– Stanisława Kruszewska? – przypomniała sobie babcia. – O, to była kobietka – uśmiechnęła się do swoich wspomnień. – Uczyła nas historii.
– I wychowania fizycznego – uzupełniła Katarzyna kładąc na ławce wydruk ze zdjęcia odnalezionego w zasobach bazy.
– Oj, tak – westchnęła staruszka. – Wysportowana była jak cyrkówka. Uczyła nas też muzyki. Nigdy o tym nie mówiła, ale sądzę, że przeszła przez szkołę baletową. Trochę utykała na jedną nogę. Nie pytałyśmy o to, ale może musiała zrezygnować z kariery w teatrze z racji jakiejś kontuzji? Choć, z drugiej strony, niezbyt ją sobie wyobrażam w balecie… – zmarszczyła siwe brwi. – Ona była inna…
Popatrzyła w zadumie na kaczki płynące po stawie i łyknęła kawy z filiżanki.
– To były czasy takie, że nauczycielki były poważne, a ona sprawiała wrażenie nieco roztrzepanej… no i była młoda. Miała jakieś dwadzieścia – dwadzieścia parę lat. Opowiadała o wydarzeniach historycznych inaczej, niż napisano w książkach… tak żywo jakby… to śmieszne, jakby przy tym była. Sypała nazwiskami ludzi, o których dawno zapomniano… Lubiła teatr i namiętnie czytała książki. Chodziła też do kina na wszystkie nowości i do fotoplastikonu. Czasem, gdy była w szczególnie dobrym humorze, to nosiła taką wysoką fryzurę, no taką chińską…
– Chińską? – podchwyciła Katarzyna.
– Upiętą szpilkami. To się bardzo nie podobało innym nauczycielkom. Wiesz, one były takie jakby sztywne, a ona żywa, ale elegancka. Miała coś w sobie, jakiś czar… Wszystkie dziewczęta ją kochały.
– Sądzi pani, że była kiedyś w Chinach?
– Tak. Na pewno. Przed wojną na Pradze mieszkało trochę Chińczyków. Raz na wyciecze widziałam, jak w parku gadała z takim jednym, który sprzedawał na straganie tkaniny. Na pewno rozmawiali po chińsku. Chyba, że to był Japończyk – uśmiechnęła się lekko. – To wtedy po japońsku.
– A może to był Koreańczyk? – podsunęła Katarzyna.
– A, też niewykluczone. Kto by ich tam żółtków rozróżnił… Potem wyszła ta afera z wariatami.
Panna Kruszewska spojrzała zaciekawiona.
Staruszka zmarszczyła brwi.
– To było coś okropnego. Wpadli do szkoły. Sześciu albo siedmiu. Pobili woźnego i związali, potem zamknęli drzwi od środka. W szkole były same kobiety, no i oczywiście uczennice… Na czele bandy biegł młody ksiądz. Szaleniec kompletny. Trzymał w ręce, niech sobie pani wyobrazi, osikowy kołek i młotek. I wrzeszczał, że trzeba załatwić wampirzycę… On tak mówił o naszej ulubionej nauczycielce! – jeszcze tyle lat po tamtych wydarzeniach na twarzy staruszki pojawiły się rumieńce oburzenia. – Akurat miała historię w starszej klasie. Sprawdzali po kolei wszystkie pomieszczenia, aż trafili tam. Ten ksiądz z kołkiem wrzasnął coś w rodzaju: „Dopadliśmy cię wiedźmo, teraz się już nie wywiniesz!”.
– I co zrobiła?
