Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tak, to pytanie już coś oznaczało. Wtedy jeszcze nie wiedziałem co. Przeszedłem na miejsce Petrykowskiego. Pamiętam ten dzień bardzo dokładnie, bo kiedy wracałem do domu, po raz pierwszy od pobytu w Osadzie spotkałem Madę. Zwyczajne, na przystanku. Przypadkowość tego spotkania sprawiła, że nie potrafiłem wyjść poza granicę banału, którym w zasadzie były wszystkie nasze rozmowy. A przecież już wtedy uświadomiłem sobie, że nie potrafię Mady przekreślić. Że nie ustąpię bez boju. Pierwszym taktycznym zagraniem było zbagatelizowanie naszego rozstania w Osadzie. Ale nie stać było mnie na inne. Mada wsiadła do setki, odjechała, zrozumiałem, że znowu zaprzepaściłem nikłą szansę, którą podsunął mi los. Bo, do jasnego czorta, dlaczego nie wskoczyłem do setki?

Ktoś energicznie klepnął mnie po ramieniu.

– Tydzień życia za twoje myśli! – powiedział Wojtek Ligota stając przy mnie.

– Może niezła transakcja, ale cholernie trudna do zrealizowania! – odparłem.

– Gadaj za darmo!

– To już prostsze!

Nie powiedziałem nic więcej, a i on nie pytał.

– Jadę na działkę po fasolę szparagową, nie wybrałbyś się ze mną? Pomógłbyś koledze, słowo daję! Długo chcesz drętwo stać na tym przystanku?

Przez pół godziny zerwaliśmy dwie torby fasoli.

– … już księżyc wzeszedł, psy się uśpiły i coś tam klaszcze za borem! To pewnie czeka matka ma miła na ulubioną fasolę! – śpiewał Ligota, kiedy stłoczeni wracaliśmy zapchanym tramwajem -… piękne panie i panienki! Bierzcie strąki z mojej ręki! – ujął ze swojej torby sporą garść fasoli i wręczył ją siedzącej w pobliżu staruszce.

– Zechce pani przyjąć?

Roześmiała się i podsunęła siatkę. Dołożyłem i ja ze swojej torby.

– Mili z was chłopcy! A tyle się o was złego opowiada.

Wojtek spojrzał na mnie bez cienia uśmiechu. Właściwie dopiero wtedy zacząłem się obawiać, że ten to na pewno wie wszystko. Ale jego powaga trwała sekundę.

– Ależ madame… – zwrócił się do staruszki -jesteśmy zawsze do pani usług! Pani wysiada? Pomożemy…

Wytaszczyliśmy się z tramwaju we trójkę. Staruszka była nasza na wieki.

– Równy z ciebie chłopak, Marcin. Cieszę się nawet, że Petrykowski przeszedł do innej budy! Obgryzał paznokcie. Może przy tobie będę miał spokojniejsze życie. Nie, nie bracie! – zaoponował, kiedy oddawałem mu torbę z fasolą. – Zabierz do domu!

– Oszalałeś chyba! – roześmiała się matka, gdy postawiłem przed nią trzy kilogramy szparagówki. – Będziemy to jedli przez tydzień! A właściwie… skąd ta fasola? – zawahała się.

– Z działki kapitana Ligoty.

Po raz pierwszy od bardzo dawna padło między nami to nazwisko.

– Z działki kapitana Ligoty… – powtórzyła.

– Tak. Przepraszam cię, mamo, muszę iść do łazienki. Spójrz, jakie mam ręce!

Po chwili zajrzała do mnie.

– Słuchaj… nie mógłbyś mi tego wyjaśnić?

– Ależ oczywiście! Jego syn jest moim kolegą. Siedzimy razem.

Podała mi ręcznik.

– Czy ty wiesz, Marcin, czym to grozi? On może powiedzieć… on… on na pewno słyszał od ojca! W pięć minut cała klasa… – urwała i ściągnęła brwi – a ty tak lekko o tym? Nie boisz się?

– Boję się! – przyznałem.

– Boże… jaki fatalny zbieg okoliczności!

– Tak, fatalny!

