— Niezła gadka! — powiedział. - Ale jeszcze jej do dobrej daleko! Nalejcie, gospodarzu, staremu kufel grzańca, może dobrą opowie! Dobrą opowieść o duchach, chłopcy, po tym poznacie, że dziewkom zasłuchanym możesz kuku zrobić, ani się spostrzegą!
Mężczyźni zarechotali, rozległy się piski obu dziewcząt, u których sprawdzano stopień zasłuchania. Dziad pociągał grzane piwo, siorbiąc głośno i bekając.
— Aby się tu nie uchlaj i nie uśnij! — ostrzegł groźnie Dede Vargas. - Darmo cię nie poim! Bajaj, śpiewaj, na dudach graj! Wesoło ma być!
Dziad otworzył gębę, w której pojedynczy ząb bielał niby słup milowy pośród ciemnego stepu.
— Toż to, moiściewy, Saovine! Jaka tu muzyka, jakie granie? Nie Iza! Muzyka Saovine to ten za oknem wicher! To wilkołaki wyją i wąpierze, mamuny zawodzą i jęczą, ghule zębami zgrzytają! Beann'shie skowyczy i krzyczy, a kto jej krzyk posłyszy, temu niezawodnie rychły zgon pisany. Wszelki zły duch opuszcza swe ukrycie, wiedźmy lecą na ostatni ich przed zimą zbór! Saovine jest noc strachów, dziwów a zwidów! W las nie chodzić, bo borowy zagryzie! Przez żalnik nie iść, bo umrzyk ucapi! W ogóle z chałupy lepiej nie wychodzić, a dla pewności w próg wbić nowy nóż żelazny, nad takim złe się przestąpić nie ośmieli. Babom zasię pilnie strzec dzieci, albowiem w noc Saovine może dziecko rusałka albo płaczka skraść, podłożyć obmierzłego odmieńca. A która baba brzemienna, niechajże lepiej nie wychodzi na dwór, bo może nocnica płód w łonie zauroczyć! Miast dzieciątka zrodzi się strzyga z żelaznymi zębami…
— O rety!
— Z żelaznymi zębami. Wpierw matce pierś obgryzie. Potem ręce obgryzie. Lico obgryzie… Uch, alem też zgłodniał…
— Naści kość, jest ci na niej jeszcze mięso. Więcej starym jeść niezdrowo, zatknąć się mogą i kopyrtnąć, ha, ha! A, niech tam, przynieś mu jeszcze piwa, dziewko. No, stary, gadaj nam o duchach jeszcze!
— Saovine, moiściewy, jest dla upiorów ostatnia noc, by sobie poswywolić. Później już zamróz siły im odbiera, schodzą więc do Otchłani, pod ziemię, skąd już całą zimę nosa nie wyściubią. Dlatego od Saovine aż do lutego, do święta Imbaelk, najlepszy jest czas na wyprawy do miejsc nawiedzonych, by skarbów tam szukać. Jeśli w ciepły czas, weźmy dla przykładu, przy wichtowym kurhanie gmerać, jak dwa a dwa cztery zbudzi się wicht, wyskoczy rozeźlony i gmeracza zji. A od Saovine do Imbaelk gmeraj a grzeb, ile sił starczy: wicht jak stary niedźwiedź mocno śpi.
— Ot, wydumał, stary piernik!
— Wżdy prawdę ja, moiściewy. Tak, tak. Czarodziejska jest noc Saovine, straszna, ale i zarazem najlepsza do wróżb i wieszczb wszelakich. W taką noc kabały warto stawiać i z kostek wróżyć, i z ręki, i z koguta białego, z cebuli, z sera, z króliczych bebechów, ze zgnitego nietopyrza…
— Tfu!
— Noc Saovine, noc strachów i upiorów… Lepiej po chałupach siedzieć. Całą rodziną… Przy ogniu…
— Całą rodziną — powtórzył Cyprian Fripp, szczerząc nagle drapieżnie zęby do kamratów. - Całą rodziną, miarkujecie? Wraz z tą, co się od tygodnia przed nami chytrze po jakichś komyszach kryje!
— Kowalówna! — domyślił się momentalnie Yuz Jannowitz. - Złotowłosa nadobnisia! Ty masz łeb, Fripp. Dzisiaj ją możem w chałupie przydybać! Co, chłopy? Naskoczymy na kowalową zagrodę?
