Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Marcin roześmiał się. Była w tym wyraźna ulga.

– Jego ojciec jest kapitanem MO.

– Znasz go? – zapytałam niewinnie.

– Tak – odparł krótko.

– A jaka jest jego matka?

– Nie znam jej. Mama widziała, że polakierowałaś paznokcie?

– Tak. Pozwoliła mi. To prawie bezbarwna emalia.

Nagle zrobiło mi się strasznie gorąco. Czułam się tak, jak dziecko, które złożyło nieoczekiwanie dla siebie kilka cząstek tajemniczej łamigłówki. Ale rysunek okazywał się straszny! Dzieci nie lubią strasznych obrazków. Potem śnią im się w nocy i dzieci krzyczą przez sen. Wojtek Ligota bał się, że Marcin przyjaźni się z nim z wyrachowania. Marcin nie zna jego matki. Zna tylko ojca, który jest kapitanem MO. Ale może poznał go w domu.

– Bywasz u Wojtka w domu? – zapytałam, wyobrażając sobie, że jestem szalenie sprytna.

Marcin wziął szklankę z herbatą w obydwie ręce i pił małymi łykami. Przez cały czas patrzył na mnie dziwnym wzrokiem.

– Uparta jesteś – powiedział między jednym a drugim łykiem – ale obiecałem sobie solennie, że nigdy ci nie skłamię. Nie, bywam u nich w domu.

Nie powiedział nic więcej, a ja nie mogłam pytać. No, nie mogłam. Niektóre dzieci, widząc, że obrazek jest zbyt straszny, nie układają go do końca. Po prostu bawią się cząstkami łamigłówki. Bawią się! Ale przecież… przecież dla mnie to nie była zabawa! Patrzyłam na Marcina i coraz dobitniej rozumiałam, że to nie była zabawa. Marcin odstawił szklankę i automatycznym gestem okręcał ją na spodeczku. Przyglądał się ciemno-rudej herbacie i milczał. "Czemu nic nie chce mówić? – myślałam z rozpaczą- dlaczego nie opowie mi wszystkiego? Co go powstrzymuje? Brak zaufania? Żal? Wstyd? Zapewne. Ale przecież jest mi ciężko z tym! Jeszcze ciężej, niż gdybym wiedziała! Boi się, że odejdę. Przecież go kocham, wie, chociaż nigdy nie mówię mu o tym!" Nie zastanawiałam się dłużej.

– Nigdy nie byłeś mi taki bliski, jak w tej chwili… – powiedziałam.

Podniósł gwałtownie wzrok. Sięgnął po moją dłoń i szybkim ruchem zbliżył ją do swoich ust. Nie był pierwszym mężczyzną, który pocałował mnie w rękę, ale po raz pierwszy zrozumiałam, że zaczynam być dorosła.

Marcin zapalił papierosa. Rozejrzałam się po Gongu. Dokoła nas był już ten charakterystyczny, świąteczny nastrój. Ja także ulegałam mu jeszcze przed godziną, kiedy zmarznięci staliśmy z Marcinem w kolejce po karpie. Ale dobry nastrój jest jak balonik. Wystarczy drobne ukłucie i już po wszystkim.

Marcin poczekał ze mną na autobus. Wsiadłam, ale kiedy chciałam jeszcze popatrzeć na niego przez okno, nic nie dojrzałam. Szyby były oszronione. Od przystanku szłam do domu przez park. Była cudowna pogoda, taka jaką najbardziej lubię w okresie świąt. Mama wybiegła do przedpokoju, kiedy usłyszała, że wracam.

– Masz ryby? Świetnie! A już się bałam, że możemy zostać bez ryb! Wiesz, Alusia kupiła zupełnie niezłą choinkę, zobacz! Jest na balkonie! Nie dziwisz się, że jestem w domu? Zwolniłam się! Wyobraź sobie! Tak mi się udało! Zdejmij buty, kochanie, zaciągnęłam podłogę! Co… Mada? Co ci się stało? No…? Malutka? Co się stało?

Nic się nie stało. Po prostu nie zdejmując płaszcza, nie odkładając siatki, podeszłam do mamy i wtuliłam twarz w to najcudowniejsze miejsce mojego dzieciństwa, na jej ramieniu, przy jej ciepłej szyi, przy jej włosach pachnących ziołowym szamponem. Przez otwarte do pokoju drzwi widziałam lśniącą posadzkę i na wprost, za oknem balkonowym – zieloną, gęstą choinkę.

