Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Vilgefortz odwrócił ku niej twarz. Nie nosił już na głowie złotego rusztowania ani kryształowej soczewki w oczodole, ale wyglądał jeszcze okropniej niż wtedy, latem, gdy zobaczyła go okaleczonego po raz pierwszy. Regenerowana lewa gałka oczna była już sprawna, ale znacznie mniejsza od prawej. Widok zapierał dech.

— Ty, Yennefer — wycedził — mniemasz pewnie, że kłamię, że usidlam cię, próbuję podejść. W jakim celu miałbym to robić? Wieścią o śmierci Ciri przejąłem się tak samo jak ty, co ja mówię, bardziej niż ty. Koniec końców, ja wiązałem z dzieweczką bardzo konkretne nadzieje, układałem plany mające zdecydować o mojej przyszłości. Teraz dziewczyna nie żyje, a moje plany runęły.

— To dobrze. - Yennefer, z trudem utrzymując nóż w sztywnych palcach, kroiła nadziany śliwkami schab.

— Ciebie zaś — ciągnął czarodziej, nie zwracając uwagi na komentarz — wiązał z Ciri wyłącznie niemądry sentyment, na który w równych częściach składały się żal spowodowany własną niepłodnością i poczucie winy. Tak, tak, Yennefer, poczucie winy! Aktywnie wszak uczestniczyłaś w krzyżowaniu parek, w hodowli, dzięki której mała Ciri przyszła na świat. I przelałaś uczucia na owoc eksperymentu genetycznego, nieudanego zresztą. Eksperymentatorom zabrakło bowiem wiedzy.

Yennefer w milczeniu zasalutowała mu pucharkiem, modląc się w duchu, by nie wypadł z palców. Pomału dochodzą do wniosku, że przynajmniej dwa z nich będzie miała sztywne bardzo długo. Może permanentnie.

Vilgefortz żachnął się na jej gest.

— Teraz już za późno, stało się — powiedział przez zaciśnięte zęby. - Wiedz jednak Yennefer, że ja wiedzę miałem. Gdybym miał i dziewczynę, zrobiłbym z tej wiedzy użytek. Zaiste, żałuj, podbudowałbym twoją okaleczoną namiastkę instynktu macierzyńskiego. Choć sucha przecież i sterylna jak kamień, miała być za moją sprawą nie tylko córkę, ale i wnuczkę. Albo chociaż namiastkę wnuczki.

Yennefer parsknęła lekceważąco, choć w środku aż gotowała się z wściekłości.

— Z najwyższą przykrością przyjdzie mi zepsuć twój świetny humor, moja droga — powiedział zimno czarodziej. - Bo chyba zasmuciła cię wiadomość, że wiedźmin Geralt z Rivii nie żyje również. Tak, tak, ten sam wiedźmin Geralt, z którym, podobnie jak z Ciri, wiązał cię surogat uczucia, sentyment śmieszny, niemądry i przesłodzony aż do mdłości. Wiedz, Yennefer, że nasz drogi wiedźmin pożegnał się z tym światem prawdziwie ogniście i spektakularnie. Z tej okazji nie musisz czynić sobie żadnych wyrzutów. Śmierci wiedźmina nie jesteś winna w stopniu nawet najmniejszym. Cały zamęt należy się mnie. Skosztuj marynowanych gruszek, są naprawdę wyborne.

We fiołkowych oczach Yennefer zapaliła się zimna nienawiść. Vilgefortz roześmiał się.

— Taką cię wolę — powiedział. - Zaiste, gdyby nie bransoletki z dwimerytu, spaliłabyś mnie na popiół. Ale dwimeryt działa, więc możesz palić mnie wyłącznie spojrzeniem.

Ten zakatarzony kichnął, wysmarkał się i rozkaszlał, aż łzy pociekły mu z oczu. Ten wysoki przypatrywał się czarodziejce swym nieprzyjemnym rybim wzrokiem.

