Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Bo co?

— Piłeś!

— Uuuaaahaaaaaaaa!

Gnali. W uszach świszczało.

Pukacz śmierdział.

Łoskot olbrzymich stóp o skałę ścichł, zagrzechotały gołoborza i piargi. Potem grunt zrobił się mniej kamienisty, zielono mignęło coś, co mogło być kosodrzewiną. Potem migało zielono i brązowo, bo pukacz w szalonych susach sadził przez jodłowy las. Zapach żywicy zmieszał się ze smrodem potwora.

— Uaaahaaaaaa!

Jodły się skończyły, zaszumiały opadłe liście. Teraz było czerwono, bordowe, ochrowo i żółto.

— Wolnieeeeej!

— Uaaaahahhahaha!

Pukacz długim susem przesadził stertę zwalonych drzew. Geralt o mało nie odgryzł sobie języka.

*****

Dzika jazda skończyła się równie bezceremonialnie, Jak się zaczęła. Pukacz wrył pięty w ziemię, zaryczał i zrzucił wiedźmina na usłane liśćmi poszycie. Geralt leżał przez chwilę, z braku tchu nie mogąc nawet złorzeczyć. Potem wstał, sycząc i masując kolano, w którym znowu odezwał się ból.

— Nie spadłeś — stwierdził fakt pukacz, a głos miał zdziwiony. - No, no.

Geralt nie skomentował.

— Jesteśmy na miejscu — pukacz wskazał kosmatą łapą. - Oto Caed Myrkvid.

W dole pod nimi leżała kotlina, szczelnie wypełniona mgłą. Z oparu przeświecały wierzchołki wielkich drzew.

— Ta mgła — uprzedził pytanie pukacz, węsząc — nie jest naturalna. Ponadto czuć stamtąd dym. Na twoim miejscu pospieszyłbym się, Eeech, poszedłbym z tobą… Aż mnie mdli z ochoty do bitki! A już jako dziecko marzyłem, by kiedyś móc zaszarżować na ludzi z wiedźminem na grzbiecie! Ale Avallac'h zabronił mi pokazywać się. Idzie o bezpieczeństwo całej naszej społeczności…

— Wiem.

— Nie miej za złe, że dałem ci w zęby.

— Nie mam.

— Jesteś równy chłop.

— Dziękuję ci. Również za podwiezienie.

Pukacz wyszczerzył zęby z rudej brody i zionął wódką.

— Cała przyjemność po mojej stronie.

*****

Mgła zalegająca Las Myrkvid była gęsta i miała nieregularny kształt, przywodzący na myśl kupę bitej śmietany nasadzonej na tort przez kucharkę będącą niespełna rozumu. Mgła ta przypomniała wiedźminowi Brokilon — Las Driad często zasnuwal się podobnie gęstym ochronnym i kamuflującym magicznym oparem. Podobna do brokliońskiej była też dostojna i groźna atmosfera puszczy, tutaj, na skraju, w przeważającej części składającej się z olch i buków.

I zupełnie jak w Brokilonie, już na skraju lasu, na zasłanej liśćmi drodze, Geralt niemal potknął się o trupy.

Okrutnie zarąbani ludzie nie byli druidami ani Nilfgaardczykami, nie należeli też z pewnością do hassy Słowika i Schirru. Zanim jeszcze Geralt wypatrzył we mgle zarysy wozów, przypomniał sobie, że Regis mówił o pielgrzymach. Wynikało, że dla niektórych pielgrzymów pielgrzymka zakończyła się niezbyt szczęśliwie.

Smród dymu i spalenizny, nieprzyjemny w wilgotnym powietrzu, stawał się coraz wyraźniejszy, wskazywał drogę. Wkrótce potem drogę wskazały też głosy. Okrzyki. I fałszywa, kocia muzyka gęśli.

Geralt przyspieszył kroku.

Na rozkisłej od deszczu drodze stał wóz. Obok jego kół leżały kolejne trupy.

Jeden z bandytów buszował po wozie, wywalając na drogę przedmioty i sprzęty. Drugi trzymał wyprzężone konie, trzeci zdzierał z zabitego pielgrzyma szubę z lisów krzyżaków. Czwarty piłował smykiem znalezione widać wśród łupów gęśle, za nic w świecie nie mogąc wydobyć z instrumentu choćby jednej czystej nuty.

