Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ja już wspomniałem, że dolega mi serce!

– Słusznie! Ale czy będę ci mógł pomóc? Cóż to jest takiego? Miłość bez wzajemności?

– Nie. To jest chyba tchórzostwo, panie kapitanie. Powinienem opowiedzieć wszystko tej dziewczynie! Boję się, że nie zrozumie. Nie! To nawet nie to! Boję się, że… że…

– Powiedz od razu, że nie wiesz, czego się boisz!

– Nie wiem, czego się boję!

– A gdybyś spróbował opowiedzieć jej od początku? Ale od samego początku! Od przyjaźni z Romanem?

– Byłoby to zwalanie winy na innych. Przecież pan sam przekonał mnie, że tylko ja byłem winien, że każda moja decyzja to jest moja decyzja!

– Nie każę ci zwalać winy na Romana czy Mariolę! Proponuję, żebyś opowiedział, zwyczajnie opowiedział!

– Czy można zwyczajnie opowiedzieć taką rzecz, panie kapitanie?

– Spróbuj.

– Tu przecież nie można próbować. Albo wygram, albo przegram. Tu nie ma nic pośrodku!

– Ja ci radzę, żebyś spróbował w domu. Wieczorem, kiedy będziesz już leżał w łóżku, opowiedz to sobie tak, jakbyś jej opowiadał!

– Można. Albo nagram na taśmę i potem włączę magnetofon. I wtedy usłyszę to z zewnątrz…

– Ile ty masz lat?

– Dziewiętnaście.

– Hm… no, tak… ale w tych sprawach każdy jest jak dziecko! Nagraj sobie na taśmę i posłuchaj!

– Kiedy mnie się zdaje, panie kapitanie, że to naprawdę…

Przerwał mi.

– Nagraj sobie, nagraj! A cóż to? Nawet już ci podokuczać nie mogę?

Mógł mi dokuczać. Mógł, ile tylko zapragnął. Był jedynym człowiekiem, którego zgryźliwość ceniłem sobie niesłychanie wysoko.

Wieczorem matka poszła do kina. Poszedłem do pokoju ojca i wyciągnąłem magnetofon. Było cicho, szum taśmy i mój własny głos początkowo utrudniały mi zebranie myśli w jakikolwiek monolog. Ale już po chwili przywykłem.

Później usiadłem w fotelu ojca i usiłowałem wyobrazić sobie, że oto jestem Madą, która słucha mojej relacji, starałem się odciąć od własnych przeżyć, ocenić je obiektywnie z odległości… och, zaledwie kilku metrów, które dzieliły mnie od stolika z magnetofonem! Czy to w ogóle jest jakaś próba?

Nacisnąłem klawisz. Najpierw szum, cichy kaszel i moje pierwsze nieporadne zdanie:

