Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Szczwalnia — powiedział nagle Boreas Mun. - Nie szwalnia, ale szczwalnia.

— Ano! — krzyknął chłopak. - Tak rzekł! Jakbyście byli przy tym, panie złoty!

— Szczwalnia i heca! — Ola Harsheim uderzył pięścią o pięść. - Umówiony szyfr, ale nie nadto wymyślny. Łatwy. Heca, szczucie to ostrzeżenie przed pościgiem albo obławą. Bonhart ostrzegł ich, by umykali! Ale przed kim? Przed nami?

— Kto wie — powiedział w zamyśleniu Puszczyk. - Kto wie. Trzeba będzie posłać ludzi do Claremont… I do Fano też. Zajmiesz się tym, Ola, przydzielisz zadania grupom… Słuchaj no, chłopie…

— Na rozkaz, panie złoty!

— Gdy odjeżdżałeś z Zazdrości z listami Bonharta, on tam, jak rozumiem, nadal był? A sposobił się do drogi? Spieszył? Mówił może, dokąd zmierza?

— Nie mówił. A i do drogi nijak mu było się sposobić. Przyodzienie, co miał krwią okrutnie pobryzgane, prać i czyścić sobie nakazał, tedy sam w koszuli i gaciach jeno chodził, ale z mieczem przypasanym. Wżdy myślę, że spieszył. Przecie Szczurów pobił i głowy im urzezał dla nagrody, mus mu było jechać i się o ona upomnieć. A i tę Falkę też przecie po to ujął, by żywcem komuś dostarczyć. Taka przecie jego profesja, nie?

— Ta Falka… Przyjrzałeś się jej dobrze? Czego rechoczesz, durniu?

— Oj, panie złoty! Czyja się jej przyjrzał? I jeszcze jak! Z detalami!

*****

— Rozbieraj się — powtórzył Bonhart, a w jego głosie było coś takiego, że Ciri skuliła się odruchowo. Ale bunt natychmiast wziął górę.

— Nie!

Nie zobaczyła pięści, nawet nie złowiła okiem jego ruchu. W oczach błysnęło, ziemia zakołysała się, uciekła spod nóg i nagle boleśnie tupnęła w biodro. Policzek i ucho paliły jak ogniem — zrozumiała, że uderzył nie kułakiem, lecz wierzchem otwartej dłoni.

Stanął nad nią, przysunął do twarzy zaciśniętą pięść. Widziała ciężki sygnet w kształcie trupiej główki, który przed chwilą uciął ją w twarz jak szerszeń.

— Jesteś mi dłużna jeden przedni ząb — powiedział lodowato. - Dlatego następnym razem, gdy usłyszę od ciebie słowo «nie», wybiję ci od razu dwa. Rozbieraj się.

Wstała chwiejnie, trzęsącymi się rękoma zaczęła rozpinać klamry i guziki. Obecni w oberży "Pod Głową Chimery" osadnicy zaszemrali, zachrząkali, wybałuszyli oczy. Właścicielka zajazdu, wdowa Goulue, schyliła się pod kontuar, udając, że czegoś tam szuka.

- Ściągaj z siebie wszystko. Do ostatniej szmatki.

Ich tu nie ma, myślała, rozbierając się i tępo patrząc w podłogę. Nikogo tu nie ma. I mnie też tu nie ma.

— Stań w rozkroku.

W ogóle mnie tu nie ma. To, co się zaraz stanie, w ogóle mnie nie dotyczy. W ogóle. Ani trochę.

Bonhart zaśmiał się.

— Ty, zdaje mi się, pochlebiasz sobie zbytnio. Muszę rozwiać te mrzonki. Rozbieram cię, idiotko, by sprawdzić, czyś nie ukryła na sobie magicznych sigli, heksów albo amuletów. Nie po to, by radować oczy twą pożałowania godną golizną. Nie wyobrażaj sobie diabeł wie czego. Jesteś chudym, płaskim jak decha niedorostkiem, na domiar złego brzydkim jak trzydzieści siedem nieszczęść. Wierę, gdyby nawet bardzo mnie sparło, wolałbym wychędożyć indyka.

Zbliżył się, rozrzucił jej odzież czubkiem buta, otaksował wzrokiem.

— Mówiłem, wszystko! Kolczyki, pierścionki, naszyjnik, bransoletka!

