Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– On ciebie nie pozna, musisz być na to przygotowana.

– Będę stała obok babci, powinien się domyślić!

– Też prawda…

Pociąg wjechał między perony. Otworzyły się drzwi wagonów, ale niewiele osób wysiadło.

Z ostatniego wyskoczył mężczyzna w popielatym kapeluszu, ciemnym płaszczu, z małą walizką w ręku. Tak! To była ta sylwetka, którą ostatnio odgrzebywałam w pamięci. Tatuś! Czułam, że nie zdołam opanować naturalnego impulsu, który kazał mi przywitać go tak, jakby te pięć lat były pięcioma dniami. Spojrzałam na babcię. Patrzyła w przeciwnym kierunku. Odeszłam kilka kroków, żeby nie stać przy niej, chciałam, żeby tatuś poznał mnie nie po babci! Zbliżał się szybko, zrobiłam kilka kroków w jego stronę i nieśmiało pomachałam ręką. Postawił walizkę i stanął, patrząc na mnie uważnie, spoza okularów.

– Tatuś! – krzyknęłam nieopanowanie i już po chwili trzymał mnie w objęciach.

Ukryłam twarz pod jego kołnierzem, żeby nikt nie widział dziecinnych łez płynących mi po twarzy. I nagle słyszałam za sobą głos babci, poczułam, jak gwałtownie szarpie mnie za rękaw.

– Przepraszam najmocniej, panie doktorze… moja wnuczka… ona się pomyliła… ona… ona się pomyliła, panie doktorze…

Uścisk ramion nie zelżał ani na chwilę. Przeciwnie. Czułam, że ten obcy człowiek przytulał mnie teraz do siebie mocniej, serdeczniej, ze zrozumieniem… Kiedy po chwili wyrwałam się z tego uścisku i stanęłam z twarzą zasłoniętą rękoma, babcia gwałtownie przygarnęła mnie do siebie.

Słyszałam, że coś mówiła, słyszałam oddalające siej kroki.

– Uspokój się, Magdusiu… Uspokój się, dobrze? Na pewno przyjedzie następnym pociągiem!

Nie przyjechał następnym ani następnym, ani następnym. Nie przyjechał wcale. I cóż z tego, że byłam gotowa ofiarować mu swoją miłość niepomna na wszystko zło,| które wyrządził mamie? i nam? Cóż warta jest miłość, jeżeli ktoś może odrzucić ją od siebie jak niepotrzebny śmieć?

– Jest mi nieskończenie przykro… – powiedziała babcia na dzień przed moim wyjazdem – wyobrażałam sobie, że będzie zupełnie inaczej, Magdusiu…

– Mnie też jest przykro, babciu…

– Jak ja go nie umiałam wychować – powiedziała z żalem – i jak mi jest ciężko myśleć o tym teraz, kiedy jest już za późno na korektę! A myślę o tym ciągle, bo tyle zła tyle krzywd…

Byłam zmęczona tym pobytem u babci. Czułam się rozstrojona i pomimo najlepszych chęci nie mogłam odzyskać równowagi. Chciałam już wracać, zobaczyć mamę i powiedzieć, że zrozumiałam ją lepiej niż sądzi. Ale prze wszystkim chciałam zobaczyć Marcina, zwierzyć mu z porażki, którą odniosłam, i słyszeć, że on zawsze, zawsze przyjedzie do mnie tym pociągiem, którym powinien przyjechać.

– Jedno zło pociąga za sobą drugie! – ciągnęła babcia swoje wywody – i tak właśnie było z twoim ojcem…

– Nie, babciu! – zaoponowałam gwałtownie. – Niekoniecznie jedno zło musi pociągać za sobą drugie!

Spojrzała na mnie, zaskoczona moją reakcją na ten zwrot. Nie wiedziała przecież, że w ten sposób usiłowałam bronić Marcina i własnego stosunku do jego sprawy. Była to trochę daremna walka, bo chociaż w dalszym ciągu uważałam, że doświadczenia mamy nie mogą wpływać na mój stosunek do życia, ten tydzień wzbogacił mnie już o własne doznania. Sądziłam jednak, że pierwsze spotkanie z Marcinem, pierwsze jego spojrzenie i gest przywróci mi względny spokój.

