— Idę do wojska na ochotnika — oświadczył Jarre. - Zaciągam się sam, z własnej woli, nie z kontyngensu. Częściowo z pobudek osobistych, ale głównie z patriotycznego obowiązku.
Kompania ryknęła gromkim, dudniącym, chóralnym śmiechem.
— Baczcie, zuchy — przemówił wreszcie Szczupak — jakie to sprzeczności w człeku nieraz siedzą. Natury dwie. Ot, młodzik, zdać by się mogło, kształcony i bywały, do tego niezawodnie z przyrodzenia niegłupi. Wiedzieć powinien, co na wojnie się dzieje, znać, kto kogo bije i wnet całkiem pobije. A on, jak samiście słyszeli, bez przymusu, z własnej woli, z paterotycznego obowiązku chce się do przegrywającej partyji przyłączyć.
Nikt nie skomentował. Jarre tez nie.
— Taki paterotyczny obowiązek — rzekł wreszcie Szczupak — zwykle jeno chorych na umyśle cechujący, cóż, może i nawet przystoi świątynno-sądowym wychowankom. Ale była tu mowa i o jakisi pobudkach osobistych. Groźnie ciekawym, jakież owe osobiste pobudki są?
— Są one na tyle osobiste — uciął Jarre — że nie będę o nich opowiadał. Tym bardziej, że wam, mospanie, o waszych pobudkach też jakoś mówić niespieszno.
— Otóż bacz — rzekł po chwili ciszy Szczupak — że gdyby jaki prostak tak do mnie zagadał, z punktu wziąłby w pysk. No, ale jeśli uczony pisarczyk… Takiemu daruję… na ten raz. I opowiem: ja też do wojska idę. I też na ochotnika.
— By jak kto chory na umyśle przyłączyć się do przegrywających? — Jarre sam dziwił się, skąd nagle bierze się w nim tyle zuchwałości. - Po drodze obdzierając podróżnych na mostach?
— On — zarechotał Melfi, uprzedzając Szczupaka — cięgiem boczy się na nas za zasadzkę na mostku. Odpuśćże, Jarre, toć to tylko figle były! Sztuki takie niewinne. Prawda, Szczupak?
— Prawda — Szczupak ziewnął, kłapnął zębami, aż echo poszło. - Szutki takie niewinne. Życie smutne jest i osowiałe, rychtyk niby cielę, co je do szlachtuza wiodą. Tedy jeno szutką albo figlem można je sobie rozweselić. Nie uważasz tak pisarczyku?
— Uważam. W zasadzie.
— To dobrze — Szczupak nie spuszczał z niego błyszczących oczu. No inakszy marny by z ciebie był dla nas kompanion i lepiej by ci było do Wyzimy samopas powędrować. Choćby zaraz.
Jarre milczał. Szczupak przeciągnął się.
— Rzekłem, com miał rzec. No, zuchy, tedy my poszucili, pofiglowali, poweselili się, a tera do wczasu pora. Jeśli na odwieczerz mamy w Wyzimie być, to ze słonkiem trzeba, wyruszymy.
*****
Noc była bardzo zimna, Jarre mimo zmęczenia nie mógł zasnąć, zwinięty w kłębek pod opończą, z kolanami niemal dotykającymi podbródka. Gdy wreszcie usnął, spał źle, ustawicznie budziły go sny. Większości nie pamiętał. Oprócz dwóch. W pierwszym śnie znany mu wiedźmin Geralt z Rivii siedział pod zwisającymi ze skały długimi soplami, nieruchomy, oblodzony i szybko zasypywany walącym śniegiem. W drugim śnie Ciri na karym koniu, przytulona do grzywy, cwałowała szpalerem pokracznych olch usiłujących schwytać ją krzywymi konarami.
Ach, i przed samym świtem przyśniła mu się Triss Merigold. Po ubiegłorocznym pobycie w świątyni czarodziejka śniła się chłopcy kilka razy. Sny te zmuszały Jarre do rzeczy, których potem bardzo się wstydził.
Teraz, ma się rozumieć, do żadnego wstydu nie doszło. Było zwyczajnie za zimno.
