Dalszą rozmowę przerwało dziewięciu uzbrojonych w gizarmy żołnierzy w czarnych uniformach, noszących na naramiennikach znak słońca.
— Wyście są — spytał dowodzący żołnierzami podoficer, uderzając się po łydce dębową pałką — Wiedźmin, zwany Geraltem?
— Tak — odpowiedział po chwili zastanowienia Geralt. - Myśmy są.
— Zechcecie tedy udać się z nami.
— Skąd pewność, że zechcę? Czy jestem aresztowany?
Żołnierz w zdającym się nie mieć końca milczeniu patrzył na niego, a patrzył dziwnie jakoś bez szacunku. Nie ulegało wątpliwości, że to jego ośmioosobowa eskorta daje mu czoło do takiego patrzenia.
— Nie — powiedział wreszcie. - Nie jesteście aresztowani. Nie było rozkazu, by was aresztować. Gdyby był taki rozkaz, inaczej bym was pytał, mości panie. Zupełnie inaczej.
Geralt poprawił pas miecza, dość demonstracyjnie.
— A ja — powiedział zimno — inaczej bym odpowiadał.
— No, no, panowie — Jaskier zdecydował się wkroczyć, przywołując na twarz coś, co w jego mniemaniu było uśmiechem wytrawnego dyplomaty. - Po co ten ton? Jesteśmy ludźmi uczciwymi, władzy bać się nie musimy, ba, z chęcią władzy pomagamy. Ilekroć trafi się okazja, ma się rozumieć. Ale z tego tytułu i nam się coś od władzy należy, nieprawdaż, panie wojskowy? Choćby rzecz tak maleńka, jak wyjaśnienie powodów, dla których ograniczać się chce nasze swobody obywatelskie.
— Jest wojna, panie — odparł żołnierz, wcale nie speszony potokiem wymowy. - Swobody, jak z samej nazwy wypływa, to rzecz na czas pokoju. Powody zaś wszelakie wyjaśni wam pan prefekt. Ja wykonuję rozkazy i nie wchodzić mi w dysputy.
— Co prawda, to prawda — przyznał Wiedźmin i mrugnął lekko do trubadura. - Wiedźcie tedy do prefektury, panie żołnierzu. Ty, Jaskier, wracaj do reszty, powiedz, co się stało. Róbcie, co należy. Regis już będzie wiedział, co.
*****
— Co Wiedźmin robi na Stokach? Czego tu szuka?
Tym, który pytanie zadał, był barczysty ciemnowłosy mężczyzna z twarzą przyozdobioną bruzdami blizn i skórzaną klapką zakrywającą lewy oczodół. W ciemnej uliczce widok tej cyklopiej twarzy zdolen był wydrzeć jęk zgrozy z niejednej piersi. A jakże niesłusznie, zważywszy, że była to twarz pana Fulka Artevelde, prefekta Riedbrune, najwyższego rangą stróża prawa i porządku w całej okolicy.
— Czego Wiedźmin szuka na Stokach? — powtórzył najwyższy rangą stróż prawa w całej okolicy.
Geralt westchnął, wzruszył ramionami, udając obojętność.
— Znacie wszakże odpowiedź na wasze pytanie, panie prefekcie. O tym, że jestem wiedźminem, mogliście wszak dowiedzieć się wyłącznie od bartników z Zarzecza, którzy wynajęli mnie dla ochrony przemarszu. A będąc wiedźminem, na Stokach, czy gdzie indziej, szukam z reguły możliwości zarobku. Wędruję zaś w kierunku, który wskażą mi wynajmujący mnie mocodawcy.
— Logiczne — kiwnął głową Fulko Artevelde. - Przynajmniej pozornie. Z bartnikami rozstaliście się dwa dni temu. Ale zamierzacie kontynuować marsz na południe, w dziwnej nieco kompanii. W jakim celu?
Geralt nie spuścił oczu, wytrzymał palące spojrzenie jedynego oka prefekta.
— Czy jestem aresztowany?
— Nie. Na razie nie.
— A zatem cel i kierunek mojego marszu to moja prywatna sprawa. Jak domniemywam.
