Triss zakryła oczy rzęsami.
*****
Złamany przez brylant promień światła ożywił błyskiem powierzchnię zwierciadła. Yennefer wyciągnęła obie ręce, wyskandowata zaklęcie. Oślepiający refleks zamienił się w skłębioną mgłę, z mgły szybko zaczął wyłaniać się obraz. Obraz komnaty o ścianach pokrytych barwną tapiserią.
Ruch w oknie. I niespokojny głos.
— Kto? Kto tam?
— To ja, Triss.
— Yennefer? To ty? Bogowie! Skąd… Gdzie jesteś?
— To nieważne, gdzie jestem. Nie blokuj, bo obraz się chwieje. I zabierz świecznik, bo oślepia.
— Już. Oczywiście.
Choć pora była późna, Triss Merigold nie była ani w negliżu, ani w stroju roboczym. Miała na sobie wyjściową suknię. Jak zwykle zapiętą wysoko pod szyją.
— Możemy rozmawiać swobodnie?
— Oczywiście.
— Jesteś sama?
— Tak.
— Kłamiesz.
— Yennefer…
— Nie oszukasz mnie, smarkulo. Znam tę twoją minkę, napatrzyłam się na nią. Miewałaś taką, gdyś zaczęła za moimi plecami sypiać z Geraltem. Wówczas stroiłaś się w identyczną niewinno — kurewską maseczkę, którą widzę na twojej twarzy teraz. I teraz znaczy ona to samo, co wtedy!
Triss poczerwieniała. A obok niej pojawiła się w oknie Filippa Eilhart ustrojona w granatowy męski wams ze srebrnym haftem.
— Brawo — powiedziała. - Jak zwykle bystra, jak zwykle przenikliwa. Jak zwykle trudna do ogarnięcia i pojęcia. Rada jestem widzieć cię w zdrowiu, Yennefer. Rada jestem, że wariacka teleportacja z Montecalvo nie skończyła się tragicznie.
— Załóżmy, że faktycznie cię to raduje — skrzywiła usta Yennefer. - Chociaż to bardzo śmiałe założenie. Ale zostawmy to. Kto mnie zdradził?
— Czy to ważne? — wzruszyła ramionami Filippa. - Już cztery dni, jak kontaktujesz się ze zdrajcami. Z takimi, dla których sprzedajność i zdrada są drugą naturą. I z takimi, których sama do zdrady zmusiłaś. Jeden z nich zdradził ciebie. Normalna kolej rzeczy. Nie mów mi, że się tego nie spodziewałaś.
— Oczywiście, że się spodziewałam — parsknęła Yennefer. - Najlepszy dowód, że kontaktuję się z wami. Przecież nie musiałam.
— Nie musiałaś. To znaczy, że masz w tym interes.
— Brawo. Jak zwykle bystra, jak zwykle przenikliwa. Kontaktuję się z wami, by upewnić, że tajemnica waszej loży jest u mnie bezpieczna. Nie zdradzę was.
Filippa patrzyła na nią spod opuszczonych rzęs.
— Jeśli liczyłaś — powiedziała wreszcie — że tą deklaracją kupisz sobie czas, spokój i bezpieczeństwo, to przeliczyłaś się. Nie czarujmy się, Yennefer. Uciekając z Montecalvo dokonałaś wyboru, zdeklarowaś się po określonej stronie barykady. Kto nie jest z lożą, ten jest przeciw loży. Teraz próbujesz ubiec nas w odnalezieniu Ciri, a motywy, które tobą kierują, są względem naszych przeciwstawne. Działasz przeciw nam. Nie chcesz pozwolić, byśmy wykorzystały Ciri do naszych celów politycznych. Wiedz zatem, że my zrobimy wszystko, byś ty nie zdołała wykorzystać dziewczyny do twoich, sentymentalnych.
— A zatem wojna?
— Współzawodnictwo — uśmiechnęła się jadowicie Filippa — Tylko współzawodnictwo, Yennefer.
— Uczciwe i honorowe?
— Chyba żartujesz.
— No jasne. Niemniej jednak pewną sprawę chciałabym postawić uczciwie i jednoznacznie. Licząc zresztą, że coś z tego będę miała.
— Stawiaj.
— W ciągu kilku najbliższych dni, może nawet jutro, dojdzie do wydarzeń, których następstw nie jestem w stanie przewidzieć. Może być tak, że nasze współzawodnictwo i rywalizacja przestaną nagle mieć znaczenie. Z prostej przyczyny. Nie będzie współzawodnika.
