Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Dlaczego nam? — przerwał chłodno lancknecht. - Kometa wysoko leci, z Nilfgaardu też go widać, nie mówiąc o dolinie Iny, skąd, mówią, Menno Coehoorn nadciąga. Czarni też w niebo patrzą i kometę widzą. Czemu tedy nie przyjąć, że on nie nam, ale im klęskę wróży? Że to ich trupy będą w stertę ułożone?

— Tak jest! — warknął drugi lancknecht. - To im biada, Czarnym!

— Zgrabnieście to, panowie, wykoncypowali.

— No pewnie.

*****

Minęli otaczające Wyzimę lasy, weszli na łąki i pastwiska. Pasły się tu całe tabuny koni, różnych — kawaleryjskich, zaprzęgowych, pociągowych ciężkich perszeronów. Trawy, jak to w marcu, było na łąkach tyle, co kot napłakał, ale stały tam pełne siana wozy i brogi.

— Widzita? — oblizał wargi Okultich. - Ech, koniki! I nikt nie pilnuje! Tylko brać, wybierać…

— Zawrzyj gębę — syknął Szczupak i służalczo wyszczerzył do lancknechtów szczerbate uzębienie. - On, panowie, w jeździe zamarzył służyć, po temu tak na te rumaki łaso patrzy.

— W jeździe! — parsknął lancknecht. - Ot, co to się chamowi roi! Koniuchem prędzej mu być, gnój spod koni widłami wybierać, taczką wywozić.

— Prawie, panie, mówicie!

Poszli dolej, wnet dotarli na groblę wiodącą wzdłuż stawów i rowów. I nagle nad wierzchołkami olch zobaczyli czerwone dachówki wież górującego nad jeziorem wyzimskiego zamku.

— No, to my prawie na miejscu — rzekł handlarz. - Czujecie?

— U-uu! — wykrzywił się Melfi. - Ależ smród! Co to?

— Pewnie żołnierze, co z głodu zdechli na królewskiej lafie — zamruczał za ich plecami Szczupak, ale tak, by lancknechci nie dosłyszeli.

— Mało nosa nie urwie, he? — zaśmiał się jeden. - Ano, stał tu tysiącami całemi wojenny lud na hiberionie, a wojenny lud jeść musi, a jak zje, to fajda. Takim już to kształtem natura sprawiła i nic na to nie poradzisz! A co się nafajdało, to tu, o, do tych rowów wywożą, wywalają, nawet nie przysypując. Zimą, póki mróz gówno mroził, szło jakoś wytrzymać, ale od wiosny… Tfu!

A coraz to nowi nadchodzą i na starą kupę ładują — drugi lancknecht też splunął. - A ów wielgi bzyg słyszycie? To muchy. Chmary ich tu są, wczesną wiosną nie widziana rzecz! Owińcie sobie gęby, czym może, bo do oczy i ust nawłażą, psiejuchy. I żwawo, im prędzej tędy przejdziem, tym lepiej.

*****

Minęli rowy, ale nie udało im się zgubić smrodu. Przeciwnie, Jarre dałby głowę, że im bliżej miasta, tym zaduch był gorszy. Tyle, że bardziej urozmaicony, bogatszy skalą i odcieniami. Śmierdziały otaczające gród wojskowe obozy i namioty. Śmierdział ogromny lazaret. Śmierdziało tłoczne i ruchliwe podgrodzie, śmierdział wał, śmierdziała brama, śmierdziało podwale, śmierdziały placyki i uliczki, śmierdziały mury wznoszącego się nad miastem zamczyszcza. Szczęściem nozdrza przyzwyczajały się szybko i wkrótce zajedno im było, czy to gnój, czy to padlina, czy to koci mocz, czy to kolejna jadłodajnia.

Muchy były wszędzie. Bzyczały natrętnie, pchały się do oczu, do uszu, do nosa. Nie dawały się odpędzić. Łatwiej było je rozgnieść na twarzy. Lub rozgryźć.

Gdy tylko wyszli z cienia podbramia, w oczy uderzył ich ogromny malunek na ścianie przedstawiający rycerza z wycelowanym w nich palcem. Napis pod malunkiem pytał wielkimi literami: A TY? CZY JUŻ SIĘ ZACIĄGNĄŁEŚ?

— Już, już — mruknął lancknecht. - Niestety.