— Sugerowałbym jednak szczerość i otwartość. Ot, choćby po to, by udowodnić, że nie poczuwacie się do żadnych win i nie lękacie ani prawa, ani stojących na jego straży władz. Spróbuję powtórzyć pytanie: jaki cel przyświeca waszej wyprawie, wiedźminie?
Geralt zastanawiał się krótko.
— Próbuję dotrzeć do druidów, którzy niegdyś bytowali w Angrenie, a teraz podobno przenieśli się w te okolice. Nietrudno było się tego dowiedzieć od bartników, których eskortowałem.
— Ktoś was wynajął na druidów? Czyżby obrońcy przyrody spalili w Wiklinowej Babie o jedną osobę za dużo?
— Bajki, plotki, zabobony, dziwne u człowieka światłego. Ja szukam u druidów informacji, nie ich krwi. Ale doprawdy, panie prefekcie, wydaje mi się, że byłem już aż nadto szczery, by udowodnić, że nie poczuwam się do żadnych win.
— Nie o wasze winy idzie. Przynajmniej nie tylko o nie. Chciałbym jednak, by w naszej rozmowie zaczęły dominować tony wzajemnej życzliwości. Wbrew pozorom bowiem celem tej rozmowy jest, między innymi, ocalenie życia tobie i twoim towarzyszom.
— Wywołaliście — odpowiedział nie od razu Geralt — moje wielkie zaciekawienie, panie prefekcie. Między innymi. Z prawdziwie wielką uwagą wysłucham wyjaśnień.
— Nie wątpię. Dojdziemy do tych wyjaśnień, ale stopniowo. Etapami. Słyszeliście kiedyś, panie wiedźminie, o instytucji świadka koronnego? Wiecie, kto to taki?
— Wiem. Ktoś, kto chce się wykpić z odpowiedzialności, sypiąc kamratów.
— Potężne uproszczenie — rzekł bez uśmiechu Fulko Artevelde — typowe zresztą dla Nordlinga. Wy często luki w wykształceniu maskujecie sarkastycznym albo karykaturalnym uproszczeniem, które uważacie za dowcip. Tutaj, na Stokach, panie wiedźminie, działa prawo Imperium. Ściślej, tu będzie działać prawo Imperium, gdy do cna wypleni się szerzące się tu bezprawie. Najlepszym sposobem tępienia bezprawia i bandytyzmu jest szafot, który z pewnością widzieliście na rynku. Ale niekiedy sprawdza się też instytucja świadka koronnego.
Zrobił efektowną pauzę. Geralt nie przerywał.
— Nie tak dawno — podjął prefekt — udało nam się wciągnąć w zasadzkę szajkę młodocianych przestępców. Bandyci stawiali opór i zginęli…
— Ale nie wszyscy, prawda? — obcesowo domyślił się Geralt, którego zaczynało już trochę nudzić to całe krasomówstwo. - Jednego wzięto żywcem. Przyrzeczone mu ułaskawienie, jeśli zostanie świadkiem koronnym. To znaczy, jeśli zacznie sypać. I wsypał mnie.
— Skąd taki wniosek? Mieliście jakieś kontakty z miejscowym światem przestępczym? Teraz lub dawniej?
— Nie. Nie miałem. Ani teraz, ani dawniej. Dlatego wybaczcie, panie prefekcie, ale cała ta afera jest albo totalnym nieporozumieniem, albo humbugiem. Albo wymierzoną przeciw mnie prowokacją. W tym ostatnim przypadku proponowałbym nie marnować czasu i przejść do sedna sprawy.
— Myśl o wymierzonej przeciw wam prowokacji zdaje się was nie opuszczać — zauważył prefekt, marszcząc zniekształconą przez bliznę brew. - Czyżbyście, mimo zapewnień, mieli jednak powody, by lękać się prawa?
— Nie. Zaczynam natomiast lękać się, że walka z przestępczością prowadzona jest tu szybko, hurtowo i mało drobiazgowo, bez żmudnego dociekania: winien czy nie winien. Ale cóż, może to tylko karykaturalne uproszczenie, typowe dla tępego Nordlinga. Który to Nordling nadal nie rozumie, w jakiż to sposób prefekt z Riedbrune ocala mu życie.
Fulko Artevelde przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu. Potem klasnął w dłonie.