— Uuuch, choćby zaraz — Dede Yargas przeciągnął się mocno. - Przed oczyma mam, powiadam wam, tę kowalównę przez wieś idącą, te cycuszki podskakujące, ten tyłeczek kręcący… Trza ją było już wtedy brać, nie czekać, ale Dacre Silifant, głupi służbista… No, ale nynie nie masz tu Silifanta, a kowalówna w chałupie! Czeka!
— Rozszczepiliśmy już w tej wsi sołtysa czekanem — skrzywił się Rispat. - Rozpruliśmy chama, co mu w sukurs szedł. Potrzeba nam więcej trupów? Kowal i syn jego chłopy są jak dęby. Strachem ich nie weźmiemy. Trza ich będzie…
— Pokaleczyć — dokończył spokojnie Fripp. - Tylko trochę pokaleczyć, więcej nic. Kończcie piwo, sposobim się i jedziem do wsi. Urządzimy sobie Saovine! Nadziejemy kożuchy włosem na wierzch, ryczeć będziemy i hałłakować, chamy pomyślą, że to diabły albo wichty!
— Weźmiemy kowalównę tu, na kwaterę, czy zabawimy się po naszemu, po gemmersku, u rodzinki na oczach?
— Jedno drugiego nie wyklucza — Fripp Młodszy wyjrzał w noc przez błony okna. - Ależ wiuga się zaczęła, psia mać! Aż się topole kłonią!
— O, ho, ho — powiedział znad kufla dziad. - To nie wiatr, moiściewy, nie wiuga to! To czarownice pędzą okrakiem na miotłach, niektóre zasię w moździerzach i stępach, ślady za sobą miotłami zamiatają. Nie wiada, gdy takowa człeku w lesie drogę przetnie i od tylca zachodzi, nie wiada, kiedy napadnie! A zęby ona, o, takie ma!
— Dzieci ci, dziadu, czarownicami straszyć!
— Nie wymówcie, panie, w złą godzinę. Bo jeszcze wam rzeknę, że najgroźniejsze wiedźmy, te wiedźmowego stanu hrabiny i księżne, o, ho, ho, te nie na miotłach, nie na ożogach ni moździerzach jeżdżą, nie! Te cwałują na swych czarnych kotach!
— He, he, he, he!
— Prawda to! Albowiem w wilię Saovine, na tę jedną jedyną noc w roku, zmieniają się koty wiedźm w czarne jak smoła klacze. I biada temu, kto nocą jak kir czarną posłyszy stuk kopyt i ujrzy wiedźmę na karej klaczy. Kto się z taką wiedźmą spotka, nie odejmie się śmierci. Zakręci nim wiedźma jak wieją liściowiem, porwie w zaświaty!
— Gdy wrócimy, dokończysz! A dobrą aby opowieść wykoncypuj, dziadu sakramencki, a dudy wyrychtuj! Gdy wrócimy, będzie tu hulanka! Będzie się tu tańcować i pannę kowalównę obłapiać… Co jest, Rispat?
Rispat La Pointę, który wyszedł na ganek, by ulżyć pęcherzowi, wrócił biegiem, a twarz miał białą jak śnieg. Gwałtownie zagestykulował, wskazując na drzwi. Nie zdążył wykrztusić słowa. I nie było trzeba. Z podwórza donośnie zarżał koń.
— Kara klacz — powiedział Fripp z twarzą niemal przyklejoną do błon okna. - Ta sama kara klacz. To ona.
— Czarownica?
— Falka, durniu.
— To jej duch! — Rispat gwałtownie wciągnął powietrze. - Upiór! Ona nie mogła przeżyć! Umarła i wraca upiorem! W noc Saovine…
— Przybędzie nocą jak kir czarną — zamamrotał dziad, przyciskając pusty kufel do brzucha. - A kto się z nią spotka, nie odejmie się śmierci…
— Broń, brać broń — powiedział gorączkowo Fripp. - Bystro! Drzwi obstawić z obu stron! Nie rozumiecie? Poszczęściło się nam! Falka nie wie o nas, zjechała tu, by się ogrzać, mróz i głód wygnały ją z kryjówki! Prosto w nasze ręce! Puszczyk i Rience złotem nas obsypią! Bierzcie broń…
Skrzypnęły drzwi.
