocześnie chciał, żebym mu ślepo ufała! Jak długo można ślepo ufać? Jak długo można, proszę pani?

– W ogóle nie można ślepo ufać! – przyznała. – Masz rację i chyba w tej twojej racji tkwi nasz błąd! A także i moja wina! Bo w końcu i mnie udzielił się ten paniczny lęk Marcina, że nie zechcesz rozgraniczyć przeszłości i teraźniejszości! A tu, widzisz, jest nasza racja, bo rzeczywiście nie powinno się rozgraniczać takich rzeczy zbyt pochopnie! Ty także zrozum to stanowisko…

Zamilkłyśmy, bo sprawa była do dyskusji, a żadna z nas nie miała na to siły. Zresztą w tej chwili nie była ważna ani przeszłość, ani teraźniejszość! Liczył się jedynie czas przyszły, ten, który miał rozstrzygnąć jakoś nasze sprawy. Ale do takich rozstrzygnięć potrzebny był Marcin! A Marcina nie było.

"Jak bym się zachowała, gdyby nagle wszedł do pokoju?" – myślałam. Poprzedni żal do niego, rozgoryczenie – wszystko to pierzchło nagle, pozostawał mi jedynie smutek i uczucie, że nie sprostałam zadaniu, które postawiło przede mną życie! Powinnam była zmusić Marcina do mówienia o sobie, człowieka, którego się kocha, trzeba znać na wylot. Inaczej: zanim się kogoś pokocha, trzeba go poznać na wylot! A ja nie. Kochałam Marcina gesty, słowa, rysy, wszystko to, co znałam, co było dla mnie dostępne, zrozumiałe i jasne. Pokochałam także jego mroczność, zgodziłam się na nią, nie wiedząc, co kryje. A potem zlękłam się, kiedy wyjrzała z niej obca Marcina twarz i uznałam ją natychmiast za jego aktualne oblicze! A przecież domyślałam się od dawna, że cała ta skrytość wynika z obawy lub zwykłego wstydu! I nie zrobiłam nic, nic, żeby poznać jego kompleksy i zawikłania! Czy teraz jest za późno? Chyba nie, chyba nigdy nie jest za późno i na nic nie jest za późno, kiedy w grę wchodzi człowiek. Nawet tego, który odszedł, można dogonić, nie dopędza się tylko pociągów! Ale to przecież nie wszystko, bo kto wie, może Marcin wcale nie chce, żebym dopędzała go teraz i nadrabiała stracony dystans? Spróbuję jednak! – postanowiłam. – Spróbuję dogonić go i rozdzielić te dwa czasy stawiając wszystko na czas trzeci!

A potem ogarnęło mnie znowu drżące, bezsilne oczekiwanie.

***

Wysiadłem na małej stacji z doskonałą świadomością, że moja tu obecność wynika z całkowitej bezradności. Bezradny człowiek zdolny jest czasami do posunięć wymagających niesłychanej energii. Tak było ze mną. A jednak sprawdziłem na tablicy rozkład pociągów i przez chwilę rozpamiętywałem ewentualność natychmiastowego powrotu. Rozważania były platoniczne, bo wiedziałem przecież, że nie wrócę, dopóki nie wypróbuję tej dziwnej szansy, która objawiła mi się po południu i której uczepiłem się błyskawicznie. Kiedy wyszedłem na mały plac przed dworcem, cisza i spokój tego miasteczka ostatecznie wciągnęły mnie w głąb, poprowadziły krętymi uliczkami między domy, w których nie znałem nikogo.

Był wieczór. W świetle gazowych latarni snuli się przechodnie, ich cienie o zmiennej wielkości plątały się wokół nich, bardzo wyraźne, rzucające się w oczy jakby inne niż cienie ludzi w większych miastach. Nigdy nie zwracałem uwagi na swój cień i jego natręctwo, tu jednak musiałem dostrzec obecność swojego satelity i to śmieszne, ale przeszkadzał mi. Ciągle musiałem na niego patrzeć, nie mogłem skoncentrować myśli i zupełnie rozkojarzony doszedłem do rynku. Koło fontanny stał milicjant i patrzył w górę, na niebo pełne gwiazd, na księżyc pomarańczową kulą zawieszony nad placem. Może poeta?

Sprawdziłem w notesie zapisany niedawno adres. Poeta poprawił pasek, zbyt mocno widać ściągnięty pod brodą, i obrzucił mnie uważnym spojrzeniem.

