Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Carthia van Canten, pieszczotliwie zwana Cantarellą, nie odpowiedziała. Vattier wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Dziewczyna miała osiemnaście lat i — oględnie mówiąc — nie była geniuszem. Jej zainteresowania — przynajmniej obecnie — sprowadzały się do uprawiania miłości z — przynajmniej obecnie — Vattierem. Cantarellą była w sprawach seksu naturalnym talentem, łączącym zapał i zaangażowanie z techniką i artyzmem. Nie to było jednak najważniejsze.

Cantarella mówiła mało i rzadko, świetnie i chętnie natomiast słuchała. Przy Cantarelli można było wygadać się, odpocząć, odprężyć się duchowo i zregenerować psychicznie.

— Człowiek w tej służbie może doczekać się tylko reprymend — powiedział z goryczą Vattier. - Bo nie odnalazł jakiejś tam Cirilli! A to, że dzięki pracy moich ludzi armia odnosi sukcesy, to mało? A to, że sztab generalny zna każde posunięcie wroga, to nic? A mało to twierdz, które trzeba by zdobywać tygodniami, otwarli cesarskim wojskom moi agenci? Ale nie, za to nikt nie pochwali. Ważna jest tylko jakaś tam Cirilla!

Sapiąc gniewnie, Vattier de Rideaux wziął z rąk Cantarelli kielich napełniony znakomitym Est Est z Toussaint, winem o roczniku pamiętającym czasy, gdy cesarz Emhyr var Emreis byt małym, wyzutym z praw do tronu i okrutnie skrzywdzonym chłopcem, a Vattier de Rideaux młodym i mało liczącym się w hierarchii oficerem wywiadu.

To był dobry rocznik. Dla win.

Vattier popijał, bawił się kształtnymi piersiami Cantarelli i opowiadał. Cantarella wspaniale słuchała.

— Stefan Skellen, moja słodka — mruczał szef cesarskiego wywiadu — to kombinator i spiskowiec. Ale ja będę wiedział, co on kombinuje, zanim jeszcze dotrze tam Rience… Ja już mam tam człowieka… Bardzo blisko Skellena… Bardzo blisko…

Cantarella rozwiązała szarfę spinającą szlafrok Vattiera, pochyliła się. Vattier poczuł jej oddech i jęknął w przewidywaniu rozkoszy. Talent, pomyślał. A potem miękkie i gorące dotknięcie aksamitnych warg wypędziło mu z głowy wszelkie myśli.

Carthia van Canten powoli, zręcznie i z talentem dostarczała rozkoszy Vattierowi de Rideaux, szefowi cesarskiego wywiadu. Nie był to wszelako jedyny talent Carthii. Ale Vattier de Rideaux nie miał o tym pojęcia.

Nie wiedział, że wbrew pozorom Carthia van Canten dysponowała doskonałą pamięcią i inteligencją żywą jak rtęć.

Wszystko, o czym opowiadał jej Vattier, każdą informację, każde słowo, które przy niej uronił, Carthia już nazajutrz przekazywała czarodziejce Assire var Anahid.

*****

Tak, głowę stawię, że w Nilfgaardzie z pewnością dawno już wszyscy zapomnieli o Cahirze, w tym i narzeczona, o ile takową miał.

Ale o tym później, na razie cofnijmy się do dnia i miejsca przekroczenia Jarugi. Jechaliśmy oto w miarę pospiesznie na wschód, chcąc dotrzeć w okolice Czarnego Lasu, zwanego w Starszej Mowie Caed Dhu. Tam bowiem bytowali druidzi, zdolni wyprorokować miejsce przebywania Ciri, ewentualnie wywróżyć owo miejsce z dziwnych snów, które trapiły Geralta. Jechaliśmy przez lasy Górnego Zarzecza, zwanego również Lewobrzeżem, dzikiej i praktycznie bezludnej krainy usytuowanej pomiędzy Jarugą i położoną u podnóża Gór Amell krainą zwaną Stokami, od wschodu ograniczoną doliną Dol Angra, a od zachodu bagnistym pojezierzem, nazwa którego jakoś mi uleciała z pamięci.

