Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Mnożą się. Dobór naturalny.

Pierwszy z mężczyzn był niski i grubiutki, przypominał raczej niziołka niż człowieka, nawet nosił się jak niziołek — skromnie, ładnie, schludnie i pastelowo. Drugi mężczyzna, choć niemłody, miał strój i postawę żołnierza, był przy mieczu, a na ramieniu jego czarnego kubraka błyszczał srebrny haft przedstawiający smoka o nietoperzych skrzydłach. Kobieta była jasnowłosa i chuda, miała lekko haczykowaty nos i wąskie wargi. Jej pistacjowej barwy suknia była mocno wydekoltowana. Nie był to najlepszy pomysł. Dekolt miał do pokazania niewiele, jeśli nie liczyć pomarszczonej i pergaminowo suchej skóry pokrytej grubą warstwą różu i blanszu.

— Jaśnie urodzona markiza de Nementh — Uyyar — przedstawił Houvenaghel. - Pan Declan Roś aep Maelchlad, rotmistrz rezerwy wojsk konnych jego imperatorskiej mości cesarza Nilfgaardu. Pan Pennycuick, burmistrz Claremont. A to pan Leo Bonhart, mój krewniak i dawny komiliton.

Bonhart ukłonił się sztywno.

— To więc jest owa mała rozbójniczka, która ma nas dziś zabawić — stwierdziła fakt chuda markiza, wpijając w Ciri bladoniebieskie oczy. Głos miała chrapliwy, seksownie wibrujący i okropnie przepity. - Niezbyt piękna, rzekłabym. Ale nieźle zbudowana… Całkiem przyjemne… ciałeczko.

Ciri szarpnęła się, odepchnęła natrętną rękę, blednąc ze wściekłości i sycząc jak wąż.

— Proszę nie dotykać — rzekł zimno Bonhart. - Nie karmić. Nie drażnić. Nie biorę odpowiedzialności.

— Ciałeczko — markiza oblizała wargi, nie zwracając na niego uwagi — można zawsze przywiązać do łóżka, wtedy jest bardziej przystępne. Może byście mi ją odsprzedali, panie Bonhart? Lubimy z moim markizem takie ciałeczka, a pan Houyenaghel czyni nam wyrzuty, gdy chwytamy tutejsze pasterki i chłopskie dzieci. Markiz zresztą nie może już polować na dzieciaki. Nie może biegać, a to z powodu tych szankrów i kondylomatów, które mu się w kroczu pootwierały…

— Dość, dość, Matyldo — rzekł łagodnie, ale szybko Houvenaghel, widząc na twarzy Bonharta wyraz rosnącego obrzydzenia. - Musimy już iść do teatru. Panu burmistrzowi doniesiono właśnie, że do miasta wjechał Windsor Imbra z oddziałem knechtów barona Casadei. Znaczy, na nas czas.

Bonhart wyciągnął z kalety flakonik, przetarł rękawem onyksowy blat stoliczka, wysypał na niego malutki wzgórek białego proszku. Przyciągnął Ciri za łańcuch przy obroży.

— Wiesz, jak tego używać?

Ciri zacisnęła zęby.

— Wciągnij do nosa. Albo weź na pośliniony palec i wetrzyj w dziąsło.

— Nie!

Bonhart nawet nie odwrócił głowy.

— Zrobisz to sama — powiedział cicho — albo zrobię to ja, ale takim sposobem, by wszyscy obecni mieli uciechę. Masz śluzówkę nie tylko w ustach i w nosie, Szczurzyco. W kilku innych zabawnych miejscach również. Zawołam pachołków, każę cię rozebrać, przytrzymać i użyję tych zabawnych miejsc.

Markiza de Nementh — Uyvar zaśmiała się gardłowo, patrząc, jak Ciri drżącą ręką sięga po narkotyk.

— Zabawne miejsca — powtórzyła i oblizała wargi. - Ciekawy pomysł. Warto by któregoś dnia wypróbować! Ejże, ejże, dziewczyno, ostrożnie, nie trwoń dobrego fisstechu! Zostaw trochę dla mnie!