Wróciłam rozbita, tydzień u babci okazał się koszmarny. Przyjechałam wcześniejszym pociągiem i zastałam mamę szykującą się do wyjścia.

– Akurat wybierałam się po ciebie! – zdziwiła się na mój widok.

Wiedziała, że spotkanie z ojcem nie doszło do skutku, wolałam napisać do niej o tym, niż opowiadać wszystko przy powitaniu.

– Mamo! Jaka jesteś opalona!

– Tak, było trochę słońca.

– A jak Ala? Została chętnie?

– Chętnie. Ma tam dziewczynki w swoim wieku, a pani, która się nimi zajmuje, jest bardzo miła. A ty? Jak spędziłaś czas?

– Dobrze. Masę jadłam.

– Nie nudziłaś się?

– Z babcią? Nigdy.

Przeszłyśmy do kuchni. Mama postawiła wodę na gazie. Był słoneczny dzień, za oknem widać było jasne niebo, błękitne i czyste. To tylko szyba była brudna i wyraźnie można było odczytać na niej napis, starannie wykaligrafowany palcem Marcina:

"MADA! KOCHAM CIĘ! MARCIN".

Spojrzałam na mamę. Przyglądała mi się uważnie.

– No tak… – powiedziała – myślę, że dla nas obydwóch ten tydzień to był przede wszystkim tydzień doświadczeń…

To było tak, jakbym szła pod górę po stromym oblodzonym zboczu i jakby kilka metrów przed szczytem obsunęła mi się noga. Nie miałam się czego przytrzymać, zaczęłam spadać w zawrotnym tempie, wszystko dokoła mnie zmieniło swój obraz, niczego nie mogłam poznać. Tylko spadałam, spadałam i pomału wypuszczałam z rąk wszystkie skarby, które udało mi się zebrać w drodze pod górę…

Bo następnego dnia, idąc do szkoły, nie spotkałam Marcina. Specjalnie szłam powoli, czekałam nawet przez chwilę przy skrzyżowaniu. Nazajutrz powtórzyło się to samo.

"Nie zadzwonię do niego!" – myślałam. – Niech się odezwie pierwszy!"

To była ta moja przekora, której nigdy nie umiałam się pozbyć, która drażniła Marcina, ale wiedziałam, że ją ceni.

– Twoje małe ambicyjki… – śmiał się zawsze i ulegał mi – niech ci będzie…

W dwa dni później spotkałam na naszej trasie Wojtka Ligotę. Podbiegł,do mnie zdyszany.

– Myślałem, że znowu się spóźnię! Już wczoraj tu przygnałem, ale, widać, po tobie! Słuchaj Mada, Marcin jest chory! Ma grypę.

– Leży?

– Tak. Marnie się czuje. Strasznie zdechły i nie w formie!

– Trudno być w formie, jak się ma grypę!

– Tak, ale on szczególnie skapcaniały! Gryzie się!

– On się zawsze gryzie, Wojtek! Trzeba do tego przywyknąć!

– Tak myślisz? Przywyknąć? O, ja mam inne zdanie na ten temat!

Nie było czasu na dyskusje.

– Marcin poleży jeszcze ze dwa dni, więc nie denerwuj się!

– Dobra. Dziękuję! Cześć, Wojtek!

– Cześć!

Wojtek pobiegł w swoją stronę, a ja do szkoły miałam już tylko kilka kroków.

Moja szkoła. Lubiłam ją, ale jakżebym chciała myśleć niej w czasie przeszłym! Na korytarzu czyhała na mnie Ula

– Chryste Panie, o której ty przychodzisz! Zaraz dzwonek! Daj odwalić matmę, każdy ma inny wynik, więc czekałam na ciebie!

Dzięki interwencji Ola moje wyniki stały się autorytatywne. Ula grzebała mi w torbie.

– Dlaczego właściwie nie byłaś u Hanki? Zabawa na medal! – zapytała wyjmując zeszyt.

– Wyjeżdżałam do babci.

– Mówiłyśmy o tobie! Zrobiłaś się nieznośna! Muchy w nosie! – popatrzyła na mnie z obrzydzeniem. – Gdyby nie ta matma, stałabyś się niestrawna! To jedno cię ratuje.

– Przesada…

– Żadna przesada! Miłość toczy ci szarą substancję, niedługo zostanie z niej goły matematyczny ogryzek!