*****
Rano, faktycznie ledwo słonko wzeszło, cała siódemka ruszyła w drogę. Milton i Ograbek, kmiecy synowie z łanowego kontyngensu, dawali sobie animuszu wojacką piosenką.
Jadzie, wojak, jadzie, zbirują pobrzękuje
Uciekaj, dziewczyno, nuż cię pocałuje!
A niech pocałuje, kto jemu zabrania,
Wszak on własną piersią ojczyznę zasłnia!
Szczupak, Okultich, Klaproth i przyklejony do nich bednarczyk Melfi opowiadali sobie dykteryjki i anegdoty, niesłychanie w ich imieniu śmieszne.
— …a Nilfgaardczyk pyta: "Co tu tak śmierdzi?" A elf na to: "Gówno". Haaa, haa, haaa!
— He, he, he, heee!
— Ha, ha, ha, ha! A taki znacie? Idą Nilfgaardczyk, elf i krasnolud. Patrzą: leci mysza…
Im bardziej dzień rósł, tym więcej spotykali na gościńcu innych wędrowców, chłopskich wozów, komorniczych powodów, oddziałków maszerującego wojska. Niektóre wozy były wyładowane dobrem, za tymi banda Szczupaka szła z nosami niemal przy ziemi, niczym wyżły, zbierając co spadło — a to marchewkę, a to kartofel, rzepę, czasem nawet cebulę. Część łupu przemyślnie chowano na czarną godzinę, część łapczywie pożerano, nie przerywając opowiadania dowcipów.
— …a Nilfgaardczyk: pruuuu! I zesrał się po same uczy! Ha, ha, ha, ha, ha, ha!
— Haa, haaa, haa! O bogowie, nie wytrzymam… Zesrał się… Haaaa, haaa, haaa!
— He, heeee, heee!
Jarre czekał na okazję i pretekst do odłączenia się. Nie podobał mu się Szczupak, nie podobał mu się Okultich. Nie podobały mu się spojrzenia, jakimi Szczupak i Okultich obrzucali mijające ich kupieckie wozy, chłopskie zaprzęgi i siedzące na furmankach kobiety i dziewki. Nie podobał mu się drwiący ton Szczupaka, gdy ów co i rusz zagadywał o celowości zaciągania się na ochotnika w chwili, gdy klęska i zagłada są pewne i oczywiste.
Zapachniało oraną ziemią. Dymem. W dolinie, wśród regularnej szachownicy pól, gajów i lśniących jak zwierciadełka rybaków widzieli dachy zabudowań. Do ich uszu dobiegało czasem dalekie szczekanie psa, ryk wołu, pianie koguta.
— Widać, że zamożne te wioseczki — wyseplenił Szczupak, oblizując wargi. - Nieduże, ale misterne.
— Tu, w dolinie — pospieszył z wyjaśnieniem Okultich — niziołki żywią i gospodarzą. U nich wszystko misterne i ładne. Gospodarny to narodek, one karzełki.
— Nieludzie przeklęte — charknął Klaproth. - Chobołdy jedne! Une tu gospodarzą, a prawdziwemu człeku bieda przez takich a nędza. Takim nawet wojna nie szkodzi.
— Na razie — Szczupak rozciągnął usta w brzydkim uśmiechu. - Zapamiętajcie, zuchy, tę wioseczkę. Tę skrajną, wśród brzózek, u samego boru. Zapamiętajcie dobrze. Gdybym kiedy zapragnął tamój w gości, nie chciałbym błądzić.
Jarre odwrócił głowę. Udawał, że nie słyszy. Że widzi tylko gościniec przed sobą.
Maszerowali. Milton i Ograbek, kmiecy synowie z łanowego przyboru, zaintonowali nową pieśń. Mniej wojacką. Trochę jakby bardziej pesymistyczną. Mogącą — zwłaszcza po wcześniejszych aluzjach Szczupaka — być wręcz uznaną za niedobry omen.
Wszytcy ludzie, posłuchajcie
Okrutności śmierci poznajcie
Bądź ty stary abo młody
Nie ujść ci śmiertelnej szkody;
Kogo koli śmirć udusi
Każdy jeji ulec musi…
*****
— Ten — ocenił ponuro Okultich — musi mieć dudki. Jeślić on nie ma dudków, to niech mnie wymniszą.