– To właśnie było najlepsze. Zawsze gdy prowadziła lekcję miała na biurku torebkę. Sięgnęła do niej, wyciągnęła rewolwer. Strzeliła im pod nogi i poddali się. Wstyd przyznać, wszyscy uciekali ze szkoły skacząc z okien na parterze. Ja biegłam w stronę drzwi i wtedy z piętra dobiegł huk wystrzału… I usłyszałam jej głos: prosiła, żeby natychmiast zadzwonić po policję. W gabinecie pani dyrektor był telefon. Ktoś zadzwonił i wszyscy zostali aresztowani. Policja chciała ją przesłuchać w sprawie tego rewolweru i w ogóle zajścia: jakie miała powiązania z nimi, dlaczego chcieli ją zabić. Ale uciekła i już nigdy nie wróciła do szkoły. Strasznie nam było żal. Bałyśmy się, że może ją jednak ktoś dopadł, potem na Boże Narodzenie przyszła pocztówka od niej. Przysłała ją aż z Etiopii…
* * *
Ósma rano. Na dworzec Pekaesu wtacza się autobus ze Lwowa. Stasia stoi w umówionym miejscu. Z wnętrza wysypują się podróżni. Dźwigają torby wyładowane rozmaitym przeszmuglowanym dobrem. Stara kobieta o chytrym spojrzeniu na jej widok szczerzy w uśmiechu komplet złotych zębów. Szary karton po magnetofonie kryje w sobie sześć butelek gruzińskiego wina. Kosztowało po 60 hrywien za flaszkę. Jak na warunki ukraińskie było więc obezwładniająco drogie. No, ale na zamówienie można kupić… Stasia ogląda po kolei wszystkie butle, odczytując nazwy zapisane gruzińskimi literkami. Cztery sporo jej mówią. Dwu pozostałych nie zna. Gdy odzywa się, mówi po ukraińsku bez wahania i bez śladu obcego akcentu w głosie.
– Bardzo dobrze. Ile się należy?
Kobieta podaje cenę. Dziewczyna bez słowa odlicza banknoty… Z kartonem pod pachą spieszy do szkoły. Niedługo pierwsza lekcja. Po drodze przechodzi koło sklepu monopolowego. Wzdycha. Kapitalizm w Polsce rozwinął się nad podziw, ale gruzińskich win i armeńskich koniaków ze świecą by szukać…
Ma już wino. W antykwariacie wygrzebała starą gruzińską książkę kucharską. Pora przypomnieć sobie kilka sprawdzonych przepisów. Na dnie pudełka tkwią jeszcze dwa słoiczki marynowanych pędów czosnku. Ukraińska kuchnia też jest ciekawa.
Gdy przekracza próg szkoły, z jej ust wyrywa się ciche westchnienie. To żadna przyjemność jeść w samotności. Przydałaby się jakaś bratnia dusza. Przyjaciółka. Niestety, albo uczennice są nieprawdopodobnie ograniczone, albo ona zbyt inteligentna… Chciałaby z kimś pogadać, a tymczasem nikogo takiego nie znajduje…
* * *
Akta policyjne z okresu międzywojennego są bardzo niekompletne. Część zniszczono po dwudziestu pięciu latach, sporo przepadło podczas wojny. Ale i tym razem sprzyjało jej szczęście. Archiwista w komendzie głównej policji był młodym, wesołym człowiekiem. Jedną rękę miał częściowo niesprawną, podczas akcji trafiła go kula przestępcy. Musiał odejść z czynnej służby, ale ponieważ nadal chciał pracować w policji, wylądował w archiwum.
– Akta sprawy siedmiu szaleńców, którzy osiemdziesiąt lat temu wdarli się do żeńskiej szkoły? – uniósł brwi. – Co wy w tym CBŚ macie, jakieś archiwum X?!
Obdarzyła go lekkim uśmiechem.
– Tajemnica państwowa – oświadczyła.
Chichotał dłuższą chwilę.
– A niech cię – powiedział wreszcie. – Jaka jest sygnatura?
Powędrował do magazynu i po chwili przyniósł opasłą teczkę wypełnioną pożółkłymi papierzyskami sprzed osiemdziesięciu lat.
– Czytał pan to kiedyś? – zapytała, rozkładając kartki.
– Jak chyba wszyscy w naszym archiwum. Najbardziej jajcarska historia dwudziestego wieku…
Zaczęła przeglądać dokumenty. Patrol, który przybył na wezwanie szkoły, musiał wyłamać drzwi zamknięte od środka przez napastników. W sali na pierwszym piętrze natknięto się na siedmiu przestępców leżących na podłodze. Jeden ubrany w sutannę, jak się potem okazało, nie był wcale księdzem. Nauczycielka szachowała ich rosyjskim rewolwerem marki Nagan. Z relacji wynikało, że wdarli się do szkoły z zamiarem zamordowania jej, choć nie potrafiła podać ich motywów. Wezwana na przesłuchanie nigdy nie dotarła na komendę. Następnego dnia okazało się, że porzuciła pracę.
