Po słowach pasterza jeszcze mocniej, ze zdwojoną siłą zabrzmiały organy, a świątynia wypełniła się po brzegi błagalnym „Słuchaj Je-zu, jak cię bła-ga lud, słu-chaj, słu-chaj, uczyń z nami cud!" Ludzie ukradkiem ocierali łzy, a ja patrzyłem do tyłu, gdzie anioły z krzywymi jak szable trąbami, gdzie wielkie obracające się gwiazdy, gdzie pucołowate jak amorki twarze dęły w piszczałki, dmuchały w dmuchawy, dzwoniły w dzwonki, brzęczały w trójkąty i blachy, gdzie wszystko to złote, srebrne, marmurowe i drewniane brzmiało, ruszało się i grało na chwałę wieczną.
Wieczorem nad miastem przeciągnęła burza, pierwsza tego lata i wszyscy ludzie upatrywali w tym znaku bożego, jak też szczególnej świętości Jego Eminencji biskupa. – Gdyby nie on – mówiono – nie spadłaby ani kropla deszczu. – Ale ulewa nie trwała nawet pół godziny i zaraz po niej niebo wypogodziło się i wszystka trwało jak poprzednio – cuchnąca zupa rybna w zatoce, duchota w powietrzu i susza w ziemi. Następnego dnia rano stałem w sklepie Cyrsona, gdzie matka posłała mnie po kartofle i słuchałem, co mówią kobiety z kolejki.
– Tak, tak, moja złota – dowodziła jedna – gdyby tak wszyscy przystąpili do sakramentów, padałoby przez trzy dni i noce.
– A bo to można ludziom wierzyć? Do kościoła jeden z drugim chodzi, niby to nawet modli się do Najświętszej Panienki – zaperzyła się druga – a w domu i w pracy o wszystkim zapomina. Po wypłacie upije się jak świnia, a gdy sekretarz zapyta o przekonania, zaraz odpowie, że tylko w Marksa wierzy, bo to niby dla robotników pewniejsza wiara niż Ewangelia!
– I to ma być katolik? – wtrąciła się trzecia kobieta – gdybym z takim znalazła się w niebie – niedoczekanie!!!
– Zobaczycie, że podrożeje mąka, jajka i kartofle – dowodziła pierwsza – na taką suszę nic nie poradzi!
– Jeszcze z tego wojna będzie – przestraszyła się druga – jak ceny idą w górę, to na pewno będzie wojna.
A ja nie słuchałem już dalej tych wynurzeń, bo pomyślałem zaraz, że w katedrze zamiast biskupa w złotych girlandach ambony powinien stać Źółtoskrzydły i zamiast słów nadziei i miłości lepiej by było, żeby wierni wysłuchali strasznych przepowiedni szaleńca. Gdyby biskup, jak Żółtoskrzydły, rozpostarł przed, zgromadzonymi groźny obraz zniszczenia i gniewu pańskiego, gdyby jak on mówił o krwi, trupach i karze za niewierność -myślałem – na pewno więcej ludzi padłoby na kolana i bijąc się w piersi wyznałoby „moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina!!!" Tylko w czyim imieniu mówił biskup, a w czyim Żółtoskrzydły? Zamiast odpowiadać, opowiem, co było dalej.
Poprzedniego dnia Piotr schował parabellum w swojej piwnicy, a klucz od kłódki położył na komodzie w przedpokoju mieszkania. Pech chciał, że jego ojciec, wychodząc do pracy, zabrał klucz ze sobą, najwyraźniej przez pomyłkę. I teraz musieliśmy czekać na powrót taty, nudząc się przeokropnie w wysuszonym na wiór ogródku koło domu. Gdzieś koło drugiej zobaczyłem panią Korotkową z koszem pełnym bielizny. – Ojej – mówiła – co teraz będzie, skaranie boskie z chłopami – tu postawiła kosz na ziemię, wydobyła zza pazuchy drewniane klamerki i wieszała majtki, koszule i ścierki na sznurze. – Skaranie boskie – powtarzała – znowu uchleje się jak wieprz i nie przyniesie wypłaty! – I nagle, po raz pierwszy poczuliśmy solidarność z panią Korotkową i ze wszystkimi matkami i żonami naszej kamienicy, bo przecież to był dzień wypłaty!
– Nie wróci o czwartej – zauważył Piotr – a jak zgubi klucz? Poprzednim razem – wyjaśnił – zgubił cały portfel i dokumenty!
