— Jak mówiłem, znam ją. Trochę. Niezbyt dobrze i… niezbyt blisko, jeśli chcesz wiedzieć. Bardzo dobrze znam natomiast tutejszego księcia małżonka lub kandydata na księcia małżonka. Ty też go znasz, Ciri.
Ciri trąciła Kelpie ostrogą, zmusiła ją do tańczenia po gościńcu.
— Nie męcz mnie dłużej!
— Jaskier.
— Jaskier? Z tutejszą księżną? Jakim cudem?
— To długa historia. Zostawiliśmy go tutaj, u boku jego ukochanej. Obiecaliśmy, że go odwiedzimy, wracając, gdy…
Zamilkł i spochmurniał.
— Nic na to nie poradzisz — powiedziała cicho Ciri. - Nie męcz się, Geralt. To nie twoja wina.
Moja, pomyślał. Moja. Jaskier zapyta. A ja będę musiał odpowiedzieć.
Milva. Cahir. Regis. Angouleme.
Miecz to obosieczna broń.
Och, na bogów, dość tego. Dość tego. Skończyć z tym wreszcie!
— Jedźmy, Ciri.
— W tym ubraniach? — chrząknęła. - Do pałacu?
— Nie widzę nic zdrożnego w naszych ubraniach — uciął. - Nie jedziemy tam składać listów uwierzytelniających. Ani na bal. Z Jaskrem możemy się spotkać choćby w stajniach.
— Zresztą — dodał, widząc, że się nadąsała — jadę najpierw do miasteczka, do banku. Podejmę trochę gotówki, a w rynku, w sukiennicach, jest bez liku krawców i modystek. Kupisz sobie, co zechcesz i ustroisz się wedle woli.
— Tak dużo — figlarnie przekrzywiła głowę — masz tej gotówki?
— Kupisz sobie, co zechcesz — powtórzył. - Choćby gronostaje. I trzewiczki z bazyliszka. Znam szewca, który powinien mieć jeszcze takie na składzie.
— Na czym tyle zarobiłeś?
— Na zabijaniu. Jedźmy, Ciri, szkoda czasu.
*****
W filii banku Cianfanellich Geralt zlecił przelew i otwarcie akredytywy, pobrał czek bankierski i nieco gotówki. Napisał listy, które miały zostać dołączone do szybkiej poczty kurierskiej, idącej za Jarugę. Grzecznie wymówił się od obiadu, którym chciał go podjąć usłużny i gościnny bankier.
Ciri czekała na ulicy, pilnując koni. Ulica, jeszcze przed chwilą pusta, roiła się od ludzi.
— Trafiliśmy chyba na jakieś święto — Ciri ruchem głowy wskazała tłum ciągnący w stronę rynku. - Jarmark może…
Geralt spojrzał bystro.
— To nie jarmark.
— Ach… — też spojrzała, stając w strzemionach. - Czyżby to znowu…
— Egzekucja — potwierdził. - Najpopularniejsza z powojennych rozrywek. Co myśmy już widzieli, Ciri?
— Dezercję, zdradę, tchórzostwo w obliczu wroga — wyrecytowała szybko. - I sprawy ekonomiczne.
— Dostawy spleśniałych sucharów dla wojska — kiwnął głową wiedźmin. - Ciężka jest w wojennych czasach dola przedsiębiorczego kupca.
— Tutaj nie będą tracić kupczyka. - Ciri ściągnęła wodze Kelpie, zanurzonej już w tłumie jak w falującym łanie zboża. - Popatrz tylko, rusztowanie nakryte jest suknem, a kat ma nowy i czyściutki kaptur. Będą tracić kogoś znacznego, co najmniej barona. A więc to jednak chyba tchórzostwo w obliczu wroga.
— Toussaint — pokręcił głową Geralt — nie miało wojsk w obliczu żadnego wroga. Nie, Ciri, myślę, że to znowu ekonomia. Tracą kogoś za przekręty w handlu ich słynnym winem, podstawą tutejszej gospodarki. Jedźmy, Ciri. Nie będziemy się przyglądać.
— Jedźmy? A jak?