Uznaliśmy to wtedy za fatalny zbieg okoliczności. Było mi łatwiej w tej jedenastej klasie, o wiele łatwiej niż innym. Coś niecoś jednak zostało mi w głowie po ubiegłym roku. Już po miesiącu Foczyński skonstatował z zadowoleniem:

– Przybył nam nowy uczeń i cieszę się, bo widzę, że będzie z niego pożytek – znacząco stuknął palcem po dzienniku.

Czułem, że staje na pewnym gruncie. Ligota nie puszczał pary z ust. Po raz pierwszy w życiu zaczęło mi zależeć na dobrej opinii w klasie, może dlatego, że tak łatwo mogłem ją utracić. Jednakże życzliwość Foczyńskiego i przyjaźń, tak, przyjaźń, którą Ligota każdego dnia oferował mi z taką samą swobodą, z jaką niegdyś wręczył torbę fasoli, sprawiły, że bardzo szybko znalazłem swoje miejsce w klasie. Ale i ja sam starałem się o to. Wstyd przyznać, ale lubiłem być zawsze w porządku. Toteż kiedy przewodniczący samorządu klasowego, kolega Skowroński, zachorował na żółtaczkę i trzeba było wybrać kogoś na jego miejsce, nikt się specjalnie nie zdziwił, kiedy Wojtek powiedział:

– Wobec wakującego stanowiska szeryfa proponuję kandydaturę Marcina!

Tylko Hieronim zawołał z niechęcią:

– Marcin? Przecież on jest nowy! Nie lepiej kogoś, kto zna nas dłużej?

– Poczekajcie – wtrącił się Foczyński – tę sprawę będziemy załatwiać jutro! A dziś, drogie panie i szanowni panowie, zrobimy sobie mały sprawdzian waszych umiejętności z zakresu matematyki…

Sprawdzian poszedł mi nieźle i w doskonałym nastroju wybrałem się na ulicę Kwiatową, na której spędziłem już niejedno popołudnie. Nie mogłem trafić na Madę. Nijako było mi iść do niej do domu. Sądziłem jednak, że wreszcie ją tu spotkam i że uda mi się stworzyć pozory przypadku. Postanowiłem użyć starego chwytu z zapałka. Kiedy wreszcie późnym wieczorem spostrzegłem Madę wracającą samotnie do domu, zawołałem ostrzegawczo:

– Uważaj! Zapałka na zakręcie!

Stanęła jak wryta. Nie chciałem, żeby odkryła, że czekałem tylko na nią.

– Przepraszam cię najmocniej! Nie przypuszczałem, że to ty!

– Marcin!- zawołała z wyraźnym zadowoleniem. Ale nie minęła sekunda, a przyglądała mi się wrogo, z większą niechęcią niż kiedykolwiek. Zrozumiałem, że popełniłem piramidalny błąd. Nie chciała słuchać moich tłumaczeń, właściwie nawet do nich nie dopuściła. Po prostu zostawiła mnie ogłupiałego do reszty i odeszła. Dogoniłem ją, ale na próżno szukałem w głowie rozsądnych wyjaśnień.

– Uwierz mi… – powiedziałem w końcu zwyczajnie – proszę cię… czekałem tylko na ciebie!

Patrzyła na mnie ważąc swoje myśli, których nie znałem. Wiedziałem tylko, że jest to chwila, kiedy mogę stracić Madę bezapelacyjnie. Żadne dalsze tłumaczenie nie przechodziło mi przez gardło.

– Marcin… – powiedziała niejasno – gubię się…

***

Była cudowna, ostatnia październikowa niedziela. Wysiadłyśmy na małej stacyjce w Otrębusach i każda z nas, jak zwykle, była w innym nastroju. Mama ożywiona, rozmowna. Alusia nadęta i wściekła. A mnie było wszystko jedno.

Mamy radość była zrozumiała. Po raz pierwszy wiozła nas do swojej przyjaciółki, której nie znałyśmy dotąd. Była to przyjaźń sprzed wielu lat, zerwana po mamy małżeństwie i teraz nawiązana. Na pewno wypełniła mamie pustkę, na którą skazała się sama odsuwając się od znajomych z okresu małżeństwa – na tej chyba zasadzie, na której pozbyła się wszystkich drobiazgów związanych z wspomnieniami o ojcu. Ale bez drobiazgów można żyć, bez ludzkiej przyjaźni – trudniej. Zrozumiałe było więc ożywienie mamy, ale i nadęcie Alusi było uzasadnione. Alusia nie znosiła Ola.

