Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Bez obaw.

To była dziewczyna. Teraz, gdy zdjęła szal z twarzy, widział jej twarz, zeszpeconą paskudną blizną. Na plecach miała miecz, widział rękojeść pięknej roboty, wystającą znad ramienia.

— Nie zrobię ci nic złego — powiedziała cicho. - Chcę tylko o drogę zapytać.

Akurat, pomyślał Gosta. Jużci. Teraz, w zimie. W mróz. Kto wędruje czy podróżuje? Zbój tylko. Albo wywołaniec.

— Ta kraina, to Mil Trachta?

— Ano… — bąknął, patrząc w przerębel, w czarną wodę. - Mil Trachta. Ale my mówim: Stojeziory.

— A jezioro Tam Mira? Wiesz o takim?

— Wszyscy wiedzą — spojrzał na dziewczynę, przestraszony. - Chocia my je tu zowiem Bezdno. Zaklęte jezioro. Okrutna głębia… Świtezianki tamój żywią, ludzi topią. I upiory mieszkają w starożytnych, zaklętych rozwalinach.

Widział, jak jej zielone oczy zabłysły.

— Są tam ruiny? Wieża może?

— Jaka tam wieża — nie zdołał powstrzymać parsknięcia. - Kamień na kamieniu, kamieniem przywalony, zielskiem zarośnięty. Kupa gruzu…

Okoń przestał podskakiwać, leżał, ruszając skrzelami, wśród swej kolorowej pręgowanej braci. Dziewczyna przypatrywała się, zamyślona.

- Śmierć na lodzie — powiedziała — ma w sobie coś urzekającego.

— Hę?

— Jak daleko jest do tego jeziora z ruinami? Którędy jechać?

Powiedział. Pokazał. Nawet wydrapał na lodzie ostrym końcem pieszni. Kiwała głową, zapamiętując. Klacz na brzegu jeziora waliła kopytami w grudę, prychała, buchała parą z chrap.

Patrzył, jak oddala się wzdłuż zachodniego brzegu jeziora, jak cwałuje granią urwiska, na tle bezlistnych olch i brzóz, przez piękny, bajeczny las, udekorowany przez mróz białym lukrem szronu. Kara klacz biegła z nieopisanym wdziękiem, chyżo, a jednocześnie lekko, ledwo słychać było uderzenia kopyt o zmarznięty grunt, ledwo srebrzysty śnieżek prószył z potrącanych gałęzi. Jak gdyby przez ten polukrowany i zastygły w mrozie las z bajki biegł nie zwykły, lecz bajeczny koń, koń-zjawa.

A może to była zjawa?

Demon na upiornym koniu, demon, który przybrał postać dziewczyny o ogromnych zielonych oczach i oszpeconej twarzy?

Któż, jeśli nie demon, podróżuje zimą? Pyta o drogę do zaklętych ruin?

Gdy odjechała, Gosta szybko zwinął swój rybacki kramik. Do domu szedł lasem. Nadkładał drogi, ale rozum i instynkt ostrzegały, by nie iść duktem, nie być na widoku. Dziewczyna, podpowiadał rozum, wbrew wszystkim przesłankom upiorem nie była, była człowiekiem. Kara klacz nie była zjawą, lecz koniem. A za takimi, co samotni konno pędzą przez pustkowia, w dodatku zimą, często — gęsto idzie pogoń.

W godzinę później duktem przegalopowała pogoń. Czternaście koni.

*****

Rience jeszcze raz potrząsnął srebrnym puzderkiem, zaklął, z wściekłością uderzył o łęk siodła. Ale ksenogloz milczał. Jak zaklęty.

— Magiczne gówno — skomentował zimno Bonhart. - Zepsuła się, sztuczka z jarmarku.

— Albo Vilgefortz demonstruje nam, gdzie nas ma — dodał Stefan Skellen.

Rience uniósł głowę, zmierzył obu złym spojrzeniem.

— Dzięki sztuczce z jarmarku — stwierdził cierpko — jesteśmy na tropie i nie zgubimy go już. Dzięki panu Vilgefortzowi wiemy, dokąd dziewczyna się kieruje. Wiemy, dokąd jedziemy i co mamy uczynić. Uważam, że to wiele. W porównaniu z waszymi działaniami jeszcze sprzed miesiąca.