Rzeczywiście, dalsza jazda była niemożliwa. Ani się obejrzeli, jak utknęli w zgromadzonym na placu tłumie, ugrzęźli w ciżbie, nie było mowy o tym, by przedostać się na drugą stronę rynku. Geralt zaklął szpetnie, obejrzał się. Niestety, odwrót też był niemożliwy, wlewająca się na placyk fala ludzi totalnie zaczopowała uliczkę za nimi. Tłum przez moment niósł ich, jak rzeka, ale ruch ustał, gdy pospólstwo odbiło się od otaczającego szafot zwartego muru halabardników.
— Jadą! - krzyknął ktoś, a tłum zaszumiał, zafalował i podchwycił krzyk. - Jadą!
Stuk kopyt i turkot wozu utonął i zniknął wśród trzmielego buczenia ciżby. Całkiem niespodziewanie zobaczyli więc wytaczający się z zaułka zaprzężony w dwójkę koni drabiniasty wóz, na którym, z trudem utrzymując równowagę, stał…
— Jaskier… — jęknęła Ciri.
Geralt nagle poczuł się źle. Bardzo źle.
— To jest Jaskier — powtórzyła nieswoim głosem Ciri. - Tak, to on.
To niesprawiedliwe, pomyślał wiedźmin. To wielka i cholerna niesprawiedliwość. Tak nie może być. Tak nie powinno być. Ja wiem, że głupie i naiwne było mniemanie, że cokolwiek i kiedykolwiek ode mnie zależało, że jakoś wpłynąłem na losy tego świata, że ten świat coś mi zawdzięcza. Ja wiem, było to mniemanie naiwne, ba, aroganckie… Ale ja o tym wiem! Nie trzeba mnie o tym przekonywać! Nie trzeba mi tego udowadniać! Zwłaszcza w taki sposób…
To niesprawiedliwe!
— To nie może być Jaskier — powiedział głucho, patrząc na grzywę Płotki.
— To jest Jaskier — powtórzyła Ciri. - Geralt, musimy coś zrobić.
— Co? — spytał z goryczą. - Powiedz mi, co?
Knechci ściągnęli Jaskra z wozu, traktując go wszakże nad podziw grzecznie, bez brutalności, wręcz z rewencją, najwyższą, na jaką ich było stać. Przed wiodącymi na szafot schodkami rozwiązali mu ręce. Potem nonszalancko podrapał się w tyłek i bez ponaglania wstąpił na schodki.
Jeden ze stopni zatrzeszczał nagle, a sporządzona z okorowanego drąga poręcz wygięła się. Jaskier z trudem utrzymał równowagę.
— Cholera! — wrzasnął. - To trzeba naprawić! Zobaczycie, ktoś się kiedyś zabije na tych schodkach! I będzie nieszczęście!
Na rusztowaniu Jaskra przejęło dwóch pomocników katowskich w skórzanych kubrakach bez rękawów. Kat, szeroki w barach jak zamkowa baszta, patrzył na skazańca przez wycięcia w kapturze. Obok stał typek w bogatym, choć żałobnie czarnym odzieniu. Minę też miał żałobną.
— Zacni panowie i mieszczanie z Beauclair i okolic! — przeczytał gromko i żałobnie z rozwiniętego pergaminu. - Wiadomym się czyni, jako Julian Alfred Pankratz wicehrabia de Lettenhove, alias Jaskier…
— Pankrac co? — zapytała szeptem Ciri.
— …wyrokiem wyższego sądu książęcego uznany został winnym wszystkich zarzuconych mu zbrodni, przewin i występków, a to: obrazy majestatu, zdrady stanu, a nadto splugawienia godności stanu szlacheckiego poprzez krzywoprzysięstwo, paszkwilanctwo, potwarz i oszczerstwo, jak równierz birbanctwo, nieprzystojność tudzież debosz, znaczy kurwiarstwo. Trybunał zasądził tedy, że wicehrabiego Juliana et cetera pokarać, primo : uszczerbieniem herbu, a to przez rzucenie na tarczę kresy czarnej skosem. Secundo : konfiskatą mienia, ziem, dóbr, gajów, borów, zamków…
— Zamków — jęknął wiedźmin. - Jakich zamków?
Jaskier parsknął bezczelnie. Wyraz jego twarzy świadczył dobitnie, że serdecznie go bawi orzeczona przez trybunał konfiskata.