Dziad zgarbił się nad blatem stołu, zmrużył oczy. Widział źle. Oczy miał stare, zrujnowane jaskrą i chronicznym zapaleniem spojówek. Do tego w karczmie było ciemnawo i dymno. Dziad ledwo widział więc szczupłą postać, która wkroczyła do izby z sieni, ubrana w kubrak z piżmaczych skórek, nosząca kaptur i szal zasłaniający twarz. Słuch natomiast dziad miał dobry. Słyszał cichy okrzyk jednej ze służebnych dziewek, stuk sabotów drugiej, półgłośne przekleństwo karczmarza. Słyszał zgrzyt mieczów w pochwach. I cichy, zjadliwy głos Cypriana Frippa:
— Mamy cię, Falka! Nie spodziewałaś się nas tu, co?
— Spodziewałam się — usłyszał dziad. I zadygotał na dźwięk tego głosu.
Zobaczył ruch szczupłej postaci. I usłyszał westchnienia zgrozy. Zduszony krzyk którejś z dziewek. Nie mógł widzieć, że nazwana Falką dziewczyna zdjęła kaptur i szal. Nie mógł widzieć szkaradnie oszpeconej twarzy. I oczu umalowanych dookoła barwiczką z sadzy i tłuszczu tak, że wyglądały jak oczy demona.
— Nie jestem Falką — powiedziała dziewczyna. Dziad znowu zobaczył jej szybki, rozmazany ruch, widział, jak coś płomieniście zalśniło w świetle kaganków.
— Jestem Ciri z Kaer Morhen. Jestem wiedźminką. Przyszłam tu, by zabijać.
Dziad, który w swym życiu widział niejedną karczemną bijatykę, miał wypracowany sposób na uniknięcie obrażeń: dał nura pod stół, skulił się i mocno uczepił stołowych nóg. Z tej pozycji widzieć już, rzecz jasna, niczego nie mógł. I wcale nie chciał. Kurczowo dzierżył się stołu, a stół jeździł już po izbie wraz z pozostałymi meblami, wśród stuku, trzasku i chrupu, łomotu ciężko obutych stóp, przekleństw, krzyków, stęknięć i szczęku stali.
Dziewka służebna wrzeszczała przeraźliwie, bez przerwy.
Na stół ktoś runął, przesuwając mebel wraz z uczepionym dziadem, zwalił się obok na podłogę. Dziad zaryczał, czując, jak bryzga na niego gorąca krew. Dede Yargas, ten, który zrazu chciał go wypędzić — dziad poznał go po mosiężnych guzach na kubraku — skrzeczał makabrycznie, rzucał się, tryskał krwią, tłukł wokół siebie rękoma. Jeden z bezładnych ciosów trafił dziada prosto w oko. Dziad przestał już widzieć cokolwiek. Wrzeszcząca dziewka służebna zachłysnęła się, ucichła, wzięła wdech i zaczęła wrzeszczeć znowu, w cokolwiek wyższej tonacji.
Ktoś z hukiem rymnął na podłogę, znowu po świeżo wymytej sośninie desek podłogi rozbryzgnęła się krew. Dziad nie poznał, że tym, który właśnie umierał, był Rispat La Pointe, cięty przez Ciri w bok szyi. Nie widział, jak Ciri wykręciła piruet tuż przed nosami Frippa i Jannowitza, jak przeszła przez ich zastawy jak cień, jak szary dym. Jannowitz wywinął się za nią, szybkim, miękkim, kocim zwrotem. Był wprawnym szermierzem. Pewnie stając na prawą stopę uderzył długą, wyciągniętą primą, mierżąc w twarz dziewczyny, wprost w jej paskudną bliznę. Musiał trafić.
Nie trafił.
Zasłonić się nie zdążył. Cięła go z wypadu, z bliska, oburącz, przez pierś i brzuch. I od razu odskoczyła, zawirowała, uchodząc przed ciosem Frippa, chlasnęła zgiętego Jannowitza po szyi. Jannowitz wyrżnął czołem o ławę. Fripp przeskoczył nad ławą i trupem, uderzył zamaszyście. Ciri sparowała ukośnie, wywinęła półpiruet i krótko cięła go w bok nad biodrem. Fripp zatoczył się, runął na stół, łapiąc równowagę, odruchowo wyciągnął przed siebie rękę. Gdy oparł dłoń o blat, Ciri szybkim ciosem odrąbała mu ją.
Fripp podniósł sikający krwią kikut, przyjrzał mu się w skupieniu, potem popatrzył na leżącą na stole dłoń. I nagle upadł — gwałtownie, z rozmachem siadł zadkiem na podłodze, zupełnie jak gdyby pośliznął się na mydle. Siedząc zaryczał, a potem zaczął wyć, dzikim, wysokim, przeciągłym wilczym wyciem.