– A drugiego nie macie? – zapytał Szymek.
– Jakbyśmy mieli drugi klucz do piwnicy, barania głowo – żachnął się Piotr – to siedziałbyś tutaj od rana?
Nie trzeba było nic mówić, wiedzieliśmy, że ojciec Piotra, podobnie jak mój, czy pan Korotek wrócić może do domu równie dobrze o szóstej, co dwunastej w nocy.
– Cały dzień zmarnowany – powiedziałem – to co robimy?
Z nieoczekiwaną pomocą przyszła nam pani Korotkową. Wracając z pustym koszem, zatrzymała się obok nas i zagadnęła:
– Co tu robicie, chłopcy?
– E nic, tak sobie siedzimy.
– A obiad jedliście już?
– Tak, proszę pani.
– I nic nie macie teraz do roboty?
– Nic, proszę pani!
– A trochę później?
– Później, to znaczy kiedy, proszę pani?
– No, tak o trzeciej, wpół do czwartej?
– Raczej nic, proszę pani!
– A pomożecie mi chłopcy, co?
– Dobrze proszę pani, tylko co mamy zrobić?
– O nic, taka drobnostka, pójdziecie chłopcy do „Liliputa", wiecie, tam gdzie piwo sprzedają i zobaczycie mojego, zawsze tam siedzi. Wtedy podejdźcie do niego i najlepiej na stronie, powiedzcie, że jestem chora i że przyjechało pogotowie, żeby mnie zabrać do szpitala, dobrze? Zrobicie to, urwisy?
– Zrobimy, proszę pani.
– To co macie powiedzieć mojemu?
– Że pani zachorowała i że jest pogotowie i że panią zabiorą do szpitala i żeby pan Korotek szybko do domu wracał.
– O tak, złote z was chłopaki – uśmiechnęła się szeroko – to nie zapomnicie, tak?
– Nie zapomnimy, proszę pani, pójdziemy proszę pani – i w myślach układaliśmy plan, jak wyciągnąć od Piotrowego ojca klucz do piwnicy, żeby niczego nie podejrzewał. Że będzie razem z panem Korotkiem, nie było najmniejszych wątpliwości.
Bar „Liliput", mieścił się vis a vis pruskich koszar, tam gdzie przylegała do nich niegdyś garnizonowa, a po wojnie już tylko ewangelicka kaplica, którą tego lata zamknięto i przerabiano na nowe, duże kino. Codziennie od rana, zwłaszcza w gorące dni w jego wnętrzu i maleńkim ogródku gromadziły się grupy pijących mężczyzn, a w taki dzień jak ten, gwar rozmów słychać już było z daleka. Bar „Liliput" należał do tej kategorii lokali, do których zwyczajowo nie wchodzi żadna kobieta. W „Lilipucie" nie sprzedawano wódki – klienci przynosili ją sami w teczkach, w kieszeniach marynarek, za paskiem spodni, po to, by zamówić parę kufli pienistego piwa i wzmocnić je odpowiednio przezroczystym płynem. Wszyscy mężczyźni mieszkający w naszej części Górnego Wrzeszcza zachodzili tu po pracy, przynajmniej raz w miesiącu i w krótkim czasie uwalniali się od trosk codziennego bytowania, myśli o przyszłości i nieprzyjemnych wspomnień. Ci, którzy pracowali w stoczni, do „Liliputa" trafiali porządnie już wtrąbieni. Po drodze, zaraz przy drugiej bramie,, czekał na nich bar „Pod Kasztanami" i dopiero stamtąd przyjeżdżali tutaj, tramwajem linii numer dwa albo kolejką elektryczną.
Kiedy dwadzieścia po trzeciej naszym oczom ukazał się wyblakły, żółty szyld baru, płot z drucianej siatki wygięty był jak ściana beczki za sprawą stłoczonych,, hałasujących i gestykulujących ciał. W samym kącie,, tuż obok krzaku bzu stał pan Korotek, a obok niego ojciec Piotra, mój i jeszcze jacyś dwaj mężczyźni, każdy z kuflem w dłoni.
– Gówno – krzyczał pan Korotek – gówno mi zrobią! Niech brygadzista zajmie się podziałem premii, a nie naradami!
– Pewnie – przytakiwał mu jeden z nieznajomych – co racja, to racja!
