— Rzeka Pontar — szepnął Jarre — jest na północ od nas.
— To właśnie chciałem powiedzieć. Ale pamiętaj: o tym gębę na kłódkę.
— Będę się strzegł. Gdy już będę w oddziale, też muszę? Też mogę trafić na szpicla?
— W liniowym oddziale? Blisko linii frontu? Raczej nie. Szpicle dlatego są tacy gorliwi za frontem, bo boją się sami trafić na front. Nadto, gdyby wieszano każdego żołnierza, który sarka, narzeka i bluźni, nie byłoby komu wojować. Ale gębę, Jarre, to ty, jak w sprawie owej Ciri, zawżdy trzymaj zamkniętą. Do zamkniętej, miarkuj moje słowa, nigdy nie wleci żadna sralimucha. Ninie pójdź, zaprowadzę do komisyji.
— Powiecie tam za mną słowo? — Jarre z nadzieją spojrzał na krasnoluda. - Co? Panie Cranmer?
— Oj, głupiś ty, pisarczyku. Tu jest armia! Gdybym za tobą mówił i cię protegował, to jakbym ci na plecach złotą nicią «oferma» wyhaftował! Życia byś w oddziale nie miał, chłopczyno.
— A do was… — zamrugał Jarre. - Do waszego oddziału…
— Nawet nie myśl o tym.
— Bo u was — rzekł gorzko chłopiec — tylko dla krasnoludów miejsce, prawda? Nie dla mnie, prawda?
— Prawda.
Nie dla ciebie, pomyślał Dennis Cranmer. Nie dla ciebie, Jarre. Bo ja mam wciąż jeszcze nie spłacone długi u Nenneke. Dlatego chciałbym, byś cało wrócił z tej wojny. A ochotniczy Huf Mahakamski złożony z krasnoludów, z osobników obcej i gorszej rasy, będą zawsze posyłać z najwredniejszymi zadaniami, na najgorsze odcinki. Tam, skąd się nie wraca. Tam, dokąd nie posłałoby się ludzi.
— Jak zatem sprawić — podjął Jarre zachmurzony — by trafić do dobrego oddziału?
— A który, po twojemu, taki ekstra, by się do niego aż starać?
Jarre odwrócił się, słysząc śpiew, wzbierający jak fala przyboju, rosnący jak grzmoty szybko nadciągającej burzy. Śpiew głośny, mocny, twardy jak stal. Słyszał już taki śpiew.
Uliczką od zamku, zwinąwszy się w trójki, jechał stępa oddział kondotierów. Na czele, na siwym ogierze, pod ozdobioną ludzkimi czaszkami tyką, podążał dowódca, szpakowaty mężczyzna o orlim nosie i włosach splecionych w opadający na zbroję harcap.
— Adam «Adieu» Pangratt — mruknął Dennis Cranmer.
Śpiew kondotierów grzmiał, huczał, hurgotał. Kontrapunktowany dzwonem podków o bruk, wypełniał uliczkę aż po szczyty domów, wzbijał się ponad nie, hen, wysoko, w błękitne niebo nad miastem.
Śloz nie wyleją kochanki ni żony
Gdy niemię przyjdzie nam obłapić krwawą
Bo my za dukat, jak słońce czerwony
W bój idziem żwawo!
— Pytacie, jaki oddział… - rzekł Jarre, nie mogąc oderwać wzroku od kawalerzystów. - A choćby taki jak ten! W takim chciałoby się…
— U każdego swoja piosenka — przerwał cicho krasnolud. - I każdy po swojemu ziemię skrwawioną obłapi. Tak, jak mu wypadnie. I albo zapłaczą po nim, albo nie. Na wojnie, pisarczyku, tylko śpiewa i maszeruje się równo, w szyku stoi się równo. A potem, w boju, każdemu to, co właśnie jemu pisane. Czy w Wolnej Kompanii «Adieu» Pangratta, czy w piechocie, czy w taborach… Czy w błyszczącej zbroi i z kraśnym pióropuszem, czy w łapciach i zawszonym kożuchu.. Czy na rączym dzianecie, czy za pawężą… Każdemu co innego. Jak mu wypadnie! No, ot i komisyja, widzisz szyld nad wejściem? Tam, tobie droga, skoroś żołnierzem być zadumał. Idź, Jarre. Bywaj. Uwidzim się, gdy będzie po wszystkim.