Do krainy owej nigdy nikt nie rościł sobie szczególnych pretensji, stąd też nigdy nie było dobrze wiadomym, do kogo kraj tak naprawdę należy i kto nim włada. Trochę do powiedzenia w tym względzie mieli, jak się zdaje, kolejni władcy Temerii, Sodden, Cintry i Rivii, z różnym efektem traktujący Lewobrzeże jako lenno własnej korony i czasami próbujący dochodzić swych racji ogniem i żelazem. A potem zza Gór Amell nadeszły armie Nilfgaardu i nikt więcej nie miał niczego do powiedzenia. Ani wątpliwości względem spraw lenna czy własności ziemskiej. Wszystko na południe od Jarugi należało do Cesarstwa. W chwili, gdy piszę te słowa, do Cesarstwa należy już także sporo ziem na północ od Jarugi. Z braku dokładnych informacji nie wiem, ile i jak daleko na północ położonych.

Wracając do Zarzecza, pozwól, miły czytelniku, na dygresję tyczącą się procesów historycznych: historia danego terytorium często tworzona jest i kształtowana niejako przypadkowo, jako uboczny produkt konfliktów sił zewnętrznych. Historię danego kraju nader często tworzą nietutejsi. Nietutejsi bywają zatem przyczyną — jednak skutki ponoszą zawsze i niezmiennie tutejsi.

Zarzecza prawidło to dotyczyło w całej rozciągłości.

Zarzecze miało swoją ludność, rdzennych Zarzeczan. Tych ciągle, trwające latami przepychanki i walki zmieniły w dziadów i zmusiły do migracji. Wsie i osady poszły z dymem, ruiny sadyb i zamienione w ugory pola wchłonęła puszcza. Handel podupadł, karawany omijały zaniedbane drogi i szlaki. Ci nieliczni z Zarzeczan, którzy zostali, zmienili się w zdziczałych gburów. Od rosomaków i niedźwiedzi różnili się głównie tym, ze nosili spodnie. Przynajmniej niektórzy. To znaczy: niektórzy nosili, a niektórzy się różnili. Był to — w swej masie — naród nieużyty, prostacki i grubiański.

I totalnie wyprany z poczucia humoru.

*****

Ciemnowłosa córka bartnika odrzuciła na plecy zawadzający jej warkocz, wróciła do wściekle energicznego obracania żaren. Wysiłki Jaskra pozostawały daremne — słowa poety zdawały się w ogóle nie trafiać do adresatki. Jaskier mrugnął do reszty kompanii, udał, że wzdycha i wznosi oczy ku powale. Ale nie rezygnował.

— Daj — powtórzył, szczerząc zęby. - Daj, ać ja pobruszę, a ty skocz do piwnicy po piwo. Przecież musi tu gdzieś być ukryty loszek, a w loszku antałek. Mam rację, ślicznotko?

— Dalibyście spokój dziewce, panie — powiedziała gniewnie bartnikowa, krzątająca się przy kuchni wysoka i szczupła kobieta zaskakującej urody. - Przeciem już wam powiadała, że nie ma tu u nas nijakiego piwa.

— Z tuzin razy wam to było mówione, panie — poparł żonę bartnik, przerywając rozmowę z wiedźminem i wampirem. - Nagotowim wam naleśników z miodem, tegdy pojecie. Ale wprzód niechże dziewczyna w spokoju ziarno na mąkę zmiele, wszak bez mąki i czarodziej naleśnika nie uczyni! Niechajcie jej, niechże brusi w pokoju.

— Słyszałeś, Jaskier? — zawołał Wiedźmin. - Odczep się od dziewczyny i zajmij czymś pożytecznym. Albo memuary pisz!

— Pić mi się chce. Napiłbym się czegoś przed jedzeniem. Mam trochę ziół, przyrządzę sobie napar. Babko, znajdzie się tu w chacie ukrop? Ukrop, pytam, znajdzie się?

Siedząca na przypiecku staruszka, matka bartnika, podniosła głowę znad cerowanej skarpety.

— Znajdzie, gołąbeczku, znajdzie — zamamlała. - Ino, że wystudzony.