– To bardzo blisko! – wyjaśnił. – Zaraz panu pokażę drogę… niech pan idzie!

Szliśmy obok siebie, raz po raz spoglądał na mnie badawczo, wreszcie zapytał:

– Pan przyjezdny? Tak? Od razu myślałem, że nietutejszy! U nas to wszyscy znają ten dom…

– Ta pani jest tu taka popularna?

– Ta pani? Nie! Ten dom. Tam, panie, straszy… Ludzie mówią, że straszy, ja nie wiem! Ja muszę ludzi pilnować, nie duchów… – westchnął – duch to sobie podskoczy, podskoczy i cześć! Z ludźmi ciężej… Pójdzie pan prosto tą ulicą, o tą! Potem skręci pan w pierwszą na lewo, tam tylko jeden dom ma ogródek, to właśnie ten, w którym straszy, pięćdziesiąt cztery!

Bez trudu znalazłem dom z ogródkiem i przez chwilę stałem przed nim niezdecydowany. Miałem za sobą kilka godzin spędzonych w pociągu, wypełnionych jedynie rozmyślaniem, klasyfikacją faktów i zdarzeń, tak abym mógł stanąć przed tymi drzwiami całkowicie pewien, że uda mi się jasno wyłożyć przyczyny swojej tu obecności. A teraz ociągałem się z wejściem. Kot miauczał rozdzierająco po drugiej stronie ulicy, z otwartych okien sąsiedniego domu dobiegała spokojna muzyka. Poza tym – cisza. W ciszy człowiek dokładniej chwyta wszystkie warianty własnych rozterek i niepokojów. Trudniej mu podjąć decyzję i to, co uważał już za rozstrzygnięte, znowu zaczyna rozmieniać na drobne. Od ścieżki wiodącej do drzwi wejściowych dzieliła mnie już tylko żelazna, wysoka furtka. Oparty o nią, uwolniony od cienia – zawahałem się.

Bo jakież, u diabła, mam prawo zmuszać dziewczynę do miłości? Nie ma takiego prawa i nie mogę go wymyślić tylko dlatego, że jest mi w tej chwili potrzebne! A to, co chcę zrobić, czy nie jest w pewnym sensie presją? Znaleźć sojusznika i wykorzystać jego wpływy? Co w tym jest, że wiecznie szukam mediatorów? Najpierw Wojtek Ligota, a teraz znowu chcę stukać do tych drzwi? Tchórzostwo? Ucieczka przed odpowiedzialnością? Przecież mógłbym pójść do niej sam, zobaczyć, przekonać się, czy zechce słuchać moich własnych wyjaśnień? Kiedy kapitan Ligota zapytał mnie wczorajszego wieczoru: "Dlaczego nie spróbujesz najprostszej drogi?" – potrafiłem tylko głupio wpatrywać się w sufit i milczeć jak pień. Dlaczego zawsze muszę kluczyć, szukać skomplikowanych dróg, gmatwać, taić? Czy doprawdy nie byłoby lepiej przyczepić do siebie tę etykietę: zrobiłem to i to, patrzcie, ludzie, i uwierzcie, że potrafiłem zawrócić w połowie ślepej ulicy? Tak, jak twierdzi Hieronim, że powinienem postąpić? A ja się tak piekielnie bałem ucieczki Mady od ryzyka, że w końcu zmusiłem ją do ryzykowania wbrew jej wiedzy. Kompletnie po świńsku. To zrozumiałe, że ona nie chce teraz o mnie słyszeć! Jak muzyka fałszywie brzmi, to się po prostu przekręca gałkę i wtedy ma się spokój. Nic nie świdruje w uszach. No, dobra, ale przecież w pewnej chwili orkiestra może zagrać prawidłowo i nie wie się o tym! Muszę wracać! – zdecydowałem nie ruszając się z miejsca. Z głębi ulicy zbliżała się w moją stronę niewysoka, drobna kobieta. Zwolniła, kiedy zauważyła, że stoję oparty o furtkę, ale odległość między nami malała ciągle i wreszcie dojrzałem na wprost siebie duże, niebieskie oczy, może nieco jaśniejsze, może nieco zwężone krótkowzrocznością, ale podobnie wyraziste i zaczepne jak oczy Mady.

28
{"b":"87995","o":1}