— Tertio : karą główną. Przewidzianą za wymienione zbrodnie karą włóczenia końmi, łamania kołem i ćwiartowania najmiłościwiej nam panująca Anna Henrietta, Jaśnie Oświecona księżna Toussaint i pani na Beauclair, raczyła złagodzić na ścięcie głowy toporem. Niechaj sprawiedliwości stanie się zadość!
Tłum wzniósł kilka nieskładnych okrzyków. Stojące w pierwszym rzędzie baby jęły obłudnie zawodzić i nieszczerze lamentować. Dzieci wzięto na ręce lub na barana, by nie uroniły niczego ze spektaklu. Pomocnicy kata wytoczyli na środek szafotu pień i nakryli go serwetką. Było trochę zamieszania, albowiem okazało się, że ktoś świsnął wiklinowy kosz na uciętą głowę, ale rychło znaleziono drugi.
Pod szafotem czterej obdarci ulicznicy rozwinęli chustę, by złapać na nią krew. Był wielki popyt na tego typu suweniry, można było na tym nieźle zarobić.
— Geralt — Ciri nie podniosła opuszczonej głowy. Musimy coś zrobić…
Nie odpowiedział.
— Chcę przemówić do ludu — oświadczył dumnie Jaskier.
— Byle krótko, wicehrabio.
Poeta stanął na skraju rusztowania, uniósł ręce. Tłum zaszemrał i uciszył się.
— Hej, ludu — zawołał Jaskier. - Co słychać? Jak się macie?
— Ano, jakoś się żyje — bąknął po długiej ciszy ktoś z dalszych rzędów.
— To i dobrze — kiwnął głową poeta. - Wielcem rad. No, teraz już możemy zaczynać.
— Mistrzu małodobry — rzekł ze sztuczną emfazą żałobny. - Czyń swoją powinność!
Kat zbliżył się, zgodnie ze starodawnym obyczajem przyklęknął przez skazańcem, schylił zakapturzoną głowę.
— Odpuść mi, dobry człowieku — poprosił grobowo.
— Ja? — zdziwił się Jaskier. - Tobie?
— Ehe.
— W życiu.
— Eee?
— W życiu nie odpuszczę. Niby z jakiej racji? Widzieliście go, figlarza! Na chwilę głowę mi utnie, a ja mam mu to wybaczyć? Kpicie sobie ze mnie czy co? W takiej chwili?
— Jakże to tak, panie? — zafrasował się małodobry. - Przecie takie prawo… I zwyczaj taki… Skazaniec winien najsamprzód wybaczyć katu. Dobry panie! Odpuść winę, wybacz grzech…
— Nie.
— Nie?
— Nie!
— Nie będę go tracił — oświadczył ponuro kat, wstając z klęczek. - Niech odpuści, taki syn, inaczej nie będzie z tego nic.
— Panie wicehrabia — żałobny urzędnik ujął Jaskra za łokieć. - Nie utrudniajcie. Ludzie się zebrali, czekają… Odpuśćcie mu, przecie grzecznie prosi…
— Nie odpuszczę i już!
— Mistrzu małodobry — żałobny zbliżył się do kata. - Zetnijcie go bez odpuszczenia, co? Ja wam to wynagrodzę…
Kat bez słowa wyciągnął garść wielką jak patelnia. Żałobny westchnął, sięgnął do kalety i nasypał do garści monet. Małodobry patrzył na nie przez chwilę, potem zacisnął pięść. Oczy w otworach kaptura błysnęły mu złowrogo.
— Dobra — powiedział, chowając pieniądze i zwracając się ku poecie. - Klęknijcie no, panie uparty. Złóżcie no głowę na pień, panie złośliwy. Ja też, jak chcem, potrafię być złośliwy. Będę was ścinał na dwa razy. Jak mi się uda, to na trzy.
— Odpuszczam! — zawył Jaskier. - Wybaczam!
— Dziękuję.
— Skoro odpuścił — rzekł ponuro żałobny urzędnik — tedy oddajcie pieniądze.
Kat odwrócił się i podniósł topór.
— Odsuńcie się, wielmożny panie — powiedział złowróżbnie głuchym głosem. - Nie plączcie się wedle narzędzia. Wiecie wszak, gdzie głowy rąbią, tam uszy lecą.