Czy muszę podkreślać, że dopiero Weiser pokazał klasę? Nie wiem, ile musiał ćwiczyć tu albo gdzieś w lesie, nie wiem, ile łusek upadło na ziemię, zanim doszedł do takiej perfekcji. Weiser oddał sześć strzałów, jeden po drugim i ujrzeliśmy na twarzy M-skiego dwa równoboczne trójkąty zwrócone ku sobie tak, że tworzyły rodzaj gwiazdy. Elka zmieniła makietę. Tym razem był to również M-ski, ale w mundurze amerykańskiego generała z II wojny. Jeden tylko detal odpowiadał poprzedniej gapie z czapki – M-ski-Amerykanin pod kołnierzykiem koszuli, tam, gdzie każdy żołnierz nosi zawiązany krawat – w tym właśnie miejscu M-ski miał zawieszony żelazny krzyż, taki sam, jaki widzieliśmy na wielu wojennych filmach. Strzelaliśmy kolejno – i znów nie najlepiej, a Weiser jak poprzednio zdystansował nas swoimi trafieniami. Tym razem wystrzelał na twarzy makiety dwie litery – US, oddzielone od siebie nosem M-skiego. Kiedy wyławiam z pamięci tamten wieczór, czując na podniebieniu smak ceglanego pyłu i mając w uszach huk wystrzałów, kiedy słyszę płask upadających na klepisko łusek, nie wiem doprawdy, jaka była polityczna orientacja Weisera? Czy zresztą w ogóle interesował się polityką. Nic pozą makietami na to nie wskazuje. Bo cóż może łączyć M-skiego, Stalina, z generałem Eisenhowerem w jednej osobie? Nie ma w tym żadnej konsekwencji. I najprawdopodobniej nie było. Poza gapą i żelaznym krzyżem oczywiście.
Ale to nie było wszystko. Gdy Elka usunęła makietę, Weiser wyciągnął ze skrzyni na amunicję klaser. Tak, był to najprawdziwszy klaser, w sztywnych okładkach, z tekturowymi stronami, po których niczym smugi światła biegły paski celofanowych ochraniaczy. Każdy, kto jak Piotr był w tamtych latach zbieraczem znaczków, na widok takiego skarbu szerzej otwierał oczy. Wewnątrz, na wszystkich niemal stronach leżały poukładane w równe rzędy znaczki Generalgouvernemen dwojakiego rodzaju – jedne przedstawiały Hitlera, drugie z obrazkiem dziedzińca wawelskiego zamku, gdzie w latach okupacji rezydował Hans Frank. Znaczki były bez stempli i ręka Weisera ułożyła je według kolorów – najpierw szły czerwonobrunatne, dalej zgniłozielone, następnie zielone i na końcu kolekcji stalowoniebieskie. Tych z Hitlerem było zdecydowanie więcej, prawie ze wszystkich stron, równymi szeregami jak na paradzie patrzyła na nas ponura twarz z wąsem. – Ale Adolfów – wyszeptał Piotr – w sklepie za sztukę dają dwa złote! – W istocie, znaczki te skupywał sklep filatelistyczny na Starym Mieście, a w języku zbieraczy nazywało się je zwyczajnie Adolfami.
Tyle tylko, że kolekcja Weisera nie była zwyczajną kolekcją znaczków, bo kiedy już obejrzeliśmy cały zbiór, wydobył pięć czerwonabrunatnych podobizn kanclerza, zamknął (klaser i podszedł ze znaczkami do przeciwległej ściany, gdzie przykleił je do cegieł, śliniąc uprzednio każdą sztukę. – Dobra robota – powiedziała Elka, gdy Weiser zbliżał się z powrotem, – klej trzyma jak nowy! – On tymczasem sprawdził magazynek i stanął w rozkroku, zupełnie jak na zawodach. Do każdego strzału nie składał się dłużej niż trzy sekundy, razem więc cała operacja trwała nie więcej niż dwadzieścia sekund, licząc po jednym strzale na podobiznę. Pamiętam, że kiedy podeszliśmy do ściany, trzeba było nie lada wysiłku, by odnaleźć miejsca, w których przyklejony został kanclerz III Rzeszy. Kula trafiająca w znaczek rozszarpywała go w całości i tylko w niektórych punktach został pojedynczy ząbek albo kawałek kolorowego papieru nie większy od zapałczanego łebka. Z pięciu Adolfów nie pozostał żaden. – On mógłby już teraz występować na olimpiadzie – powiedziała z dumą Elka. Weiser złożył parabellum do skrzyni i kazał nam wracać do domu. – Za kilka dni dam wam znać i przyjdziecie tutaj, a na razie macie to – wręczył Szymkowi jakąś książeczkę – i to – podał mi parabellum.