Skrzętnie pozbierał jej biżuterię. Kopnięciami odrzucił w kąt kubraczek z kołnierzem z niebieskiego lisa, rękawiczki, kolorowe chustki i pasek ze srebrnych łańcuszków.

— Nie będziesz paradować jak papuga albo półelfka z zamtuza! W resztę szmatek możesz się ubrać. A wy, czego się gapicie? Goulue, przynieś jakiej strawy, bom zgłodniał! A ty, brzuchaty, sprawdź, co z moim odzieniem!

— Jam jest tutejszym eldormanem!

— Dobrze się składa — wycedził Bonhart, a pod jego spojrzeniem eldorman Zazdrości, zdawałoby się, zaczął chudnąć. - Gdyby coś zniszczono w praniu, jako osobę urzędową pociągnę cię do konsekwencji. Jazda do pralni! Wy, reszta, też precz stąd! A ty, chłystku, czego tu jeszcze stoisz? Listy masz, koń osiodłany, ruszaj tedy na gościniec i w galop! I pamiętaj: skrewisz, listy zgubisz lub adresy poplączesz, odnajdę cię i tak oszelmuję, że matka rodzona nie pozna!

— Już pędzę, panie złoty! Już pędzę!

*****

— Tego dnia — Ciri zacisnęła usta — bił mnie jeszcze dwa razy: pięścią i harapem. Potem mu się odechciało.

Siedział tylko i gapił się na mnie bez słowa. Oczy miał takie… rybie jakieś. Bez brwi, bez rzęs… Takie wodniste kulki, w każdej zatopione czarne jądro. Wpijał we mnie te oczy i milczał. Przeraził mnie tym bardziej, niż biciem. Nie wiedziałam, co kombinuje.

Vysogota milczał. Po izbie biegały myszy.

— Wciąż pytał, kim jestem, ale ja milczałam. Jak wtedy, gdy na pustyni Korath schwytali mnie Łapacze, tak i teraz uciekłam głęboko w siebie, tak do środka, jeśli wiesz, co mam na myśli. Łapacze wtedy mówili, że jestem kukła i ja byłam taką kukłą z drewna, nieczułą i martwą. Na wszystko, co z tą kukłą robiono, patrzyłam jakoś tak z góry. Co z tego, że biją, co z tego, że kopią, że zakładają na szyję obrożę jak psu? To przecież nie ja, mnie tu w ogóle nie ma… Rozumiesz?

— Rozumiem — kiwnął głową Vysogota. - Rozumiem, Ciri.

*****

— Wtenczas, proszę wysokiego trybunału, przyszła kolej na nas. Na naszą grupę. Komendę nad nami objął Neratin Ceka, przydzielili nam też Boreasa Mima, tropiciela. Boreas Mun, wielmożny trybunale, rybę we wodzie, mówią, potrafił wytropić. Taki był! Opowiadają, że razu pewnego Boreas Mun…

- Świadek zechce powstrzymać się od dygresji.

— Słucham? Ach, tak… Pojmuję. Znaczy się, kazali nam wówczas co koń wyskoczy lecieć do Fano. Było to szesnastego września rankiem…

*****

Neratin Ceka i Boreas Mun jechali przodem, za nimi, bok w bok, Kabernik Turent i Cyprian Fripp Młodszy, dalej Kenna Selborne i Chloe Stitz, na końcu Andres Viemy i Dede Vargas. Dwaj ostatni śpiewali modną ostatnio żołnierską piosenkę, sponsorowaną i lansowaną przez Ministerstwo Wojny. Nawet pośród żołnierskich piosenek ta wyróżniała się przeraźliwą nędzą rymów i rozbrajającym brakiem poszanowania dla zasad gramatyki. Nosiła tytuł Na wojence, albowiem wszystkie zwrotki — a było ich ponad czterdzieści — zaczynały się od tych właśnie słów.

Na wojence bywa różnie,
Raz ktoś komuś głowę urżnie,
Raz znów dadzą znać o zmierzchu,
Że ktoś flaki ma na wierzchu.

Kenna cicho pogwizdywała do taktu. Była zadowolona, że została wśród znajomych, dobrze poznanych podczas długiej podróży z Etolii do Rocayne. Po rozmowie z Puszczykiem spodziewała się raczej przydziału przypadkowego, jakiejś doczepki do grupy złożonej z ludzi Brigdena i Harsheima. Do takiej grupy przydzielono Tila Echrade, ale elf znał większość swych nowych towarzyszy, a oni znali jego.