— A gdzież to jest pan Rience? — spytała Yennefer, przeciągając słowa. - Pan Rience, który tyle mi naobiecywał, naopowiadał, cóż to on ze mną zrobi. Gdzież to jest pan Shirrú, który nigdy nie przepuścił okazji, by mnie popchnąć i kopnąć? Dlaczego strażnicy, jeszcze niedawno chamscy i brutalni, zaczęli zachowywać się ze strachliwym szacunkiem? Nie, Vilgefortz, nie musisz odpowiadać. Ja wiem. To, o czym mówiłeś, to jedna wielka lipa. Ciri ci się wymknęła i Geralt ci się wymknął, przy okazji niejako sprawiając twoim zbirom krwawą łaźnię. I co teraz? Plany runęły, zamieniły się w pył, sam to przyznałeś, sny o potędze rozwiały się jak dym. A czarodzieje i Dijkstra namierzają już, namierzają. Nie bez kozery i nie z litości, przestałeś mnie torturować i zmuszać do skanowania. A cesarz Emhyr zaciska sieć, a jest zapewnie bardzo, bardzo zły. Ess a tearth, me tiarn? A'pleine a cales, ellea?

— Mówię wspólnym — powiedział zakatarzony, wytrzymując jej spojrzenie. - A nazywam się Stefan Skellen. I bynajmniej, bynajmniej nie mam pełnych gaci. Ba, wciąż mi się wydaje, że jestem w dużo lepszej sytuacji niż pani, Yennefer.

Przemowa zmęczyła go, rozkaszlał się znowu i wysmarkał w przemoczony już batyst. Vilgefortz uderzył dłonią o stół.

— Dość tej zabawy — rzekł makabrycznie przewracając swym miniaturowym okiem. - Wiedz, Yennefer, że nie jesteś mi już potrzebna. W zasadzie powinienem kazać wsadzić cię do worka i utopić w jeziorze, ale ja z najwyższą niechęcią sięgam po tego rodzaju środki. Do czasu, gdy okoliczności pozwolą lub każą podjąć inna decyzję, będziesz przebywała w odosobnieniu. Uprzedzam jednak, że nie pozwolę, byś sprawiała mi kłopoty. Jeśli znowu zdecydujesz się na głodówkę, wiedz, że nie będę, jak w październiku, tracił czasu na karmienie cię przez rurę. Zwyczajnie pozwolę ci się zagłodzić. A w przypadku prób ucieczki rozkazy strażników są jednoznaczne. A teraz żegnam. Jeśli, naturalnie, zaspokoiłaś już…

— Nie — Yennefer wstała, z rozmachem cisnęła serwetkę na stół. - Może i jeszcze bym coś zjadła, ale towarzystwo odbiera mi apetyt. Żegnam panów.

Stefan Skellen kichnął i rozkaszlał się. Bladooki mierzył ją złym spojrzeniem i uśmiechał się paskudnie. Vilgefortz patrzył w bok.

Jak zwykle, prowadzona z więzienia lub do więzienia, Yennefer próbowała zorientować się, gdzie jest, zdobyć choćby strzępek informacji, mogący jej pomóc w planowanej ucieczce. I za każdym razem spotykał ją zawód. Zamczysko nie miało żadnych okien, przez które mogłaby zobaczyć otaczający je teren lub choćby słońce i spróbować określić strony świata. Telepatia była niemożliwa, dwie ciężkie bransolety i obroża z dwimerytu skutecznie niwelowały wszelkie próby użycia magii.

Komnata, w której ją uwięziono, była zimna i surowa jak pustelnicza cela. Yennefer przypominała sobie jednak radosny dzień, kiedy przeniesiono ją tu z lochu. Z piwnicy, na dnie której wiecznie stała kałuża śmierdzącej wody, a na ścianach wykwitały saletra i sól. Z piwnicy, gdzie karmiono ją ochłapami, które szczury bez wysiłku wyrywały jej z okaleczonych palców. Gdy po jakichś dwóch miesiącach rozkuto ją i wyciągnięto stamtąd, pozwolono przebrać się i wykąpać, Yennefer nie posiadała się ze szczęścia. Komnatka, do której ją przeniesiono, wydawała się jej królewską sypialnią, a cienka polewka, jaką jej przynoszono, zupą z jaskółczych gniazd, godną cesarskiego stołu. Jasna rzecz, po jakimś czasie polewka okazała się jednak pomyjowatą lurą, twarde wyrko twardym wyrkiem, a więzienie więzieniem. Zimnym, ciasnym więzieniem, w którym po czterech krokach trafiało się na ścianę.

Yennefer zaklęła, westchnęła, usiadła w karle, będącym oprócz wyrka jedynym meblem, jakim dysponowała.

Wszedł tak cicho, że niemal go nie usłyszała.

— Nazywam się Bonhart — powiedział. - Dobrze, żebyś zapamiętała to nazwisko, wiedźmo. Żebyś dobrze wryła je sobie w pamięć.