***

Ja tego Ola na oczy nie widziałem. Owszem, Mada opowiadała mi o nim i na odległość chłopak wydawał się nawet sympatyczny. A już na pewno nie miał złych intencji. Ale niezależnie od intencji ludzie nie powinni wsadzać nosa w nie swoje sprawy, a już na pewno nie powinni wsadzać go wtedy, kiedy nikt ich o to nie prosi. Olo wsadził. Nie wiem, po co. Czy rzeczywiście była to dbałość o Madę, czy wścibstwo, czy też drzemała w Olu dusza Sherlocka? I jeszcze gdyby przyszedł z tym wszystkim do mnie, rzecz wyglądałaby inaczej. Ale on nie. On musiał naokolutko, tak żeby niczego nie rozwikłać po prostu. Dlatego sądzę, że to Holmes obudził się w Olu pewnego styczniowego poranka.

Niewątpliwie, w okresie świąt musiał rozmawiać z Madą o mnie. Bo niby skąd? A Mada była w złym nastroju i być może odczuwała potrzebę zwierzeń. Wybrała Ola. Prawie cały ten czas spędzili razem i to wtedy Mada musiała mu powtórzyć naszą rozmowę przy herbacie w Gongu. Był tam z nami Wojtek Ligota, ale wyszedł nieco wcześniej. Mada spytała mnie nieoczekiwanie:

– Kim jest jego ojciec?

To było przecież zupełnie błahe pytanie. Odpowiedź jednak nie od razu przeszła mi przez gardło. Może to spostrzegła.

– Czemu raptem? – usiłowałem zbagatelizować sprawę.

– Zawsze interesują mnie koligacje rodzinne! – roześmiała się. – Widać mam to po swojej babce. Ona była z domu Zamoyska.

– Jego ojciec jest kapitanem MO – odparłem trochę uspokojony.

– Znasz go? – indagowała dalej i przez chwilę podziwiałem jej zdumiewający instynkt.

– Tak! – przyznałem.

– A jaka jest jego matka? – świdrowała Mada.

– Nie znam jej.

Potarła ręką czoło i spostrzegłem błysk lakieru na jej paznokciach. Uczepiłem się tego.

– Mama widziała, że polakierowałaś paznokcie?

– Tak. Pozwoliła mi. To prawie bezbarwna emalia.

Myślałem, że przeszło. Ale Mada siedziała ze ściągniętymi brwiami, skupiona. Zauważyłem, że czai się najwyraźniej. Rzeczywiście tak było.

– Bywasz u Wojtka w domu? – zapytała i badawcze spojrzenie, którym mnie obrzuciła, świadczyło o tym, że pytanie było przemyślane. Że moja odpowiedź była ważna. Zawahałem się. Mogłem skłamać, powiedzieć, że bywam, że po prostu nigdy nie trafiłem na matkę Wojtka, że… och! można długo ciągnąć tego rodzaju kłamstwa, jeżeli raz się zacznie. Nie miałem ochoty zaczynać.

– Uparta jesteś – powiedziałem, żeby dostrzegła, jak mało jest sprytna – ale obiecałem sobie solennie, że nigdy ci nie skłamię. Nie bywam u nich w domu.

Wydawało mi się, że teraz zacznie pytać, bo już mogła pytać, ja sam nadałem jej te prawa, a sobie obowiązek odpowiedzi. Czekałem.

– Nigdy nie byłeś mi tak bliski, jak w tej chwili… – powiedziała bohatersko odrzucając wszystkie znaki zapytania, które ją osaczały.

Zapewne tę rozmowę powtórzyła Olowi, znękana niepokojem.

Olo wysłuchał. Pomyślał. Przypomniał sobie Hieronima. Gdyby znał kogoś innego z mojej klasy, sprawa mogła przybrać zupełnie odmienny obrót. A tu, akurat Hieronim, który od czasu wyborów do samorządu klasowego zieje do mnie otwartą niechęcią. Był jedynym, który się głośno i jawnie sprzeciwiał mojej kandydaturze. I właśnie do niego trafia Olo! Właśnie jego pyta:

– Słuchaj, Hieronim! Jest u was taki i taki… co ty o nim wiesz?