Jechali stępa, choć Dacre Silifant przykazał gnać co koń wyskoczy. Ale oni byli zawodowcami. Pogalopowali, wzbijając kurz, póki widziano ich z fortu, potem zwolnili. Zajeżdżanie koni i wariacki cwał dobre są dla smarkaczy i amatorów, a pośpiech, wiadomo, sprawdza się ino przy łapaniu pcheł!

Chloe Stitz, zawodowa złodziejka z Ymlac, opowiadała Kennie o swej dawnej współpracy z koronerem Stefanem Skellenem. Kabernik Turent i Fripp Młodszy wstrzymywali konie, przysłuchiwali się, oglądając często.

— Znam go dobrze. Kilka razy służyłam już pod nim…

Chloe zająknęła się lekko, połapawszy się w dwuznacznym charakterze wypowiedzi, ale natychmiast roześmiała się swobodnie i niefrasobliwie.

— Pod jego komendą też służyłam — parsknęła. - Nie, Kenna, nie lękaj się. Z tym nie ma musu u Puszczyka. Nie narzucał się, to ja sama wtedy okazji szukałam i znalazłam. A dla jasności rzeknę: nie da rady taką modą załatwić sobie u niego protekcji.

— Nie planuję niczego w tym guście — wydęła wargi Kenna, wyzywająco patrząc na obleśne uśmiechy Turenta i Frippa. - Okazji szukała nie będę, alem się też i wcale nie zlękła. Ja się nie dam przestraszyć byle czym. A już z pewnością nie kuśką!

— Wy o niczym innym nie umiecie gadać — stwierdza Boreas Mun, zatrzymując bułanego ogiera i czekając, aż Kenna i Chloe się z nim zrównają.

— A tu nie na kuśki wojować się będzie, moje panie! — podjął, kontynuując jazdę obok dziewczyn. - Bonhart, kto go zna, mało ma w mieczu sobie równych. Radbym, gdyby się pokazało, że nie ma między nim a panem Skellenem zwady ni wróżdy. Gdyby się wszystko po kościach rozlazło.

— A ja nie chwytam tego rozumem — przyznał się z tyłu Andres Vierny. - Podobnież czarownika jakiegoś mieliśmy tropić, po temu przecie nam czujną dali, Selborne Kenne tu obecną. Teraz zaś o jakimś Bonharcie się mówi i o jakiejś dziewczynie!

— Bonhart, łowca nagród — odchrząknął Boreas Mun — miał z panem Skellenem umowę. I skrewił. Choć przyobiecał panu Skellenowi, że ową dziewczynę ubije, przy życiu ją ostawił.

— Bo mu pewnie ktoś inszy większe pieniądze za żywą dawał, niźli Puszczyk za martwą — wzruszyła ramionami Chloe Stitz. - Tacy oni są, łowcy nagród. Honoru u nich, nie szukaj!

— Bonhart był inny — zaprzeczył, oglądając się, Fripp Młodszy. - Bonhart z raz danego słowa nie kłamał.

— Tym jest rzecz dziwniejsza, że nagle zaczął.

— A dlaczego to niby — spytała Kenna — ta dziewka taka ważna? Ta, co miała być zabita, a nie jest zabita?

— A nam co do tego? — skrzywił się Boreas Mun. - My mamy rozkazy! A pan Skellen w prawie jest swego dochodzić. Miał Bonhart Falkę zaciukać, nie zaciukał. Prawem pana Skellena jest zażądać, by mu z tego zdał sprawę…

- Ów Bonhart — powtórzyła z przekonaniem Chloe Stitz — zamiaruje za żywą wziąć większe pieniądze niż za martwą. Ot, cała tajemnica.

— Pan koroner — powiedział Boreas Mun — też zrazu tak myślał. Że Bonhart jednemu baronowi z Geso, co się na bandę Szczurów okrutnie zawziął, żywą Falkę przyobiecał, gwoli poswawolenia i umęczenia powolnego. Ale pokazało się, że to nieprawda. Nie włada, dla kogo Bonhart żywą Falkę chowa, ale na pewno nie dla owego barona.

25
{"b":"87930","o":1}