Kakofonia przydała się — stłumiła kroki Geralta.

Muzyka urwała się raptownie, struny gęśli jęknęły rozdzierająco, zbójca runął na liście i zbryzgał je posoką. Trzymający konie nie zdołał nawet krzyknąć, sihill przeciął mu tchawicę. Trzeci zbój nie zdążył zeskoczyć z wozu, spadł, rycząc, z rozsiekaną arterią udową. Ostatni zdołał nawet wydobyć miecz z pochwy. Ale unieść go już nie zdążył.

Geralt strząsnął kciukiem krew ze zbroczą.

— Tak, synkowie — powiedział w kierunku lasu i zapachu dymu. - To był głupi pomysł. Nie należało słuchać Słowika i Schirru. Trzeba było zostać w domu.

*****

Wkrótce natknął się na następne wozy i następnych zabitych. Wśród licznych porąbanych i pokłutych pielgrzymów leżeli również druidzi w ubroczonych białych szatach. Dym z niezbyt już odległego pożaru snuł się nisko przy ziemi.

Tym razem zbójcy byli czujniejsi. Udało mu się podejść tylko jednego, zajętego ściąganiem tandetnych pierścionków i bransolet z zakrwawionych rąk zabitej kobiety. Geralt, nie deliberując, ciął bandytę, bandyta zaryczał, a wówczas pozostali — zbójcy przemieszani z Nilfgaardczykami — rzucili się na niego z wrzaskiem.

Odskoczył w las, pod najbliższe drzewo, by pień chronił mu plecy. Ale nim jeszcze zbójcy dobiegli, załomotały kopyta, a z krzaków i mgły wyłonił się olbrzymi koń okryty kropierzem w złoto-czerwoną ukośną szachownicę. Koń dźwigał jeźdźca w pełnej zbroi, śnieżnobiałym płaszczu i hełmie z wyciągniętą w dziób dziurkowaną zasłoną. Zanim bandyci zdążyli ochłonąć, rycerz już siedział im na karkach i rąbał mieczem w lewo i prawo, a krew sikała fontannami. Piękny był to widok.

Geralt nie miał jednak czasu się przyglądać, sam mając na karku dwóch, zbójcę w wiśniowym kubraku i czarnego Nilfgaardczyka. Zbójcę, który odsłonił się przy wypadzie, ciął przez gębę, Nilfgaardczyk, zobaczywszy latające zęby, wziął nogi za pas i zniknął we mgle.

Geralta omal nie stratował koń w szachownicowym kropierzu. Biegnący bez jeźdźca.

Nie zwlekając, skoczył przez zarośla ku miejscu, z którego dobiegały krzyki, klątwy i łomot.

Rycerza w białym płaszczu trzej bandyci ściągnęli z siodła, teraz usiłowali go ukatrupić. Jeden, stanąwszy w rozkroku, grzmocił toporem, drugi rąbał mieczem, trzeci, mały i rudy, podskakiwał obok jak zając, szukając okazji i nie osłoniętego miejsca, w które mógłby wrazić rohatynę. Obalony rycerz wrzeszczał niezrozumiale z wnętrza hełmu i odbijał razy trzymaną oburącz tarczą. Za każdym ciosem topora tarcza była coraz niżej, już prawie opierała się o napierśnik. Było oczywiste — jeszcze jeden, dwa takie uderzenia i rycerzowi flaki wyjdą wszystkimi szczelinami pancerza.

Geralt w trzech susach znalazł się wśród kłębowiska, ciął w kark podskakującego rudzielca z rohatyną, szeroko chlasnął przez brzuch tego z toporem. Rycerz, zwinny mimo zbroi, wyrżnął trzeciego zbójcę w kolano rantem tarczy, zwalonego trzykrotnie grzmotnął w twarz, aż krew spryskała puklerz. Zerwał się na kolana, macał wśród paproci w poszukiwaniu miecza, bucząc jak ogromny blaszany truteń. Nagle zobaczył Geralta i znieruchomiał.

— W czyimże jestem ręku? — zatrąbił z głębin hełmu.

— W niczyimże. Ci, którzy tu leżą, to również moi wrogowie.