— Nie gadaj tyle. Hej, Boreas? Co mówią ślady? Boreas Mun wyprostował się, zakasłał.

— Była tu godzinę przed nami. Gdy może, stara się jechać ostro. Ale to trudny teren. Nawet na tej niebywałej klaczy nie wyprzedza nas o więcej niż pięć, sześć mil.

— A więc jednak pcha się między te jeziora — mruknął Skellen. - Vilgefortz miał rację. A nie wierzyłem mu…

— Ja też nie — przyznał Bonhart. - Ale tylko do chwili, gdy wczoraj chłopi potwierdzili, że nad jeziorem Tam Mira faktycznie jest jakaś magiczna budowla.

Konie parskały, buchały parą z nozdrzy. Puszczyk rzucił okiem przez lewe ramię, na Joannę Selborne. Od kilku dni nie podobał mu się wyraz twarzy telepatki. Robię się nerwowy, pomyślał. Ten pościg wszystkich nas zmęczył, fizycznie i psychicznie. Czas już z tym skończyć. Czas najwyższy.

Zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Przypomniał sobie sen, który nawiedził go poprzedniej nocy.

— Dobra jest! — otrząsnął się. - Dość medytowania. Po koniach!

Boreas Mun zwisał z siodła, wypatrywał śladów. Nie było łatwo. Ziemię skuło na kość, na grudę, sypki, szybko zdmuchiwany wiatrem śnieg utrzymywał się tylko w bruzdach i rozpadlinach. W nich to Boreas wyszukiwał odciski podków karej klaczy. Musiał uważać pilnie, by nie zgubić tropu, zwłaszcza teraz, gdy dobiegający ze srebrnego pudełka magiczny głos zamilkł, przestał udzielać rad i wskazówek.

Był nieludzko zmęczony. I zaniepokojony. Ścigali dziewczynę już blisko trzy tygodnie, od Saovine, od masakry w Dun Dare. Prawie trzy tygodnie na kulbakach, wciąż w pościgu. A wciąż ani kara klacz, ani jadąca na niej dziewczyna nie słabły, nie zwalniały tempa.

Boreas Mun wypatrywał śladów.

Nie mógł przestać myśleć o śnie, który nawiedził go ostatniej nocy. W tym śnie tonął, topił się. Czarna toń zamknęła się nad jego głową, a on szedł na dno, do gardła i płuc wdzierała mu się lodowata woda. Obudził się spocony, mokry, zgrzany — choć dookoła panowało iście psie zimnisko.

Dosyć już, myślał, zwisając z siodła, wypatrując śladów. Najwyższy czas już z tym skończyć.

— Mistrzu? Słyszycie mnie? Mistrzu?

Ksenogloz milczał jak zaklęty.

Rience mocno poruszył ramionami, chuchnął w zgrabiałe dłonie. Kark i plecy kąsało zimno, krzyż i lędźwie bolały, każdy mocniejszy ruch konia przypominał o tym bólu. Nie chciało się już nawet kląć.

Prawie trzy tygodnie w siodłach, w nieustającym pościgu. W przenikliwym zimnie, a od paru dni w trzaskającym mrozie.

A Vilgefortz milczy.

My też milczymy. I patrzymy po sobie wilkiem.

Rience roztart dłonie, naciągnął rękawice.

Skellen, pomyślał, gdy na mnie spogląda, ma dziwny wzrok. Czyżby knuł zdradę? Coś za szybko i za łatwo zgadał się wtedy z Vilgefortzem… A ten oddział, te rezuny, przecież jemu są wierni, jego rozkazy wykonują. Gdy schwytamy dziewczynę, gotów, nie bacząc na układ, zabić ją albo uprowadzić do tych swoich spiskowców, by wcielać w życie szaleńcze pomysły o demokracji i rządach obywatelskich.

A może Skellenowi już przeszło spiskowanie? Urodzony konformista i koniunkturalista może teraz już myśli o dostarczeniu dziewczyny cesarzowi Emhyrowi?

Dziwnie na mnie spogląda. Puszczyk. I ta cała jego banda… Ta Kenna Selborne…

A Bonhart? Bonhart to nieobliczalny sadysta. Gdy mówi o Ciri, głos drży mu z wściekłości. W zależności od widzimisię pojmaną dziewczynę gotów zakatować albo porwać, by kazać jej walczyć na arenach. Układ z Vilgefortzem? On za nic będzie miał ten układ. Zwłaszcza teraz, gdy Vilgefortz…

Wyjął ksenogloz zza pazuchy.