– Niewiele wiem – odparł Hirek – przyszedł do nas w tym roku z innej budy, w której nie dopuścili go do matury i z punktu zaczął się rządzić? A bo co?

I tu wiedziony rycerskimi intencjami Olo przekazał Hirkowi swoje poszlaki. I już jest ich dwóch. Holmes i Watson. Płynie woda na młyn Hieronima.

– Trzeba dotrzeć do któregoś z jego dawnych kolegów… – zastanawia się Olo – ale jak? Przecież tamci są już po maturze!

– A może jest jeszcze jakiś drugoroczny, który pokutuje w jedenastej? – zastanawia się Hieronim.

Olo strzela palcami, już ma w głowie cały plan. Tak to mniej więcej musiało wyglądać. Tak to sobie wyobrażam. Przez dwa ostatnie tygodnie stycznia Holmes i Watson zbierali informacje z miarodajnych źródeł. W tym samym czasie wszystkie moje sprawy układały się tak korzystnie, że nie było rzeczy, której ktokolwiek mógłby się czepić. Cholernie podobał mi się facet, którym wtedy byłem! Facet z głową i z nerwem. Często przyglądałem mu się z boku i sam się dziwiłem, że to jestem ja. W każdy drugi poniedziałek miesiąca zjawiałem się u kapitana. W drugi poniedziałek stycznia wyszedłem ze szkoły z Wojtkiem Ligotą. Zwykle odprowadzał mnie do domu. Tego dnia w połowie drogi przystanął i niepewnie zapytał:

– Ty… słuchaj! Może ja dziś wstąpię do Piotra? Nie ma go w budzie od tygodnia…

– Byłem u niego. Ma świnkę! – wyjaśniłem mu po raz drugi tego dnia.

– A, świnkę… taki stary chłop!… To może ja pójdę…

– Nigdzie nie pójdziesz! Odprowadzisz mnie i już!

– Tak mówisz? – ucieszył się.

– Tak mówię!

Odprowadził mnie pod samą bramę komendy.

– No to cześć! – wyciągnął łapę swoim zamaszystym gestem.

– Cześć!

Przytrzymał przez chwilę moją rękę i spytał:

– Marcin… ty lubisz mojego starego?

Po raz pierwszy od czasu naszej znajomości Wojtek oficjalnie przyznał, że wie o wszystkim. Od dawna byłem przekonany, że wie, ale dopiero tym pytaniem wyjaśnił rzecz ostatecznie.

– Bardzo lubię twojego starego! – wyskandowałem uroczyście.

– Się cieszę. On ze wszech miar godzien! – odparł po swojemu.

Jego stary siedział za biurkiem, kiedy wszedłem do pokoju.

– No! Rozbieraj się! – zawołał.

– U pana kapitana zupełnie jak u lekarza! Pierwsze słowa to zawsze: rozbieraj się!

– Będę konsekwentny! Co ci dolega, mój chłopcze?

– Odrobinę serce. Poza tym okay, panie kapitanie! Wyrabiam się!

– Jak drożdżowe ciasto? – zażartował.

– Mniej więcej. Prawdę mówiąc, Wojtek mnie wyrabia!

Ciepły uśmiech zastygł na jego twarzy. Pokiwał lekko głową.

– Przyjemnie, że to dostrzegłeś…

– On jest w każdym calu podobny do pana! W każdym!

Podsunął mi krzesło.

– Siadaj tu, bliżej mnie. Nie lubię załatwiać spraw zbyt oficjalnie. On jest podobny do mnie, to prawda, ale ja wrócę do ciasta! Raz wyrobione ciasto rośnie samo. Jak z tobą będzie, Marcin? Mam ochotę zdjąć z ciebie ten obowiązek poniedziałków. Czy czujesz się dostatecznie wyrobiony!

– Dopiero teraz te poniedziałki zaczynają mi sprawiać przyjemność, panie kapitanie. Nie… nie czuję się wyrobiony!

Sięgnął po papierosa i przyglądał mi się z życzliwą ironią.

– W niczym nie przypominasz tego obrażonego młodzieńca, który jeszcze tak niedawno zjawiał się tu co miesiąc, meldując mi sucho: nic złego nie zrobiłem, panie kapitanie! Cieszę się, kiedy patrzę teraz na ciebie. Ale czy doprawdy nie masz żadnych kłopotów? To byłoby chyba nienormalne w twoim wieku!

15
{"b":"87995","o":1}