Jeszcze przed wejściem do lasu sprawdziliśmy książeczkę i pistolet. Druk był przedwojenną instrukcją strzelecką dla broni krótkiej, a parabellum nie posiadało magazynka i pozbawione było iglicy. Tak, Weiser nie powiedział – nauczcie się strzelać i róbcie to tak, żeby nikt nie widział. Odebrał od nas przysięgę, dał instrukcję i rozbrojony pistolet. Kto zachowuje się w ten sposób? Nie mogłem tego wiedzieć w sekretariacie szkoły, dzisiaj natomiast myślę, że tuszował w ten sposób prawdziwą działalność. Bo tamtego dnia, gdy zobaczyliśmy, jak tańczy przy dźwiękach fletni Pana i jak unosi się w powietrze, gdy byliśmy świadkami jego transu, wtedy nie spodziewał się nas, nie pragnął mieć żadnych świadków oprócz Elki. Co miał zrobić w tej sytuacji? Dał nam do ręki zabawkę, a potem następne zabawki i od czasu, do czasu sprawdzał, jak potrafimy nakręcać ich mechanizmy.
Ale snułem przecież przypuszczenie, że przez cały czas czyhał na naszą obecność, to jak miało być inaczej? Być może jednak nie spodziewał się, że tak prędko go wyśledzimy, może miało to nastąpić później, w całkiem innych okolicznościach? A tak rozbroił naszą ciekawość i skierował ją na całkiem inne tory. Faktycznie, nigdy nie zapytaliśmy go, ani tym bardziej Elki, o tamtą noc i szaleńczy taniec. Nie przyszło nam do głowy, że dając nam pistolet, pokazując swoją strzelnicę odsuwa nas od najważniejszego. Bo czym wobec mówienia cudzym głosem w niezrozumiałym języku, czym wobec lewitacji były jego strzeleckie popisy? Tak, mogliśmy odtąd uważać Weisera za swojego dowódcę, mogliśmy myśleć, że będziemy jego partyzantami, mogliśmy nawet przypuszczać, że wszystko to skończy się powstaniem, lecz nie musieliśmy zastanawiać się, dlaczego człowiek może lewitować pół metra nad ziemią. Weiser – używając w tym miejscu porównania – wprowadził nas do przedsionka swojego sanktuarium i zasłonę pokazał jako ścianę końcową.
Tylko co chciał przekazać albo o czym przekonać nas, nieświadomych niczego? Nie był to temat na rozmowę z Szymkiem ani z Elką, pozostawał więc Piotr, z którym nie mówiliśmy nigdy o Weiserze. Dopiero dwa lata temu, a dokładniej dwa lata i jeden miesiąc (bo teraz, kiedy to piszę dobiega końca październik), a więc dwadzieścia pięć miesięcy temu zdecydowałem się na tę rozmowę. Zawsze, kiedy przychodzę do Piotra, siadam na skraju płyty i chwilę trwam w milczeniu. Każdy z nas przyzwyczaja się wtedy do obecności drugiego. Tak samo tego wrześniowego popołudnia – najpierw zgarnąłem z cementu liście, piasek i sosnowe igły i dopiero po chwili zagadnąłem:
– Jesteś tam?
– Tak, czy to już dzień Wszystkich Świętych?
– Nie.
– Czemu przyszedłeś? Nie mówisz nic? – Szymka aresztowali! -, Co się stało?
– Drukował ulotki i siedzi. Dlaczego nic nie odpowiadasz, nie obchodzi cię to?
– Jak ktoś zajmuje się polityką, musi brać pod uwagę takie sytuacje.
– Mówisz, Piotrze, jak ktoś obcy.
– Bo jestem obcy.
– Mówisz, jakby cię nic nie wzruszało.
– Tutaj niewiele może wzruszać.
– Nie wierzę.
– Sam się kiedyś przekonasz.
– Nie strasz mnie.
– Wcale nie straszę, to są oczywiste rzeczy.
– Dla mnie nie takie oczywiste.
Milczeliśmy. Nad cmentarzem, bardzo wysoko buczał samolot, gdzieś z oddali dobiegały nas dźwięki pogrzebowej pieśni, a wiatr niósł pomiędzy rzędami kamiennych nagrobków wyschnięte trawy i liście.
– Dlaczego milczymy, Piotrze?
– Może dlatego, że nie przyszedłeś powiedzieć mi o Szymku.
– Zgadłeś. Nie tylko o nim.
– Więc co?
– Muszę zapytać o Weisera!
– Musisz, czemu?
– Nie daje mi spokoju, od kilku lat coraz bardziej. Do czego byliśmy mu potrzebni? Po co wciągał nas w swoje sprawy? Czy tylko po to, żeby zostawić kilka niedorzecznych przypuszczeń i pytań? Żeby nam zabić ćwieka na dobrych parę lat? Dlaczego nie odpowiadasz, Piotrze? Dlaczego udajesz teraz, że cię nie ma?
– Miałeś przychodzić tylko raz do roku i nie zadawać żadnych pytań, czyżbyś zapomniał?
– Nie zapomniałem, Piotrze, ale dla mnie…
– Nie ma wyjątków, a teraz już idź, jestem zmęczony.