Podobnych malunków było dużo, można rzec — co ściana, to malunek. Przeważał ów rycerz z palcem, częsta była też patetyczna Matka Ojczyzna z rozwianym siwym włosem, mająca w tle płonące wsie i niemowlęta na nilfgaardzkich pikach Zdarzały się też wizerunki elfów, z ociekającymi krwią nożami w zębach.

Jarre nagle obejrzał się i stwierdził, że są sami, on, lancknechci i handlarz. Po Szczupaku, Okultichu, wybranieckich kmiotkach i Melfim nie było śladu.

— Tak, tak — potwierdził jego przypuszczenie, przypatrując mu się badawczo. - Zmyli się twoi druhowie przy pierwszej sposobności, za pierwszym węgłem zamietli za sobą chwostami. I wiesz, co ci rzeknę, chłopcze? Dobrze to, że się wasze drogi rozeszły. Nie dąż k'temu, by się znowu zeszły.

— Szkoda Melfiego — mruknął Jarre. - To w sumie dobry chłopak.

— Każdy swój los sam wybiera. A ty chodź z nami. Pokażemy, gdzie werbunek.

Wyszli na placyk, pośrodku którego, na kamiennym podwyższeniu stał pręgierz. Dookoła pręgierza kupili się żądni uciechy mieszczanie i żołnierze. Zakuty skazaniec, dopiero co trafiony pecyną błota w twarz, pluł i płakał. Tłum ryczał ze śmiechu.

— Ejże! — krzyknął lancknecht. - Patrzajta, kogo to w dyby wzięli? Toż to Fuson! Ciekawość, za co jego tak?

— Za rolnictwo — pospieszył z wyjaśnieniem gruby mieszczanin w wilczym futrze i filcowej czapce.

— Za co?

— Za rolnictwo — powtórzył z naciskiem grubas. - Za to, że siał.

— Ha, tera toście walnęli, z przeproszeniem, kieby wół na klepisko — zaśmiał się lancknecht. - Ja Fusona znam, on szewcem jest, szewca synem, szewca wnukiem. W życiu on ani orał, ani siał, ani zbierał. Walnęliście, powiadam, z tym sianiem, aże duch poszedł.

— Bajlifa własne słowa! — zaperzył się mieszczanin. - Będzie on pod prangierem stał do zorzy za to, że siał! Siał zaś, złoczyńca, za nilfgaardzkim podpuszczeniem i za nilfgaardzkie srebrniki… Dziwne, prawda, zboże, jakieś siał, zamorskie bodaj… Niech wspomnę… Aha! Defetyzm!

— Tak, tak! — zawołał sprzedawca amuletów. - Słyszałem, mówiło się o tym! Nilfgaardzcy szpiegarze i elfy mór szerzą, studnie, źródła i ruczaje różnymi jady zatruwają, a to akurat: bieluniem, szalejem, leprą, defetyzmem.

— Ano — kiwnął głową mieszczanin w wilczurze. - Wczora dwóch elfów powiesili. Pewnikiem za trucie właśnie.

*****

— Za rogiem tej uliczki — pokazał lancknecht — jest oberża, w której urzęduje komisyja werbunkowa. Wielka płachta tam jest rozpięta, na niej temeryjskie lilije, znane ci przecie chłopcze, trafisz więc bez kłopotu. Bywaj w zdrowiu. Dajcie nam bogowie spotkać się w lepszych czasach. Bywajcie i wy, panie przekupień.

Handlarz zachrząkał głośno.

— Cni panowie — powiedział, kopiąc w kuferkach i puzdrach — pozwólcie, bym za waszą pomoc… W dowód wdzięczności…

— Nie trudźcie się, dobry człeku — rzekł z uśmiechem lancknecht. - Pomogło się i już, nie ma o czym gadać…

— Może cudowna maść przeciw postrzałom? — handlarz wyszperał coś na dnie puzdra. - Może uniwersalny a niezawodny lek na bronchit, podagrę, paraliż, łupież tudzież zołzy? Może balsam żywiczny na użądlenia pszczół, żmij i wampirów? Może talizman do ochrony przed skutkami spojrzenia złego oka?

— A macie może — zagadnął poważnie lancknecht — coś do ochrony przed skutkami złego żarcia?