Teczka zawierała stenogram przesłuchania domniemanego księdza. Jak się okazało, był przywódcą niewielkiej grupki typu sekciarskiego, którą nazwał Zakonem Obrońców Ludzkości. Stowarzyszenie to postawiło sobie ambitny cel poszukiwania i likwidacji wampirów. Od odpowiedzi, dlaczego uznał, że właśnie ta spokojna nauczycielka historii jest wampirzycą, uchylił się. Wykopaliska przeprowadzone w piwnicy jego domu w Krakowie pozwoliły odnaleźć ciała dwu mężczyzn. Zabito ich przebijając serca osikowymi kołkami. Daty zbrodni nie ustalono, ale szkielety miały po co najmniej kilkanaście lat.
– Bardzo ciekawe – mruknęła Katarzyna oddając teczkę archiwiście.
– CBŚ też będzie szukało wampirów wśród nauczycieli? – zainteresował się. – Bo jeśli można doradzić, miałem w podstawówce taką rusycystkę, którą należałoby sprawdzić… Jak sądzicie, dużo mamy w kraju tych wysysaczy krwi?
– Tajemnica państwowa – mrugnęła do niego.
Idąc do autobusu przypomniała sobie minę, którą zrobił usłyszawszy te słowa i zachichotała.
* * *
Archeolodzy wgryźli się solidnie w skarpę. Odsłonili co najmniej dziesięć pomieszczeń oficyny saskiej. Ochroniarz, oparty o barierkę, podziwiał szereg pokoików wypełnionych ciągle jeszcze gruzem i ziemią. Z wysokości tarasu zamkowego studenci grzebiący w ziemi wydawali się niewielcy. Instynkt podpowiedział mu, że ktoś stoi za jego plecami.
– I jak poszukiwania kuzynki? – zapytał.
– Mam parę tropów – odparła Katarzyna.
– Interesujących?
– Owszem. Chyba nie posługuje się obecnie swoim nazwiskiem. Pracuje w szkole w Krakowie, prawdopodobnie w liceum. W zeszłym tygodniu wychwyciły ją kamery na Dworcu Centralnym. Przywiozła grupkę dzieciaków na wycieczkę. Parę minut wcześniej przyjechał pociąg z Krakowa.
– Jest pani pewna, że to ona?
Z torby wyjęła laptopa i puściła film. Niska, ciemnowłosa, drobnokoścista dziewczyna nie wyglądała na swoje cztery stulecia…
– Faktycznie, ona – uśmiechnął się ochroniarz. – Miło zobaczyć. Wcale się nie zmieniła… Zwróciła pani uwagę na jej strój?
– Owszem – skinęła głową. – Nawet zidentyfikowałam garsonkę za pomocą internetowych katalogów firm odzieżowych. Ubiera się z wyszukaną elegancją. Poza pracą w szkole musi mieć także inne dochody.
– Zawsze umiała sobie radzić – potwierdził. – Jak pani myśli, dokąd poszli?
Puściła film z drugiej kamery.
– Zapakowali się do autobusu linii 192. Sprawdziłam. Dwie godziny później w Teatrze Wielkim zaczął się spektakl.
Milczał przez chwilę patrząc w zadumie w wykop.
– To zabawne, ale są przyzwyczajenia, których nic nie zmieni – powiedział wreszcie. – Sądzi pani, że to państwowa szkoła?
– Raczej nie. Społeczna albo prywatna. Przywiozła uczennice na przedstawienie, potem zanocowali w Warszawie. W tej chwili sprawdzam hotele. Może uda mi się ustalić, pod jakim nazwiskiem się zameldowała.
– Co pani zrobi, gdy ją dopadnie?
– Nie wiem. Na pewno trochę z nią pogadam…