Filippa Eilhart zmrużyła podkreślone błękitnym cieniem oczy.
— Rozumiem.
— Sprawcie wówczas, bym pośmiertnie odzyskała reputację i dobre imię. By nie uważano mnie już za zdrajczynię i wspólniczkę Vilgefortza. Proszę o to lożę. Proszę ciebie osobiście.
Filippa milczała przez chwilę.
— Prośbie odmawiam — powiedziała wreszcie. - Przykro mi, ale twoja rehabilitacja nie leży w interesie loży. Jeżeli umrzesz, umrzesz jako zdrajczyni. Będziesz zdrajczynią i zbrodniarką dla Ciri, bo łatwiej będzie wówczas dziewczyną manipulować.
— Zanim przedsięweźmiesz coś, co grozi śmiercią — wykrztusiła nagle Triss — zostaw dla nas…
— Testament?
— Coś, co pozwoli nam… Kontynuować… Pójść po twoim śladzie. Odnaleźć Ciri. Przecież tu przede wszystkim chodzi o jej dobro! O jej życie! Yennefer, Dijkstra odnalazł… pewne ślady. Jeżeli to Vilgefortz ma Ciri, dziewczynie grozi straszna śmierć.
— Milcz, Triss — szczeknęła ostro Filippa Eilhart. - Tu nie będzie handlu ani przetargów.
— Zostawię wam wskazówki — powiedziała wolno Yennefer. - Zostawię informacje o tym, czego się dowiedziałam i o tym, co przedsięwzięłam. Zostawię wam ślad, po którym będziecie mogły pójść. Ale nie za darmo. Nie chcecie mnie rehabilitować w oczach świata, to do diabla z wami i ze światem. Ale zrehabilitujcie mnie choć w oczach jednego wiedźmina.
— Nie — odrzekła prawie natychmiast Filippa. - To również nie leży w interesie loży. Również dla twojego wiedźmina pozostaniesz zdrajczynią i sprzedajną czarownicą. Nie leży w interesie loży, by rozrabiał, szukając zemsty, a gdy będzie tobą pogardzał, nie będzie chciał mścić. Zresztą, on już chyba nie żyje. Albo umrze lada dzień.
— Informacje — rzekła głucho Yennefer — za jego życie. Ocal go, Filippa.
— Nie, Yennefer.
— Bo nie leży to w interesie loży — w oczach czarodziejki zapłonął fioletowy ogień. - Słyszałaś, Triss? Oto twoja loża. Oto jej prawdziwe oblicze, oto jej prawdziwe interesy. I co ty na to? Byłaś dla dziewczyny mentorką, prawie, sama tak mówiłaś, starszą siostrą. A Geralt…
— Nie bierz Triss pod romantyczny włos, Yennefer — Filippa zrewanżowała się ogniem w oczach. - Dziewczynę znajdziemy i uratujemy bez twojej pomocy. A jeśli tobie się powiedzie, to piękne i stokrotne dzięki, wyręczysz nas, zaoszczędzisz fatygi. Ty wyrwiesz dziewczynę z rąk Vilgefortza, my wyrwiemy ją z twoich. A Geralt? Kto to jest Geralt?
— Słyszałaś, Triss?
— Wybacz mi — powiedziała głucho Triss Merigold. - Wybacz, Yennefer.
— O, nie, Triss. Nigdy.
*****
Triss patrzyła w podłogę. Oczy Cracha an Craite były jak oczy jastrzębia.
— Nazajutrz po tej ostatniej tajemniczej komunikacji — powiedział wolno jarl Wysp Skellige — tej, o której ty, Triss Merigold, niczego nie wiesz, Yennefer odpłynęła ze Skellige, biorąc kurs na Głębię Sedny. Pytana, czemu płynie właśnie tam, spojrzała mi w oczy i odrzekła, że zamierza sprawdzić, czym katastrofy naturalne różnią się od nienaturalnych. Odpłynęła dwoma drakkarami, "Tamarą" i «Alkyone», z załogami złożonymi wyłącznie z ochotników. To było dwudziestego ósmego sierpnia, dwa tygodnie temu. Więcej jej już nie widziałem.
— Kiedy dowiedziałeś się…
— Pięć dni później — przerwał dość obcesowo. - Trzy dni po wrześniowym nowiu.