Narkotyk był o wiele silniejszy od tego, którego próbowała u Szczurów. W kilka chwil po użyciu Ciri ogarnęła oślepiająca euforia, kształty wyostrzyły kontury, światło i barwy zakłuły oczy, zapachy podrażniły nos, dźwięki zrobiły się nieznośnie głośne, a wszystko dookoła stało się nierealne, ulotne niczym senne marzenie. Były schody, były śmierdzące ciężkim kurzem arrasy i tapiserie, był chrapliwy śmiech markizy de Nementh — Uyvar. Było podwórze, były szybkie krople deszczu na twarzy, szarpnięcie obroży, którą wciąż miała na szyi. Ogromny budynek z drewnianą wieżą i wielkim, obrzydliwie kiczowatym malunkiem na frontonie. Malunek przedstawiał psy kąsające potwora — ni to smoka, ni to gryfa, ni to wiwernę. Przed wejściem do budynku byli ludzie. Jeden krzyczał i gestykulował.

— To wstrętne! Wstrętne i grzeszne, panie Houyenaghel, by będący niegdyś świątynią przybytek wykorzystywać do tak bezbożnego, nieludzkiego i obrzydliwego procederu! Zwierzęta też czują, panie Houvenaghel! Też mają swą godność! To zbrodnia, by dla zysku szczuć jedne na drugie ku uciesze gawiedzi!

— Uspokójcie się, świątobliwy mężu! I nie wtrącajcie mi się do prywatnej przedsiębiorczości! A tak w ogóle, to nie będzie się tu dziś szczuć zwierząt. Ani jednego zwierzęcia! Wyłącznie ludzie!

— A to przepraszam.

Wewnątrz budynku pełno było ludzi siedzących na rzędach ław tworzących amfiteatr. W jego centrum był wykopany w ziemi dół, koliste zagłębienie o średnicy jakichś trzydziestu stóp, ostemplowane grubymi balami, otoczone balustradą. Smród i hałas oszałamiały. Ciri znowu poczuła szarpnięcie obroży, ktoś chwycił ją pod pachy, ktoś popchnął. Nie wiedząc kiedy znalazła się na dnie ostemplowanego balami dołu, na mocno ubitym piasku.

Na arenie.

Pierwsze uderzenie minęło, teraz narkotyk jedynie podniecał i wyostrzał zmysły. Ciri przycisnęła dłonie do uszu — wypełniająca ławy amfiteatru ciżba huczała, buczała, gwizdała, hałas był nieznośny. Zobaczyła, że prawy przegub i przedramię opina jej ciasno skórzany ochraniacz. Nie pamiętała momentu, kiedy go jej zapinano.

Usłyszała znajomy przepity głos, zobaczyła chudą pistacjową markizę, nilfgaardzkiego rotmistrza, pastelowego burmistrza, Houvenaghela i Bonharta, zajmujących górującą nad areną lożę. Znowu chwyciła się za uszy, bo ktoś walnął nagle w miedziany gong.

— Spojrzyjcie, ludzie! Dziś na arenie nie wilk, nie goblin, nie endriaga! Dziś na arenie mordercza Falka z bandy Szczurów! Zakłady przyjmuje kassa przy wejściu! Nie żałujcie grosza, ludzie! Rozrywki nie zjesz, nie wypijesz, ale jeśli na nią poskąpisz, nie zyskasz, a stracisz!

Tłum ryczał i klaskał. Narkotyk działał. Ciri dygotała z euforii, jej wzrok i słuch rejestrowały wszystko, każdy szczegół. Słyszała rechot Houvenaghela, przepity śmiech markizy, poważny głos burmistrza, zimny bas Bonharta, wrzaski kapłana obrońcy zwierząt, piski kobiet, płacz dziecka. Widziała ciemne zacieki krwi na ogradzających arenę balach, ziejącą w nich zakratowaną, śmierdzącą dziurę. Błyszczące od potu, bydlęco wykrzywione gęby nad balustradą.

Nagłe poruszenie, podniesione głosy, przekleństwa. Zbrojni ludzie, rozpychający tłum, ale grzęznący, utykający na murze straży uzbrojonej w partyzany. Jednego z tych ludzi widziała już, pamiętała smagłą twarz i czarny wąsik wyglądający jak kreska namalowana węglem nad drgającą w tiku górną wargą.

— Pań Windsor Imbra? — głos Houyenaghela. - Z Geso? Selieszal jaśnie urodzonego barona Casadei? Witamy, witamy zagranicznych gości. Zajmijcie miejsce, widowisko zaraz się zacznie. Ale nie zapomnijcie, proszę, zapłacić przy wejściu!

— Ja tu nie na rozrywki, panie Houvenaghel! Ja tu po sprawach służby! Bonhart wie, o czym mówię!

— Doprawdy? Leo? Wiesz, o czym mówi pan seneszal?