— Aha… — rycerz usiłował unieść zasłonę hełmu, ale blacha była pogięta i mechanizm się zablokował. - Na honor! Dzięki wam stokrotne za pomoc.

— Wam. Przecież to wyście przyszli z pomocą mnie.

— Doprawdy? Kiedy?

Nic nie widział, pomyślał Geralt. Nawet mnie nie zauważył przez dziurki w tym żelaznym garnku.

— Jak wasze miano? — spytał rycerz.

— Geralt. Z Rivii.

— Herbu?

— Nie czas, panie rycerzu, na heraldykę.

— Na honor, prawiście, mężny kawalerze Geralcie — rycerz odnalazł swój miecz, wstał. Jego poszczerbioną tarczę — podobnie jak kropierz konia — zdobiła złoto-czerwona ukośna szachownica, w polach której widniały naprzemiennie litery A i H.

— To nie jest mój rodowy herb — zahuczał wyjaśniająco. - To są inicjały mej suzerenki, księżnej pani Anny Henrietty. Ja zwę się Rycerzem Szachownicy. Jestem rycerzem błędnym. Imienia mego i klejnotu nie wolno mi wyjawiać. Uczyniłem ślub rycerski. Na honor, jeszcze raz dzięki ci za pomoc, kawalerze.

— Cała przyjemność po mojej stronie.

Jeden z powalonych bandytów zajęczał i zaszeleścił w liściach. Rycerz Szachownicy doskoczył i potężnym pchnięciem przygwoździł go do ziemi. Zbój zatrzepał rękami i nogami jak przekłuty szpilką pająk.

— Pospieszajmy — rzekł rycerz. - Hultajstwo jeszcze się tu sroży. Na honor, jeszcze nie czas odpoczywać!

— Prawda — przyznał Geralt. - Banda grasuje po lesie, zabija pielgrzymów i druidów. Moi przyjaciele są w opałach…

— Przepraszam na chwilę.

Drugi zbój dawał znaki życia. Też został zamaszyście przygwożdżony, a zadartymi nogami wywinął takiego hołubca, że aż mu buty pospadały.

— Na honor — Rycerz Szachownicy wytarł miecz o mech. - Ciężko tym łapserdakom rozstać się z życiem! Niech cię nie dziwi, kawalerze, że ranionych dożgiwam. Na honor, dawniej tego nie czyniłem. Ale ci urwipotcie wracają do zdrowia tak szybko, że uczciwy człowiek może tylko pozazdrościć. Odkąd z jednym szelmą zdarzyło mi się mieć sprawę trzy razy pod rząd, zacząłem wykańczać ich pieczołowiciej. Tak, żeby już na amen.

— Rozumiem.

— Ja, widzicie, jestem błędny. Ale, na honor, nie obłąkany! O, jest mój koń. Chodź tu, Bucefał!

*****

Las zrobił się przestronniej szy i jaśniejszy, zaczęły w nim dominować wielkie dęby o rozłożystych, lecz rzadkich koronach. Dym i smród pożaru czuli już z bliska. A po chwili zobaczyli.

Płonęły kryte trzcinowymi strzechami chaty, całe nieduże osiedle. Płonęły płachty wozów. Między wozami leżały trupy — wiele w widocznych z daleka białych druidzkich szatach.

Bandyci i Nilfgaardczycy, dodając sobie odwagi rykiem i kryjąc się za popychanymi przed sobą wozami, atakowali duży stojący na palach dom, oparty o pień gigantycznego dębu. Dom zbudowany był z solidnych bali i kryty spadzistym gontem, po którym nieszkodliwie staczały się ciskane przez bandytów pochodnie. Oblężony dom bronił się i skutecznie odgryzał — na oczach Geralta jeden ze zbójców niebacznie wychylił się zza wozu i runął, jak rażony gromem, ze strzałą w czaszce.

— Twoi przyjaciele — popisał się domyślnością Rycerz Szachownicy — muszą być w owym budynku! Na honor, w srogiej są obieży! Dalejże, pośpieszajmy z pomocą!

Geralt usłyszał skrzekliwe wrzaski i rozkazy, poznał rozbójnika Słowika z obandażowaną facjatą. Widział też przez moment półelfa Schirru, kryjącego się za plecami Nilfgaardczyków w czarnych płaszczach.

50
{"b":"87930","o":1}