Roześmiałam się. Ula miała na pewno trochę racji, bo nie wystarczało mi czasu na wszystko. Z czegoś musiałam zrezygnować. Oczywiście, rezygnowałam z większości pozaszkolnych kontaktów z dziewczętami. Ula dokuczała mi, ale rozumiała to świetnie. Wszystkie rozumiały. Marcin był wśród nich popularny. Cieszyły mnie uważne, pełne aprobaty spojrzenia, którymi go obrzucały, ilekroć spotykały nas razem. Byłam dumna, że mam ciągle tego samego Marcina, podczas gdy one wiecznie tasowały swoich chłopców! Niezadowolone – zmieniały satelitów albo opuszczone – szukały innych. A my nie. Byliśmy razem imponująco długo i dziewczęta doceniały ten fakt. Także i powaga Marcina liczona mu była na plus.

– On przynajmniej nie jest smarkaczowaty przyznawały – nawet śmiać się potrafi z umiarem, nie tak jak te rżące konie z naszej klasy!

A ja marzyłam o tym, żeby usłyszeć kiedyś rżący śmiech Marcina. Wiedziałam, że jego powaga jest w większej mierze smutkiem niż statecznością.

Następnego dnia nie było jeszcze Marcina na naszej wspólnej drodze, a w czwartek szłam na drugą lekcję, więc bez szansy, że go spotkam. Wyszłam z domu trochę wcześniej i zadzwoniłam do niego z automatu. Moja ambicyjka nie wytrzymała dłużej. Telefon przyjęła gosposia.

– Nie ma! Poszedł dziś do szkoły! Kończyłam zajęcia wcześniej niż on i rozprawiwszy się z ambicyjka w sposób ostateczny, postanowiłam zrobić Marcinowi niespodziankę: w odpowiednim czasie przespacerować się pod jego szkołą. Odniosłam do domu torbę z książkami i zaraz wybiegłam z powrotem, żeby zdążyć na drugą. Kiedy dochodziłam do bramy boiska, zauważyłam Wojtka przebiegającego jezdnię. "Ten to się zawsze spieszy! – pomyślałam – zawsze mu pilno!" Zaczęłam się rozglądać i już po chwili dojrzałam Marcina przechodzącego przez boisko. Podeszłam bliżej, żeby zawołać go, kiedy dojdzie do bramy. Ale w tej samej chwili, w której ja zawołałam: "Marcin!" – to samo zawołała inna dziewczyna.

Stała bliżej niż ja. Marcin zatrzymał się, nie widziałam jego twarzy, widziałam tylko pogodny uśmiech tamtej. Mówiła coś bardzo szybko, śmiała się odrzucając głowę do tyłu. Była śliczna. Wyglądała na starszą ode mnie, na swobodniejszą, dziewczyna z seksem, filmowy kociak. Chwyciła Marcina za rękaw płaszcza i szarpnęła go z całej siły. Kiedy ja tak zrobiłam kiedyś, Marcin przytrzymał mi rękę i powiedział niechętnie:

– Oj, nie lubię takiego tarmoszenia, Mada!

Nie lubił tarmoszenia? A tamta co robiła? Złapała teraz klapy jego płaszcza i trzęsła Marcinem jak opętana! Rozejrzał się, jakby czuł na sobie mój wzrok albo jakby się go obawiał. Nie zauważył mnie, bo cofnęłam się szybko i przeszłam na drugą stronę ulicy. Kiedy znowu spojrzałam w ich stronę, szli obok siebie. Dziewczyna mówiła bez przerwy, Marcin słuchał pochylając głowę w jej stronę. To było wstrętne, ale poszłam za nimi, poszłam aż do małej cukierni, której drzwi bezlitośnie oddzieliły mnie od Marcina.

– Mamo? – zapytałam przy obiedzie z zupełnym spokojem. – Pamiętasz, nie chciałam kiedyś wysłuchać tego, co mogłaś mi powiedzieć na temat Marcina…

– Pamiętam!

– Powiedz mi to teraz, dobrze?

– Miałam ten zamiar. Przyznam ci się szczerze, że szukałam tylko okazji.- No więc jest okazja! – dziobnęłam energicznie ziarenko zielonego groszku.

22
{"b":"87995","o":1}