– "… Słuchaj, Mada… wiesz, ja już niejednokrotnie chciałem ci powiedzieć pewne rzeczy dotyczące tego okresu… tego czasu, kiedyśmy się jeszcze nie znali. Tak się jakoś składało, że nigdy nie było okazji… właściwie były okazje, ale… no, wiesz… nie było nastroju. A mnie to męczy, ja bym chciał wyrzucić z siebie wszystko i wiedzieć, jak ocenisz te… te moje przeżycia. Ja miałem takiego kolegę, na imię miał Roman. Myśmy chodzili razem do szkoły od ósmej klasy, ale dopiero w dziesiątej zetknęliśmy się bliżej. Chodziliśmy razem na papierosa w czasie przerwy. Paliliśmy zawsze jednego na spółkę. Jeden palił, drugi pilnował. I tak, od słowa do słowa, od papierosa do papierosa, wiesz, jak to jest. Uczyłem się nieźle, Roman zawsze ode mnie odwalał. No i przez to czuł się potem zobowiązany. To był zwyczajny chłopak, nawet nie taki zły. Wiesz, z gatunku tych, co szumią, a potem wyrastają z nich porządni ludzie, nawet nie wiadomo kiedy. Ja trafiłem u niego na ten szum. Zawsze dość łatwo ulegałem różnym wpływom. Jako dzieciak bawiłem się, kiedyś z chłopcem, który się jąkał. I natychmiast sam zacząłem się jąkać. Potem poznałem… to zresztą nieważne, chciałem ci tylko powiedzieć, że przylepiały się do mnie cudze powiedzonka, czyjeś przywary, jakieś obce odruchy. Kiedy Roman wciągnął mnie do swojego towarzystwa, bardzo szybko przylepiły się do mnie ich zwyczaje, styl życia, podobało mi się to, bo było ciekawsze od mojego dość uregulowanego trybu. Stopniowo coraz więcej czasu spędzałem poza domem, początkowo mama przyjmowała to nawet bez komentarzy, bo nie działo się nic złego. Po prostu, na pierwszy okres w jedenastej klasie wypadłem gorzej, niż wypadałem dawniej. Ojciec jak zwykle siedział na placówce, dawali mi wtedy dość dużo pieniędzy. Mada, czy ty pamiętasz, jak na imieninach Tomasza usiłowałaś wypić tę pomarańczówkę i ja ci nie chciałem jej dać? Widzisz… myśmy zaczęli pić. Nie masz pojęcia, jak to jest, jak to wciąga… Potrafiłem wracać do domu w nocy kompletnie wstawiony. To, co przeżyła wtedy moja matka, było koszmarem. Ja to pamiętam bardzo dobrze, ale jeszcze lepiej pamiętam pijane dziewczęta. Dlatego z tą pomarańczówką… Była taka Mariola… ona też zawsze chciała pomarańczówkę! Słuchaj… ta Mariola… ona była ze mną… losowaliśmy kiedyś dziewczyny, która będzie czyja… obiecałem sobie, że powiem ci wszystko, więc mówię… ja wylosowałem Mariolę. Pechowo, bo ona miała straszliwe pomysły. Różne, ale przecież nie będę ci ich opisywał, bo tak to nigdy nie dojdę do tego wieczoru, kiedy siedziałem z Mariolą w Lajkoniku. Było już po dziesiątej. Mnie to naprawdę zupełnie nie obchodziło, że matka czeka na mnie w domu i że jestem bliski zawalenia matury. Nasze potańcówki czy wieczór z Mariolą były ciekawsze niż pusty dom i matura. Zresztą byłem pewien, że jakoś ją zdam. Jakoś – to było słowo Marioli. Jej życiowa filozofia. Ona wszystko jakoś załatwiała, ze wszystkim sobie jakoś radziła, jakoś lawirowała w domu, jakoś uczyła się w szkole. W końcu jakoś zdała maturę, której ja jakoś nie mogłem zdać. Wtedy, w Lajkoniku, Mariola była w doskonałym humorze i co chwila strzelała nowym pomysłem. Żeby tylko nie było nudno. Dla niej każda rzecz była lepsza od nudy. Minęła dziesiąta, drzwi już zamknęli na klucz, żeby nikt nie wchodził. Można było tylko zapłacić i wyjść.

– Marcin! – powiedziała w pewnej chwili – nie płacimy i spływamy!

– Przecież mam forsę!

– Co z tego? Dla sportu! Dla wprawy! Może przyjść dzień, kiedy nie będziesz jej miał!

– Ale przecież drzwi zamknięte, zrozum! – usiłowałem jej tłumaczyć. – Zwariowałaś czy co?

– Ech, tchórzysz! Marcin tchórz! Marcin tchórz! – Wydzierała się tak głośno, że ludzie siedzący obok nas zaczęli mi się przyglądać z politowaniem. Mariola była ładna, efektowna i na pozór bardzo zabawna. Wreszcie uciszyła się trochę i robiąc z siebie nadąsaną piękność, powiedziała prowokacyjnie:

– Nawet takiego głupstwa nie chcesz dla mnie zrobić?

– Zrobię dla ciebie głupstwo, ale jakieś inne!

Siedzieliśmy przy oknie. Mariola odsunęła zasłonę i wyjrzała na ulicę. Spojrzałem i ja. Przed Lajkonikiem stał skuter. Mariola strzeliła okiem w moją stronę. Zrozumiałem.

– To już prędzej… – zgodziłem się – ale zapłacę co do grosza!

– Zapłać, ale zawieziesz mnie na plac Zamkowy! Zostawimy go pod królem Zygmuntem, to jest niezwykle twarzowe miejsce!

– Dobra!

Już raz przestawiałem skuter. Udało mi się na medal. I przestawić, i zwiać. Ten należał do kogoś, kto był teraz w Lajkoniku. Widzieliśmy tego gościa, jak tu podjechał, wszedł i dołączył się do pary siedzącej przy bufecie. Zapłaciłem, wyszliśmy, za nami zamknięto drzwi na klucz. Sprawa wyglądała na prostą.