— Mam! — krzyknął rozpromieniony handlarz. - Oto wielce skuteczna dryjakiew z magicznych korzeni uczyniona, pachnącymi zioły doprawiona. Wystarczą trzy krople po posiłku. Proszę, bierzcie, cni panowie.

— Dzięki. Bywajcie tedy, panie. Bywaj i ty, chłopcze. Powodzenia!

— Uczciwi, polityczni i grzeczni — ocenił handlarz, gdy żołnierze zniknęli w tłumie. - Nie co dnia takich napotykasz. No, aleś i ty udał mi się, paniczu. Cóż tedy tobie dam? Amulet piorunochron? Bezoar? Żółwi kamyk przeciw wiedźmowym urokom skuteczny? Ha, mam i trupi ząb do okadzenia, mam i kąsek uduszonego diablego łajna, dobrze jest taki w prawym bucie nosić…

Jarre oderwał wzrok od ludzi zawzięcie zmywających ze ściany domu napis: PRECZ Z ZASRANĄ WOJNĄ.

— Ostawcie — powiedział. - Czas na mnie…

— Ha — wykrzyknął handlarz, wyciągając z puzdra mosiężny medalionik w kształcie serduszka. - To winno ci się przygodzić, młodzieńcze, bo rzecz to w sam raz dla młodych. Jest to wielki rarytas, jeden tylko taki mam. To czarodziejski amulet. Sprawia, że o noszącym jego miła nie zapomni, choćby czas ich rozdzielił i mnogie mile. Otóż spójrz, tu się otwiera, wewnątrz karteluszek z papirusu cienkiego. Na onym karteluszku inkaustem magicznym, czerwonym, który mam, wystarczy imię najukochańszej zapisać, a owa nie zapomni, serca nie odmieni, nie zdradzi i nie porzuci. No?

— Hmmm… — Jarre zaczerwienił się lekko. - Czy ja wiem…

— Jakie imię — kupiec zanurzył patyczek w magicznym inkauście — mam zapisać?

— Ciri. To znaczy, Cirilla.

— Gotowe. Bierz.

— Jarre! A ty co tu robisz, do kroćset diabłów?

Jarre odwrócił się gwałtownie. Miałem nadzieję, pomyślał machinalnie, że zostawiam za sobą całą moją przeszłość, że wszystko będzie teraz nowe. A bez przerwy niemal wpadam na starych znajomych.

— Pan Dennis Cranmer…

Krasnolud w ciężkiej szubie, kirysie, żelaznych karwaszach i lisim szłyku z kitą obrzucił bystrym spojrzeniem chłopca, handlarza, potem znowu chłopca.

— Co ty — spytał surowo, strosząc brwi, brodę i wąsy — tutaj robisz, Jarre?

Chłopiec przez moment zastanawiał się, czy nie skłamać, a dla uwiarygodnienia nie wplątać się w kłamliwą wersję życzliwego kupca. Ale prawie natychmiast porzucił pomysł. Dennis Cranmer, służący niegdyś w gwardii księcia Ellander, cieszył się opinią krasnoluda, którego trudno oszukać. I nie warto próbować.

— Chcę zaciągnąć się do wojska.

Wiedział, jakie będzie następne pytanie.

— Nenneke zezwoliła na to?

Nie musiał odpowiadać.

— Zwiałeś — pokiwał brodą Dennis Cranmer. - Zwyczajnie zwiałeś ze świątyni. A Nenneke i kapłanki rwą tam sobie włosy z głowy…

— Zostawiłem list — bąknął Jarre. - Panie Cranmer, ja nie mogłem… Ja musiałem… Nie godziło się siedzieć bezczynnie, gdy nieprzyjaciel w granicach… W groźnej dla ojczyzny chwili… A do tego ona… Ciri… Matka Nenneke za nic nie chciała się zgodzić, chociaż trzy czwarte dziewcząt ze świątyni posłała do armii, mnie nie pozwalała… A ja nie mogłem…

— Więc zwiałeś — srogo zmarszczył brwi krasnolud. - Do kroćset sakramenckich demonów, powinienem związać cię w kij i odesłać do Ellander kurierską pocztą! Kazać cię zamknąć w jamie pod zamkiem do czasu, gdy kapłanki zjawią się po odbiór! Powinienem…

Sapnął gniewnie.

— Kiedy ostatnio jadłeś, Jarre? Kiedy ostatnio miałeś w gębie ciepłą strawę?

42
{"b":"87893","o":1}