Jaskier jęknął, zrezygnowany dosiadł się do stołu, gdzie kompania gawędziła z bartnikiem, wczesnym rankiem napotkanym w boru. Bartnik był niski, krępy, czarny i potwornie zarośnięty, nie dziwota więc, że wyłaniając się niespodzianie z kniei napędził drużynie stracha — został wzięty za lykantropa. Żeby było śmieszniej, tym, który pierwszy zawrzasnął: "Wilkołak, wilkołak!", był wampir Regis. Powstało trochę zamieszania, ale sprawa rychło się wyjaśniła, a bartnik, choć z pozoru gburowaty, okazał się gościnny i uprzejmy. Drużyna bez ceregieli przyjęła zaproszenie do jego sadyby. Sadyba — zwana w bartniczym żargonie stanem — stała na wykarczowanej polanie, bartnik mieszkał w niej z matką, żoną i córką. Dwie ostatnie były kobietami o nieprzeciętnej, acz dziwnej nieco urodzie, ewidentnie wskazującej, że wśród przodków była driada albo hamadriada.

Podczas rozmów, jakie się wywiązały, bartnik zrazu sprawiał wrażenie, że można z nim pogadać wyłącznie o pszczołach, barciach, dzieniach, leziwach, podkurach, woskach, miodach i miodobraniach, ale i to był jedynie pozór.

— W polityce? A co ma w niej być? To, co zwykle. Daniny coraz większe trza oddawać. Trzy urny miodu, a cały wrąb wosku. Ledwo dycham, by nastarczyć, od świtu do zmierzchu na leziwie siedzę, barcie podrnietam… Komu dań płacę? A temu, kto woła, skąd mnie wiedzieć, przy kim nynie władza? Ostatnimi czasy, ten, tego, w nilfgaardzkiej mowie wołają. Pono my tera impyrialna prewencja, czy jakoś tak. Za miód, jeśli co przedam, płacą impyrialnym pieniądzem, na którym cysorz jest wybity. Z gęby taki więcej nadobny, choć surowy, zrazu poznasz. Ten, tego…

Oba psy — czarny i rudy — usiadły naprzeciw wampira, zadarły głowy i zaczęły wyć. Bartnikowa hamadriada odwróciła się od paleniska i zdzieliła je miotłą.

— Zły znak — orzekł bartnik — kiedy psi w środku dnia wyją. Ten, tego… O czym to ja miał gadać?

— O druidach z Caed Dhu.

— Hę! Tak to nie byli szutki, jaśnie pany? Wy prawie chcecie do druidów iść? Żywot wam obrzydł, czyli jak? Toć tam śmierć! Jemiolarze każdego, kto się na ich polany wejść poważy, łapią, we wiklinowe pałuby wsadzają i na wolnym ogniu palą.

Geralt spojrzał na Regisa, Regis mrugnął do niego. Obaj doskonale znali krążące o druidach plotki, co do jednej zmyślone. Milva i Jaskier zaczęli natomiast słuchać z większym niż dotychczas zainteresowaniem. I wyraźnym zaniepokojeniem.

— Jedni mówią — kontynuował bartnik — że Jemiolarze mszczą się, bo im Nilfgaardczyki pierwsze dokuczyły, wszedłszy na święte dąbrowy przez Dol Angra i zacząwszy druidów bić bez dania racji. Wtórzy zaś powiadają, że to druidzi zaczęli, capnąwszy i na śmierć umęczywszy paru cysarskich, tedy im Nilfgaard odpłaca. Jak ono po prawdzie jest, nie wiedzieć. Ale rzecz to pewna, druidzi łapią, we Wiklinową Babę kładą i palą. Iść między nich: pewna zguba.

— My się nie boimy — rzekł spokojnie Geralt.

— Pewnie — bartnik zmierzył wzrokiem wiedźmina, Milvę i Cahira, który właśnie wchodził do chałupy, oporządziwszy konie. - Widać, żeście nielękliwe ludzie, bitne a zbrojne. Hę, z takimi, jak wy, nie strach podróżować… Ten, tego… Ale nie masz już jemiolarzy w Czarnym Gaju, próżny tedy wasz trud i wasza droga. Przycisnął ich Nilfgaard, wyżenął z Caed Dhu. Nie masz ich tam już.

— Jak to?

— Tak to. Uciekli Jemiolarze precz.

— Dokąd?

Bartnik popatrzył na swą hamadriadę, milczał chwilę.

— Dokąd? — powtórzył Wiedźmin. Pręgowaty kot bartnika usiadł przed wampirem i przeraźliwie zamiauczał. Hamadriada zdzieliła go miotłą.

20
{"b":"87930","o":1}