– Olo – jęczała. – Już to samo zdrobnienie doprowadza mnie do rozpaczy! Olo! Olo!

W rzeczywistości nie chodziło tu wcale o zdrobnienie, tylko o fakt, że mama straszliwie nam tego Ola obrzydziła. Znałyśmy go jedynie z jej opowiadań i w ten sposób stał się dla nas postacią-widmem, obdarzoną wszystkimi zaletami, zwłaszcza tymi, których w nas nie można było odnaleźć ze świecą! A więc przede wszystkim Olo był chłopcem posłusznym, obowiązkowym, starannym, nie miał głupich pomysłów, nigdy nic nie przytrafiało mu się niechcący. Opierał się na radach i opiniach innych ludzi, dojrzalszych i bardziej doświadczonych od niego… A my – nie!

– Coś mi się zdaje, że ten Olo jest bez charakteru, mamo! – broniłam naszych okopów. – Przypomina mi ciasto na lane kluski!

– Zapomniałam, że ty z potraw mącznych uznajesz tylko źle wyrośnięte placki z zakalcem! – odcinała się mama wyraźną aluzją.

Tak! Wysiadałyśmy na stacji w Otrębusach w ponurym nastroju.

– Musicie zachowywać się po ludzku! – napominała nas mama. – Żadnych głupich min, żadnych idiotycznych pomysłów!

– A jeżeli nam dadzą tłusty rosół? – Niepokoiła się Alusia.

– To go zjecie!

– Mamo!

Mama przystanęła pośrodku wąskiej ścieżki.

– Zjecie go! – krzyknęła z rozpaczą. – Rozumiesz? Alka wzniosła oczy do nieba.

– Przykro mi, ale to się chyba nie da zrobić… Pojadę do rygi po pierwszej łyżce!

– Ona ma rację, mamo? Jeżeli nam dadzą tłusty rosół to…

– Zjecie go! – syknęła mama. – Bez żadnych komedii zjecie tłusty rosół, nawet wtedy, kiedy będą na nim pływać oka wielkości oczu wieloryba!

Mama szybkim krokiem ruszyła w stronę osiedla małych, białych domków położonych pod lasem. Uważała sprawę rosołu za rozstrzygniętą.

– Pani Ewa mieszka w tym domu! – powiedziała stając przed zieloną furtką.

W tej samej chwili spostrzegłam wielkiego drągala, który w roboczym ubraniu zgarniał z trawnika zeschłe liście.

– A to jest Olo! – szepnęła mama tryumfalnie. Alusia była wstrząśnięta.

– Jest gorzej niż myślałam… – szepnęła.

– Dlaczego? – obruszyła się mama błyskawicznie.

– Patrzcie go… jaki pracowity! Nawet w niedzielę…

– Tak mówisz, jakbyś była pracowita w poniedziałki czy wtorki! Dla was niedziela trwa cały rok!

Olo zauważył nas i odstawił grabie. Przeskoczył grządkę astrów i szybko otworzył furtkę.

– Dzień dobry pani! – skłonił się przed mamą i z nabożeństwem ucałował podaną sobie dłoń.

Tak właśnie zrobił, nie można tego określić inaczej. Olo z punktu zademonstrował to, na co mama była szczególnie wrażliwa: dobre maniery.

Wziął z jej ręki torbę i dopiero wtedy odwrócił się w naszą stronę. Lekceważąc zupełnie nasze osłupienie, powiedział krótko:

– O, cześć wam, boginie!

I potem znowu zapytał mamy z uważną atencją:

– Duży był tłok w kolejce? Miała pani siedzące miejsce?

Alka patrzyła na mnie wzrokiem konającego łabędzia. Tymczasem Olo zapraszał nas do domu.

– Mama czeka na panią ze swoją przedpołudniową kawą. A wy… – powiedział tonem przedszkolanki – przywitajcie się prędko i zaraz pójdziemy nakarmić psy…

12
{"b":"87995","o":1}