Tak. Dwadzieścia pięć miesięcy temu usłyszałem od Piotra – a teraz już idź, jestem zmęczony. I była to ostatnia rozmowa na temat Weisera, jaką prowadziłem, lub raczej jaką usiłowałem prowadzić. Później zacząłem pisać, gdyż nie było innego sposobu, który by mógł wyjaśnić, jak tylko ten.
Mieliśmy zatem instrukcję, parabellum bez magazynka oraz iglicy, a także wiele dobrych chęci i jeszcze: lepszych domysłów. Weiser przestał być cudotwórcą. Z lekkomyślnością i swobodą typową dla młodego wieku nasze myśli o nim przesunęły się bardziej w kierunku Robin Hooda czy majora Hubala, niż w stronę chaldejskiego maga lub jarmarcznego sztukmistrza i nie było na to rady.
Ćwiczenia jednak zostały opóźnione. Następnego dnia rozpoczynał się bowiem tydzień modlitw w intencji rolników – bo tak nazywały się nabożeństwa o przywrócenie ładu w naturze, czyli o deszcz. Najpierw we wszystkich domach matki pilnowały mycia i ubrania swoich dzieci. Później mężowie zakładali białe koszule, a niektórzy, nie bacząc na upał, wiązali jeszcze krawaty i przywdziewała czarne, odświętne garnitury. Na koniec, skropieni wodą kolońską, która przy trzydziestu dwóch stopniach i tak nie zabijała zapachu potu, wyprowadzili swoje rodziny na ulicę i pieszo albo tramwajem wszyscy wierni zmierzali w kierunku oliwskiej katedry. Obecność na pierwszym, uroczystym nabożeństwie zapowiedział biskup i wszyscy byli ciekawi, w jakich słowach zwróci się do umęczonego ludu. Następne nabożeństwa miały się odbywać w poszczególnych parafiach, codziennie o godzinie osiemnastej. Tyle dowiedziałem się od matki, przejętej tym od samego rana. Nie pozwoliła mi nawet oddalać się dłużej niż na pół godziny, pewnie w obawie, żebym nigdzie się nie zapodział. Zanim weszliśmy do katedry, usłyszałem suplikacje śpiewane tysiącem głosów. A później, gdy byłem już w jej długim i wąskim jak łódź wikingów wnętrzu, śpiewy, modlitwy, huk organów, zapach ludzkiego potu, wody kolońskiej i wypalonego kadzidła zmieszały się w jedno potężne błaganie o deszcz i odwrócenie nieurodzaju na polach i w zatoce. Delegacja rolników i rybaków klęczała w pierwszym rzędzie. Wszystkie oczy zwrócone były na nich, jakby to ich modlitwy miały największą moc.
– W czasach pogańskich – mówił biskup tonący gdzieś daleko w złotych girlandach ambony – gdy przychodziła susza, nasi przodkowie składali krwawą ofiarę w celu przebłagania swoich bóstw i wyproszenia deszczu! Ale my, na których Bóg przelał swą miłość i łaskę w, osobie Maryi i Jej Syna, my, którzy wyznajemy Ewangelię, wolni jesteśmy od zabobonu i fałszywej wiary. Chrystus, który za nas przelał krew, złożył ofiarę największą i ostateczną, ten Chrystus wysłucha naszych pokornych próśb w intencji rolników, rybaków i nas wszystkich!!! – Zahuczały organy. „Święty Boże, święty, mocny, święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami" – wyrwało się z tysięcy gardeł. Śpiewali wszyscy i jestem pewien, że biskupi, prałaci i wielmoże z wielkich portretów, jakie wisiały na ścianach, śpiewali wtedy razem z nami. – Umiłowani w Chrystusie Panu – ciągnął biskup – grzech często sprowadza nas na złą drogę i odwodzi od Boga. A wtedy Bóg doświadcza nas, abyśmy opamiętali się, powrócili na drogę cnoty i łaski, abyśmy odrzucili fałszywych proroków i wszelkie pokusy!!! – „Od głodu, wojny i niespodziewanej śmierci wybaw nas, Panie" – zabrzmiało pod wysokimi, jak niebo sklepieniami. – Teraz – mówił biskup – zastanówmy się wspólnie, ile zła, grzechu i nieprawości gościła w naszych sercach i jak bardzo rozgniewało to Pana, który nas doświadcza! Ilu z was stało się wyznawcami mamony, rozpusty, fałszywych bożków, ilu z was w swej zatwardziałości i głupocie odrzuciło wiarę i Boga dla łatwiejszego – jak mniemali zapewne życia? Ilu z was – pytam?!?!?!?- W katedrze zaległa głucha cisza. Opuszczone głowy pokornie przyjmowały gorzkie słowa pasterza. – Odpowiem – wielu z was, moi mili, wielu z was zgrzeszyło przeciw przykazaniom Pańskim, wielu z was na złą zeszło drogę! Dlatego prośmy, ze skruchą w sercach, czyniąc pokutę, prośmy Maryję, aby wyjednała nam przebaczenie u Syna i Ojca, prośmy o zesłanie obfitych łask niebieskich – których, jeśli nie zabraknie – i ziemskich braknąć nie będzie, amen.