— Chędoż się, bucu.

— Jestem — zazgrzytał — łowcą ludzi. Tak, tak, nadstaw uszu, czarownico. We wrześniu, trzy miesiące temu w Ebbing złowiłem twojego bękarta. Tę całą Ciri, o której tyle się tu gada.

Yennefer nadstawiła uszu. Wrzesień. Ebbing. Złowił. Ale jej nie ma. Może łże?

— Szarowłosa wiedźminka szkolona w Kaer Morhen. Kazałem jej walczyć na arenie, zabijać ludzi pod wrzask publiki. Powoli, powoli zamieniałem ją w bestię. Uczyłem ją do tej roli harpem, pięścią i obcasem. Długo ją uczyłem. Ale uciekła mi, zielonooka żmija.

Yennefer odetchnęła niezauważalnie.

— Uciekła mi w zaświaty. Ale jeszcze kiedyś się spotkamy. Pewien jestem, że kiedyś się spotkamy. Tak, czarownico. A jeśli czegoś żałuję, to tylko tego, że twojego wiedźmińskiego miłośnika, owego Geralta, upiekli w ogniu. Chętnie dałbym mu posmakować mojej klingi, przeklętemu odmieńcowi.

Yennefer parsknęła.

— Posłuchaj no, Bonhart, czy jak ci tam. Nie rozśmieszaj mnie. Wiedźminowi to ty do pięt nie dorastasz. Równać się z nim nie możesz. W żadnej konkurencji. Jesteś, jak przyznałeś, rakarzem i hyclem. Ale dobrym tylko na małe pieski. Na bardzo małe pieski.

— Popatrz no tu, wiedźmo.

Gwałtownym ruchem rozchełstał kubrak i koszulę, wyciągnął, plącząc łańcuszki, trzy srebrne medaliony. Jeden miał kształt głowy kota, drugi orła lub gryfa. Trzeciego nie widziała dokładnie, ale chyba był to wilk.

— Takich rzeczy — parsknęła znowu, udając obojętność — pełno jest na jarmarkach.

— Te nie są z jarmarku.

— Co ty nie powiesz.

— Było raz tak — zasyczał Bonhart — że porządni ludzie bali się wiedźminów bardziej niż potworów. Potwory, bądź co bądź, siedziały w lasach i komyszach, wiedźmini zaś mieli czelność kręcić się koło świątyń, urzędów, szkół i placów zabaw. Porządni słusznie uznali to za skandal. Poszukali więc kogoś, kto mógłby zrobić z bezczelnymi wiedźminami porządek. I znaleźli kogoś takiego. Niełacno, nieprędko, nieblisko, ale znaleźli. Jak widzisz, zaliczyłem trzech. Ani jeden odmieniec więcej nie pojawił się w okolicy i nie drażnił poczciwych obywateli swym widokiem. A gdyby się pojawił, to załatwiłbym go tak samo jak poprzednich.

— We śnie? — wykrzywiła się Yennefer. - Z kuszy, zza węgła? Czy może podawszy truciznę?

Bonhart schował medaliony pod koszulą, zrobił dwa kroki w jej stronę.

— Drażnisz mnie, wiedźmo.

— Taki miałam zamiar.

— Ach, tak? To zaraz pokażę ci, suko, że z twoim wiedźmińskim kochankiem mogę konkurować w każdej dziedzinie. Ba, żem nawet i lepszy od niego.

Stojący przed drzwiami strażnicy aż podskoczyli, słysząc z celi łomot, trzask, huk, wycie i skowyt. A gdyby strażnikom zdarzyło się kiedykolwiek wcześniej w życiu słyszeć wrzask złowionej w paść pantery, to przysięgliby, że w celi jest właśnie pantera.

Potem z celi dobiegł strażników straszny ryk, wypisz wymaluj, zranionego lwa, którego zresztą strażnicy nigdy nie słyszeli również, a oglądali tylko na tarczach herbowych. Popatrzyli po sobie. Pokiwali głowami. Potem wpadli do środka.

Yennefer siedziała w kącie komnaty wśród resztek wyrka. Włosy miała rozburzone, suknię i koszulę rozdartą od góry do samego dołu, jej małe dziewczęce piersi unosiły się ostro w rytm ciężkich oddechów. Z nosa ciekła jej krew, na twarzy szybko rosła opuchlizna, wzbierały też pręgi od paznokci na prawym ramieniu.

9
{"b":"87893","o":1}