Krasnolud odprowadził wzrokiem chłopca aż do chwili, gdy ten znikł w drzwiach oberży zajętej przez komisję rekrutacyjną.
— Albo się i nie uwidzim — dodał cicho. Nie wiada, co komu pisane. Co komu wypadnie.
*****
— Konno jeździsz? Z łuku albo z kuszy szyjesz?
— Nie, panie komisarzu. Ale umiem pisać i kaligrafować, także starsze runy… Znam starszą mowę…
— Mieczem robisz? Wdrożonyś w kopii?
— …czytałem Historię wojen . Dzieła marszałka Pelligrama… I Rodericka de Novembre…
— A może chociaż zdolisz gotować?
— Nie, nie zdolę… Ale nieźle rachuję…
Komisarz skrzywił się i machnął ręką.
— Oczytany mądrala! Który to już dzisiaj? Wypisać mu papier do be-pe-pe. Będziesz służył w be-pe-pe, młodzieńcze. Jazda z tym kwitem na południowy kraniec miasta, potem zaś za Mariborską Bramę, nad jezioro.
— Ale…
— Trafisz bez ochyby. Następny!
*****
— Hej, Jarre! Hej! Poczekaj!
— Melfi?
— A jużci ja! — bednarczyk zachwiał się, podtrzymał muru. - Ja, tutki, he,he!
— Co ci jest?
— Że niby mnie? He, he! Nic! Popilim trochu! Nilfgaardowi na pohybel pilim! Uch, Jarre, rad cię widzę, bom myślał, żeś mi się gdzieś stracił… Mój ty druhu…
Jarre cofnął się, jakby go ktoś uderzył. Od bednarczyka niosło nie tylko podłym piwem i jeszcze podlejszą gorzałą, ale też cebulą, czosnkiem i licho wie, czym jeszcze. Ale strasznie.
— A gdzie — spytał z przekąsem — twoja prześwietna kompania?
— Ty o Szczupaku? — skrzywił się Melfi. - To ja ci rzeknę: pies z nim tańcował! Wiesz, Jarre, dumam, że to niedobry był człek.
— Brawo. Szybko go rozszyfrowałeś.
— A ino! — Melfi nadął się, nie zauważając drwiny. - Strzegł się, ale diabła zje, kto mię oszuka! Wiem ci ja, co on zamyślił! Po co tu, do Wyzimy, ściągnął! Myślisz pewnie, Jarre, że on i ci jego obwiesie do wojska szli jako i my? Ha, toś w grubym błędzie! Wieszli ty, co on umyślił? Wiary byś nie dał!
— Dałbym.
— Jemu — dokończył triumfalnie Melfi — konie aby potrzebne były a uniformy, chciał ich tu gdzie ukraść. Bo umyślił w żołnierskim przebraniu na zbój iść!
— Niechaj mu kat zaświeci.
— A co rychlej! — bednarczyk zatoczył się lekko, stanął pod murem i rozpiął portki. - Żal mi ino, że Ograbek i Milton, durne wsiowe łby, dali się omamić, poszli za Szczupakiem, tedy i im kat zaświecić gotów. No, ale srał ich pies, buraków jednych! A jak tam z tobą, Jarre?
— Względem?
— Przydzieliły cię gdziesik komisary? — Melfi puścił strugę na bielony mur. - Pytam, bo ja już zaciągnięty. Trzeba mi za Mariborską Bramę, na południowy kraj grodu. A tobie dokąd trzeba?
— Też na południowy.
— Ha — bednarczyk podskoczył kilka razy, potrząsnął, zapiął spodnie. - To może razem będziem wojować?
— Nie sądzę — Jarre spojrzał na niego z wyższością. - Ja dostałem przydział zgodny z mymi kwalifikacjami. Do be-pe-pe.
— No pewno — Melfi czknął i zionął na niego swą straszliwą mieszanką. - Tyś uczony! Takich mądralów pewno do jakichsi ważnych sprawów bierą, do nie byle jakich. No, co robić. Ale póki co, trochu jeszcze pospołu powędrujem. Na południowy grodu koniec wżdy nam droga.
— Tak wychodzi.
— Tedy chodźmy.
— Chodźmy.
*****
— To chyba nie tu — ocenił Jarre, patrząc na otoczony namiotami majdan, na którym wzbijała kurz rota oberwańców z długimi kijami na ramionach. Każdy oberwaniec, jak zauważył chłopiec, miał do prawej nogi przymocowany wiecheć siana, a do lewej pęk słomy.