— Mistrzu? Słyszycie mnie? Tu Rience…

Aparacik milczał. Rience nie miał już nawet ochoty złorzeczyć.

Vilgefortz milczy. Skellen i Rience zawarli z nim pakt. A za dzień lub dwa, gdy dopędzimy dziewczynę, może się okazać, że paktu nie ma. A wtedy ja mogę dostać nożem po gardle. Albo pojechać w pętach do Nilfgaardu, jako dowód i zakład Puszczykowej lojalności…

Zaraza!

Vilgefortz milczy. Nie udziela rad. Nie wskazuje drogi. Nie wyjaśnia wątpliwości swym spokojnym, logicznym, trafiającym do głębin duszy głosem. Milczy.

Ksenogloz uległ awarii. Może przez to zimno? A może…

Może Skellen miał rację? Może Vilgefortz naprawdę zajął się czymś innym i nie dba o nas i nasz los?

Do wszystkich diabłów, nie myślałem, że to tak będzie. Gdybym przypuszczał, nie rwałbym się tak do tego zadania… Pojechałbym zabić wiedźmina zamiast Schirru… Psiakrew! Ja tu marznę, a Schirru pewnie grzeje się w ciepełku…

Pomyśleć, że sam się napierałem, by to mnie zlecono Ciri, a Schirru wiedźmina. Sam o to prosiłem…

Wówczas, na początku września, gdy w nasze ręce wpadła Yennefer.

*****

Świat, jeszcze przed chwilą będący nierealną, miękką i błotniście lepką czernią, nabrał raptownie twardych powierzchni i konturów. Pojaśniał. Urealnił się.

Yennefer otworzyła oczy, wstrząsana konwulsyjnym dreszczem. Leżała na kamieniach, wśród trupów i smołowanych desek, przywalona resztkami takielunku drakkara «Alkyone». Dookoła widziała nogi. Nogi w ciężkich butach. Jeden z tych butów przed momentem kopnął ją, cucąc.

— Wstawaj, wiedźmo!

Znowu kopniak, odzywający się bólem aż w korzeniach zębów. Zobaczyła pochylającą się nad nią twarz.

— Wstawaj, powiedziałem! Na nogi! Poznajesz mnie? Zamrugała oczami. Poznała. To był typ, którego kiedyś przypaliła, gdy uciekał przed nią teleportem. Rience.

— Policzymy się — obiecał jej. - Policzymy się za wszystko, dziwko. Nauczę cię bólu. Tymi rękoma i tymi palcami nauczę cię bólu.

Sprężyła się, zacisnęła i rozwarła dłonie, gotowa do rzucenia zaklęcia. I natychmiast zwinęła się w kłębek, krztusząc się, charcząc i dygocząc. Rience zarechotał.

— Nic z tego, co? — usłyszała. - Nie masz nawet krztyny mocy! Nie mierzyć ci się z Vilgefortzem na czary! Wycisnął z ciebie wszystko do ostatniej kropli, jak serwatkę z sera. Nie zdołasz nawet…

Nie dokończył. Yennefer wyciągnęła sztylet z pochwy przypiętej do wewnętrznej strony uda, zerwała się jak kot i dźgnęła na oślep. Nie trafiła, ostrze tylko musnęło cel, rozdarto materiał spodni. Rience odskoczył i przewrócił się.

Natychmiast zwalił się na nią grad ciosów i kopniaków. Zawyła, gdy ciężki but spadł na jej rękę, wygniatając puginał z miażdżonej pięści. Drugi but kopnął ją w podbrzusze. Czarodziejka zwinęła się, charcząc. Poderwano ją z ziemi, wyłamując ręce do tyłu. Zobaczyła lecącą w jej kierunku pięść, świat nagle jaskrawo rozbłysnął, twarz eksplodowała bólem. Ból falą spłynął w dół, do brzucha i krocza, transformował kolana w rzadką galaretę. Obwisła w trzymających ją ramionach. Ktoś chwycił ją z tyłu za włosy, unosząc głowę. Dostała jeszcze raz, w oczodół, znowu wszystko zginęło i rozpłynęło się w oślepiającym błysku.

80
{"b":"87930","o":1}