— Przyprowadzić ją — rozkazał przywołanym żołnierzom. Geralt uspokoił się kilkoma oddechami, albowiem nagle pewna myśl wywołała u niego przyspieszone bicie serca i wzmożone wydzielanie adrenaliny. Za chwilę musiał zrobić następnych kilka oddechów, musiał nawet — niebywałe — skrytą pod stołem dłonią wykonać Znak. A rezultat — niebywałe — był żaden. Zrobiło mu się gorąco. I zimno. Bo strażnicy wepchnęli do izby Ciri.
— O, popatrzcie tylko — powiedziała Ciri, zaraz po tym, gdy posadzono ją na krześle i skuto ręce z tyłu, za oparciem. - Popatrzcie, co też kot przyniósł!
Artevelde wykonał krótki gest. Jeden ze strażników, wielki chłop o twarzy niezbyt rozgarniętego dziecka, odwinął rękę w niespiesznym zamachu i trzasnął Ciri w twarz, tak, że aż zydel się zakolebał.
— Wybaczcie jej, wasza wielmożność — rzekł strażnik przepraszająco i zaskakująco łagodnie. - Młode to, głupie. Płoche.
— Angouleme — powiedział wolno i dobitnie Artevelde. - Obiecałem, że cię wysłucham. Ale to znaczyło, że będę słuchał twoich odpowiedzi na moje pytania. Twoich krotochwili słuchać nie zamierzam. Będziesz za nie karcona. Zrozumiałaś?
— Tak, wujciu.
Gest. Klasnęło. Zydel zakolebał się.
— Młode to — bąknął strażnik, rozcierając dłoń o biodro. - Płoche…
Z zadartego nosa dziewczyny — Geralt widział już, że to nie Ciri i nadziwić się nie mógł swej pomyłce — pociekła cienka strużka krwi. Dziewczyna mocno pociągnęła nosem i uśmiechnęła się drapieżnie.
— Angouleme — powtórzył prefekt. - Zrozumiałaś mnie?
— Tak jest, panie Fulko.
— Kto to jest, Angouleme?
Dziewczyna znowu pociągnęła nosem, pochyliła głowę. wytrzeszczyła na Geralta wielkie oczy. Orzechowe, nie zielone. Potem potrząsnęła nieporządną grzywą jaśniutkich jak słoma włosów, nieposłusznymi pasemkami spadających na brwi.
— W życiu go nie widziałam — oblizała krew, która ściekła jej na wargę. - Ale wiem, kto on zacz. Już wam to zresztą mówiłam, panie Fulko, teraz wiecie, że nie łgałam. On nazywa się Geralt. Jest wiedźminem. Jakieś dziesięć dni temu przekroczył Jarugę i zmierza w kierunku Toussaint. Zgadza się, białowłosy wujciu?
— Młode to… Płoche… — powiedział szybko strażnik, z niejakim niepokojem patrząc na prefekta. Ale Fulko Artevelde skrzywił się tylko i pokręcił głową.
— Ty jeszcze na szafocie będziesz firleje stroić, Angouleme. Dobra, jedziemy dalej. Z kim, według ciebie, tenże Wiedźmin Geralt podróżuje?
— Też wam już mówiłam! Z przystojniakiem o imieniu Jaskier, który jest trubadurem i wozi ze sobą lutnię. Z młodą kobietą, która ma włosy ciemnoblond, obcięte na karku. Jej imienia nie znam. I z mężczyzną jednym, bez opisu, imię też nie było wymieniane. Razem jest ich czwórka.
Geralt oparł podbródek na knykciach, z zainteresowaniem przyglądając się dziewczynie. Angouleme nie spuściła wzroku.
— Ależ ty masz oczy — powiedziała. - Oczy — dziwoczy!
— Dalej, dalej, Angouleme — ponaglił, krzywiąc się, pan Fulko. - Kto jeszcze należy do tej wiedźmińskiej kompanii?
— Nikt. Mówiłam, jest ich czworo. Uszu nie masz, wujciu?
Gest, klasnęło, pociekło. Strażnik pomasował dłoń o biodro, powstrzymując się od uwag o płochości młodzieży.
- Łżesz, Angouleme — powiedział prefekt. - Ilu ich jest, pytam po raz wtóry?