— Chyba źle trafiliśmy, Melfi.
— Słoma! Siano! — słychać było z majdanu ryki dyrygującego oberwańcami gefrajtra. - Słoma! Siano! Równaj, kurwa wasza mać!
— Nad namiotami sztandarta powiewa — powiedział Melfi. - Pojrzyj sam, Jarre. Te same lilije, coś to o nich na trakcie prawił. Jest sztandarta? Jest. Jest wojsko? Jest. Znaczy, to tu. Dobrze trafilim.
— Może ty. Ja na pewno nie.
— A ot, tam u płota stoi szarża jakowaś. U onej spytajmy.
Potem już poszło szybko.
— Nowi? — rozdarł się sierżant. - Z werbunku? Dawać papiery! Czego, kurwa, stoisz jeden z drugim? W miejscu marsz! Nie stać, kurwa! W lewo zwrot! Wróć, kurwa, w prawo! Biegiem marsz! Wróć, kurwa! Słuchać i zapamiętać! Najsampierw, kurwa, do prowiantmajstra! Pobrać rustunek! Kolczugę, skórznie, pikę, kurwa, hełm i kord! Potem na musztrę! Być gotowym do apelu, kurwa, o zmierzchu! Maaaaaarsz!
— Zaraz — Jarre rozejrzał się niepewnie. - Bo ja chyba mam jednak inny przydział…
— Jaaaaaaaaaaaaaaak?!?
— Przepraszam, panie oficerze — Jarre poczerwieniał. - Idzie mi tylko o to, by zapobiec ewentualnej pomyłce… Albowiem pan komisarz wyraźnie… Wyraźnie mówił o przydziale be-pe-pe, więc ja…
— Jesteś w domu, chłopie — parsknął sierżant, rozbrojony nieco «oficerem». - To jest właśnie twój przydział. Witaj w Biednej Pierdolonej Piechocie.
*****
— A dlaczegóż to — powtórzył Rocco Hildebrandt — i jakąż to modą mamy waćpanom daninę płacić? Myśmy wszystko, co należało, już zapłacili.
— O wa, patrzta go, niziołka mądralę — rozparty na kulbace ukradzionego konia Szczupak wyszczerzył się do kamratów. - Już zapłacił! I duma, że wszystko. Istowo, wypisz wymaluj jako ten indyk, co dumał o niedzieli. Ale mu w sobotę łeb ucięli!
Okultich, Klaproth, Milton i Ograbek zgodnie zarechotali. Żart był przecie przedni. A zabawa zapowiadała się jeszcze przedniej.
Rocco dostrzegł wstrętne, kleiste spojrzenia grasantów, obejrzał się. Na progu chałupy stała Incarvilia Hildebrandt, jego żona, oraz Aloë i Yasmin, obie jego córki.
Szczupak i jego kompania patrzyli na hobbitki, uśmiechając się obleśnie. Tak, niechybnie, zabawa zapowiada się wyśmienita.
Do żywopłotu po drugiej stronie gościńca zbliżyła się siostrzenica Hildebrandta, Impatientia Vanderbeck, pieszczotliwie zwana Impi. Była to naprawdę ładna dziewczynka. Uśmiechy bandytów stały się jeszcze obleśniejsze i wstrętniejsze.
— No, karzełku — ponaglił Szczupak. - Dawaj królewskiemu wojsku grosz, dawaj żarcie, dawaj konie, wyprowadzaj krowy z obory. Nie będziem tu stać do zachodu. Musim jeszcze parę wsi obskoczyć dzisia.
— Dlaczego mamy płacić i dawać? - głos Rocco Hildebrandta drżał lekko, ale wciąż dźwięczały w nim zawziętość i upór. - Powiadacie, że to na wojsko, że to na naszą obronę. A przed głodem, zapytuję, kto nas obroni? Myśmy już i hibernę zapłacili, i liwerunek, i pogłówne, i poradline, i podymne, i ogonowe, i osep, i lich wie, co jeszcze! Mało, toż czterej z tego sioła, w tej liczbie i syn mój własny, zaprzęgi w wojennych taborach wodzą! A nie kto inny, a szurzy mój, Milo Vanderbeck, zwany Rustym, chirurgiem jest polowym, ważną personą w armii. Znaczy się, myśmy z nawiązką nasz łanowy kontyngens wypełnili… Jaką modą więc nam płacić? Za co i na co? I dlaczego?