– No! Nareszcie coś się dzieje! – cieszyła się Mariola i szarpała mnie za rękaw. Była nieobliczalna w gestach: i miała zwyczaj tarmoszenia mnie za klapy marynarki albo za rękawy.

– Prędzej! Prędzej! – poganiała mnie jeszcze.

W gruncie rzeczy wcale mnie ta zabawa nie cieszyła, trochę się bałem i w ogóle… "Niech tam!" – pomyślałem. Skuter zapalił błyskawicznie. Mariola wpiła się rękoma w mój płaszcz i piszczała jak wariatka. Objechałem kościół dookoła i ostro ruszyłem Nowym Światem. To jest cudowna rzecz jeździć tak wieczorem, Mada. To ponosi! Za Alejami dodałem gazu. Jezdnia już była pusta, o tej porze ruch przecież niewielki. W mgnieniu oka minęliśmy Świętokrzyską i ruszyliśmy w Krakowskie Przedmieście. Plac Zamkowy był już blisko, tak blisko, że wszelkie niebezpieczeństwo wydawało mi się nierealne. Przestałem nawet o nim myśleć. Przy pomniku Mickiewicza zajechał mi drogę patrol milicji. Zahamowałem, nadziewając się niemal na wyciągnięty lizak milicjanta.

– Papiery!

Patrzyłem ogłupiały.

– Papiery! – powtórzył jeszcze ostrzej.

Poklepałem się po kieszeni.

– Nie mam przy sobie!

– Co znaczy: nie mam przy sobie?

Mariola stała obok mnie zielona na twarzy.

– Zapomniał wziąć – powiedziała, wysilając się na uśmiech – proszę nas puścić, dobrze?

Drugi milicjant odnotował numer skutera i podszedł do nas.

– Ten sam – stwierdził z zadowoleniem – to jest ten sam skuter!

Wziął Mariolę pod rękę i pociągnął w stronę stojącej obok warszawy. Opierała się.

– Niech mnie pan puści! Ja panu zaraz wytłumaczę!

– Za chwilę będziesz się tłumaczyć! Siadaj! Mariola nie chciała wsiąść. Ale ja wiedziałem, że każdy opór i każde dalsze kłamstwo pogarsza tylko sytuację.

– Wsiadaj! – krzyknąłem rozzłoszczony. – Wsiadaj, idiotko!

Powiedziałem "idiotko" i Mariola w tym momencie zaczęła płakać. Płakała już przez całą drogę i później w komisariacie. Nie będę ci tego opisywał. Męczyli mnie tam bardzo długo. Nie wierzyli żadnemu mojemu słowu. Zrobili ze mnie złodzieja skuterów i nie miałem nic, co mogłoby stanowić jakąś obronę. Nie ja mówiłem, mówiły fakty. Fakty zawsze znaczą więcej niż słowa. Mariolę odprowadzili do domu, zabeczaną i półprzytomną. Ale niewinną. Winien byłem tylko ja. I to prawda. Ja byłem winien, ale ja nie ukradłem.

– Ukradłeś!

– Nie ukradłem. Chciałem przestawić!

– Ukradłeś! Po co? Na części? Mów! Na handel?

– Przywłaszczenie cudzego mienia bez zgody właściciela jest kradzieżą. Ukradłeś!

– Chciałem przestawić…

I tak w kółko, Mada. Oszaleć było można. O drugiej w nocy wszedł do pokoju, w którym mnie przesłuchiwano, kapitan Ligota. Sierżant złożył raport.

– Opowiedz, jak było ~- powiedział Ligota – tylko opowiedz spokojnie i samą prawdę…

– Od początku mówię samą prawdę – krzyknąłem.

– Nie ma dwóch prawd przecież! Jaką mogę powiedzieć inną!?

– Uuuuuu… tylko ty na mnie nie krzycz, mój drogi! Prosiłem cię, żebyś mówił zupełnie spokojnie… – kapitan sam mówi dość cicho i w ten sposób, wiesz, zmusza po prostu do opanowania. Opanowałem się. Opowiedziałem wszystko jeszcze raz. Zadał mi kilka pytań. Poprosił o akta mojej sprawy. Okazało się, że moja sprawa ma już akta… Przejrzał je. Podpisał.

16
{"b":"87995","o":1}