Osobnikiem, dla którego Okultich szedł na tak okropny hazard, był dogoniony wędrowny handlarz, idący obok ciągniętej przez osła dwukółki.
— Dudki dudkami — zaseplenił Szczupak — a osiołek też coś wart. Przyspieszcie kroku, zuchy.
— Melfi — Jarre chwycił bednarczyka za rękaw. - Otwórz no oczy. Nie widzisz, co tu się szykuje?
— Toć to tylko żarty, Jarre — Melfi wyszarpnął się. - Tylko żarty…
Wózek handlarza — z bliska widać to było wyraźnie — był jednocześnie straganem, mógł być jednocześnie na stragan zamieniony i rozłożony w ciągu kilku chwil. Cała ciągnięta przez osła konstrukcja pokryta była jaskrawymi i malowniczo zamaszystymi napisami, w których oferta handlarza obejmowała balsamy i driakwie leczące, talizmany i amulety ochronne, eliksiry, filtry i kataplazmy magiczne, środki piorące, a nadto wykrywacze metali, kruszców i trufli oraz niezawodne przynęty na ryby, kaczki i dziewki.
Handlarz, chudy i mocno przytłamszony brzemieniem wieku jegomość, obejrzał się, zobaczył ich, zaklął i popędził osła. Ale osioł, jak to osioł, ani myślał iść szybciej.
— Zacne rucho na onym — ocenił z cicha Okultich. - I na wózeczku cosik pewno znajdziem…
— No, zuchy — skomentował Szczupak. - Raz, dwa! Uporajmy się ze sprawą, póki mało świadków na gościńcu.
Jarre, sam nie mogąc nadziwić się swemu męstwu, kilkoma szybkimi krokami wysforował się przed kompanię i obrócił, stając między nimi a kupcem.
— Nie — powiedział, z trudem dobywając głosu ze ściśniętego gardła. - Nie pozwolę…
Szczupak powoli rozchylił kapotę i pokazał zatknięty za pas długi nóż, ewidentnie wyostrzony jak brzytwa.
— Nastąp no się, pisarczyku — zaseplenił złowrogo. - Jeśli szyję swą szanujesz. Myślałem, przygodzisz się w naszej kompanii, ale nie, nazbyt ciebie, widzę, twoja świątynia wyświętoszkowała, nazbyt żeś pobożnym kadzidłem prześmierdnął. Tedy nastąp się precz z drogi, bo inaczej…
— A co tu się wyrabia? Hę?
Zza flankujących gościniec pękatych i rosochatym wierzb, najpowszechniejszego elementu krajobrazu doliny Ismeny, wyłoniły się dwie dziwaczne postacie.
Obaj mężczyźni nosili nawoskowane i podkręcone ku górze wąsiska, barwne bufiaste pludry, pikowane, przybrane wstążkami kaftany i wielkie, miękkie, aksamitne berety z pękami piór. Oprócz wiszących przy szerokich pasach tasaków i puginałów, obaj mężczyźni nosili na plecach dwuręczne miecze, długie chyba na sążeń, o łokciowej długości rękojeściach i dużych wygiętych jelcach.
Lancknechci, podskakując, dopinali spodnie. Żaden nie uczynił choćby ruchu w stronę rękojeści ich straszliwych mieczy, ale Szczupak i Okultich i tak momentalnie spotulnieli, a wielki Klaproth skurczył się jak mechera, z której uszło powietrze.
— My tu… My tu nic… — zaseplenił Szczupak. - Nic złego…
— Żarty jeno! — kwiknął Melfi.
— Nikomu nie stała się krzywda — odezwał się niespodzianie zgarbiony handlarz. - Nikomu!
— My — wtrącił szybko Jarre — idziemy do Wyzimy, do wojska się zaciągnąć. Może i wam tamtędy po drodze, panowie wojacy?
— A i owszem — lancknecht parsknął, od razu orientując się, o co idze. - I nam do Wyzimy. Komu wola, może iść z nami. Bezpieczniej będzie.