— Bez kpin! Nas tu piętnastu jest! Po Falkę przyjechaliśmy! Dawajcie nam ją, bo będzie źle!

— Nie pojmuję twej ekscytacji, Imbra — zmarszczył brwi Houvenaghel. - Ale zwracam uwagę, tu nie Geso ani ziemie waszego barona sobiepana. Będziecie hałasy czynić i inkomodować, to was każę stąd bizunami przepędzić!

— Bez urazy, panie Houvenaghel — zmitygował się Windsor Imbra. - Ale prawo za nami! Obecny tu Bonhart przyobiecał Falkę panu baronowi Casadei. Słowo dał. Niechże się z danego słowa wywiąże!

— Leo? — Houvenaghel zatrząsł policzkami. - Wiesz, o czym on gada?

— Wiem i rację mu przyznaję — Bonhart wstał, niedbale machnął ręką. - Nie będę oponował ani czynił subiekcji. Dziewczyna ot, gdzie, wszyscy widzą. Komu wola, niech ją bierze.

Windsor Imbra osłupiał, warga zadrgała mu silnie.

- Że jak?

— Dziewczyna — powtórzył Bonhart, mrugając do Houvenaghela — jest dla tego, kto ją zechce z areny zabrać. Żywą lub martwą, podług gustu i smaku.

- Że jak?

— Psiakrew, pacjencję tracę pomału! — Bonhart udatnie udał złość. - Nic, ino jak i jak! Katarynka cholerna! Jak? A tak, jak sobie chcesz! Wola twoja, to mięso zatruj jadem, rzuć jej, jak wilczycy. Ale nie wiem, czy ona zeżre. Na głupią nie wygląda, co? Nie, Imbra. Kto chce ją dostać, musi się do niej sam pofatygować. Tam, na arenę. Chcesz Falki? To bierz ją!

— Ty mi tę Falkę pod nos podsuwasz, niby sumowi żabę na wędzie — zawarczał Windsor Imbra. - Nie ufam ci, Bonhart. Nosem czuję, że żelazny hak w tej przynęcie ukryty siedzi!

— Czułego na żelazo nosa pogratulować — Bonhart wstał, wyjął spod lawy otrzymany w Fano miecz, wyciągnął go z pochwy i rzucił na arenę, tak zręcznie, że brzeszczot wbił się w piasek pionowo, dwa kroki przed Ciri. - Ot, jest i żelazo. Jawne, wcale nie ukryte. Bo ja o tę dziewkę nie stoję, kto chce, niech ją bierze. Jeśli ją wziąć zdoła.

Markiza de Nementh — Uyvar zaśmiała się nerwowo.

— Jeśli ją wziąć zdoła! — powtórzyła swym przepitym kontraltem. - Bo teraz już ciałeczko ma miecz. Brawo, mości Bonhart. Wstrętnym mi się zdawało ciałeczko bezbronne wydać na pastwę tych łapserdaków.

— Panie Houvenaghel — Windsor Imbra wziął się pod boki, nie zaszczycając chudej arystokratki nawet spojrzeniem. - To pod pańską się auspicją te jasełka wyprawia, bo wżdy teatrum wasze. Rzeknijcie mi jeno, wedle czyich reguł i prawideł igrać tu mamy, waszych li czy też Bonhartowych?

— Według teatralnych — zarechotał Houvenaghel, trzęsąc brzuchem i buldożymi policzkami. - Bo choć prawdą jest, że teatrum moje, to wszakże klient nasz pan, on płaci, on wymaga! To klient ustanawia reguły. My zaś, kupcy, wedle tych reguł postępować musimy: czego klient żąda, to trzeba jemu dać.

— Klient? Znaczy, te ludzie? — Windsor Imbra szerokim gestem powiódł po wypełnionych ławach. - Te wszystkie ludzie przyszli tu i zapłacili, by się dziwowisku dziwować?

— Interes jest interes — odrzekł Houvenaghel. - Jeśli jest na coś popyt, czemu tego nie sprzedawać? Płacą ludzie za bój wilków? Za walki endriag i aardvarków? Za szczwanie psów na borsuka w beczce albo na wiwernę? Czemu ty się tak dziwisz, Imbra? Ludziom igrzyska i hece są jak chleb potrzebne, ba, bardziej aniżeli chleb. Wielu z tych, co tu przyszli, od ust sobie odjęto. A spójrz na nich, jak im się oczy świecą. Doczekać się nie mogą, by się heca zaczęła.

29
{"b":"87930","o":1}