*****
Siedzący przed jarlem kapitan Asa Thjazi był niespokojny. Oblizywał wargi, wiercił się na ławie, wyłamywał palce tak, że aż strzelały knykcie.
Czerwone sionce, wyrwawszy się nareszcie z zalegających niebo chmur, powoli opuszczało się nad Spikeroog, — Gadaj, Asa — rozkazał Grach an Craite. Asa Thjazi odchrząknął mocno.
— Szliśmy ostro — podjął — wiatr sprzyjał, robiliśmy dobre dwanaście węzłów. Tedy już dwudziestego dziewiątego ujrzeliśmy nocą światło latarni z Peixe de Mar. Odbiliśmy nieco na zachód, by nie napatoczyć się na jakiego Nilfgaardczyka… A na dzień przed wrześniowym nowiem, o świcie, przypłynęliśmy w rejon Głębi Sedny. Wtenczas czarodziejka wezwała mnie i Guthlafa…
*****
— Potrzebuję ochotników — powiedziała Yennefer. - Tylko ochotników. Nie więcej, niż to konieczne, by przez krótki czas sterować drakkarem. Nie wiem, ilu do tego potrzeba ludzi, nie znam się na tym. Ale proszę, by nie zostawić na «Alkyone» nawet jednego człowieka ponad konieczną liczbę. I powtarzam — sami ochotnicy. To, co zamierzam zrobić… jest bardzo ryzykowne. Bardziej niż morska bitwa.
— Pojmuję — kiwnął głową stary seneszal. - I zgłaszam się pierwszy. Ja, Guthlaf, syn Svena, proszę o ten zaszczyt, pani.
Yennefer długo patrzyła mu w oczy.
— Dobrze — powiedziała. - A zaszczycona jestem ja.
— Też się zgłosiłem — powiedział Asa Thjazi. - Ale Guthlaf się nie zgodził. Ktoś, rzekł, musi komendę trzymać na «Tamarze». W rezultacie zgłosiło się piętnastu. W tym Hjahnar, jarlu.
Crach an Craite uniósł brwi.
*****
— Ilu potrzeba, Guthlaf? — powtórzyła czarodziejka. - ilu jest niezbędnych? Proszę, byś to precyzyjnie wyliczył. Seneszal milczał czas jakiś, kalkulował.
— W ośmiu damy radę — rzekł wreszcie. - Jeśli nie za długo… Ale przecie ci tutaj to sami ochotnicy, nie ma tedy musu…
— Wyznacz ośmiu spośród tych piętnastu — przerwała ostro. - Wyznacz sam. I każ wybranym przejść na «Alkyone». Reszta zostaje na «Tamarze». Aha, jednego, który zostaje, wyznaczę ja. Hjalmar!
— Nie, pani! Nie możesz mi tego uczynić! Zgłosiłem się i będę u twego boku! Chcę być…
— Milcz! Zostajesz na «Tamarze»! To rozkaz! Jeszcze słowo, a każę cię przywiązać do masztu!
*****
— Opowiadaj, Asa.
— Magiczka, Guthlaf a owa ósemka ochotników weszli na «Alkyone» i pożeglowali na Głębię. Myśmy, na «Tamarze», wedle rozkazu na uboczu się trzymali, ale tak, by zanadto nie odstać. Z pogodą zaś, która do tej pory nad podziw nam sprzyjała, jakieś diabelstwo zaczęło się nagle dziać. Tak, iście dobrze gadam, że diabelstwo, bo nieczysta to była siła, jarlu… Niech mnie pod stępką przeciągną, jeśli łżę…
— Opowiadaj.
— Tam, gdzie myśmy byli, «Tamara» znaczy, spokojnie było. Choć wicher trochę świszczał i nieboskłon pociemniał od chmur tak, że z dnia noc się niemal uczyniła, Ale tam, gdzie była «Alkyone», tam piekło się rozpętało znienacka. Piekło prawdziwe…
Żagiel «Alkyone» załopotał nagle tak gwałtownie, że słyszeli to łopotanie mimo dzielącej drakkary odległości. Niebo poczerniało, chmury skłębiły się. Morze, które wokół «Tamary» wydawało się zupełnie spokojne, wzburzyło się i zagotowało grzywaczami przy burtach «Alkyone». Ktoś krzyknął nagle, ktoś zawtórował, a po chwili krzyczeli wszyscy.