Wszyscy trącili się kuflami i wypili. Mój ojciec wydobył z teczki butelkę i dolał po kolei do każdego kufla trochę wódki.
– Zanim się upije – zaproponował Szymek – podsłuchamy, o czym rozmawiają.
Podeszliśmy pod krzak bzu od strony ulicy i stojąc w cieniu liści chwytaliśmy ich słowa. Lecz temat widocznie został wyczerpany, bo pan Korotek odwrócił się w naszą stronę, rozpiął rozporek i sikał na krzak bzu mocnym strumieniem o żółtym zabarwieniu. Potem odwrócił się znów do kompanów, ale nie zapiął rozporka. Nie mogliśmy tego ujrzeć, dopiero to, co nastąpiło później, przekonało nas, jakie mogą być skutki zaniedbań w stroju i obyczaju. Któryś z murarzy, tych samych, którzy pracowali przy zamianie ewangelickiej kaplicy na kino, krzyknął do pana Korotka:
– Te, zapnij se pod szyją, bo ci kanarek wyleci – i kupa stojących wokół mężczyzn zarechotała z uciechy.
Pan Korotek wychylił zawartość kufla do końca, otarł usta rękawem koszuli i odpowiedział:
– A tobie, gówniarzu, ręka uschnie!
– Niby dlaczego?
– Bo jak się krzyż zdejmuje z poświęconego miejsca, ręka uschnie prędzej czy później!
Dalsza wymiana zdań, uzupełniana przez pozostałe głosy, postępowała coraz szybciej.
– To luterska kaplica, niemiecka!
– Luterska nieluterska, krzyż zawsze ten sam,
– Ty też robisz, co ci każą!
– Patrzcie go, filozof! -. Jak płacą, to robisz!
– Ty za pieniądze własne gówno być zjadł,, a co dopiero krzyż zdejmować!
– No no, ostrożniej trochę!
– Bo co?
– Bo ci, towarzyszu, twój kutas odpadnie!
– Proszę, to z towarzyszem mamy pogawędkę, hej słyszycie, jak się towarzysz wyraża?
– A nie podoba się?!
– W partii was uczą zwracać się do starszych?!
– Masz coś do partii?
– Mani czy nie mam, gówniarzu, grzeczności mogę cię nauczyć!
– Spróbuj tylko!
– Jak zechcę, to spróbuję!
– Znalazł się zaszczany obrońca wiary, cha cha!
– Powtórz jeszcze raz!
– Bo co?
– Zapomnisz, kurwa, jak się mamuśka nazywała i Matka Boska ci nie pomoże!!!
– Zaszczany obrońca Matki… – i tu murarz nie zdążył już dokończyć, bo pan Korotek cisnął w niego pustym kuflem, który przeleciał nad głową przeciwnika, trafiając w kogoś przypadkowego. Na ułamek sekundy gwar rozmów przycichł. I zawrzało. Kompani trafionego rzucili się na murarzy, ponieważ stali najbliżej. Ci broniąc kolegi, dołożyli nie temu, komu trzeba. Pierś dotykała piersi, pięść zderzała się z pięścią, kufel walił po głowie, noga kopała nogę. Żołnierze z pobliskich koszar zdjęli swoje ciężkie pasy i lali, gdzie popadnie. Po chwili walka rozgorzała i wewnątrz baru, o czym świadczyły wylatujące razem z szybami i futryną kawałki potrzaskanego stolika. Zdezorientowani przechodnie zwalniali kroku, rzucając pytające spojrzenia, ale nawet walczący nie potrafiliby wyjaśnić, dlaczego się biją i po co. Ciżba ciał parła teraz na płot i zardzewiała siatka pękła jak papierowy sznurek. Kilkunastu mężczyzn upadło na chodnik. – Milicja! Milicja jedzie! – krzyknął ktoś, ostrzegawczo. – Ratuj się, kto może! – I kiedy od strony Grunwaldzkiej coraz wyraźniej dochodziło wycie syreny, ujrzeliśmy, jak spod kupy pijanych ciał wypełzają kolejno pan Korotek, ojciec Piotra i mój i jak umykają w stronę domu szybko, żeby tylko nie zostać w kotle, który tu zaraz będzie. Dzięki rozpiętemu rozporkowi pan Korotek był w domu przed szesnastą, chociaż z podbitym okiem i zakrwawioną koszulą, a my pół godziny później mieliśmy parabellum i nasze ćwiczenia mogły się rozpoczynać.