Do godziny szóstej mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu. Żółtoskrzydły został zaopatrzony, a towarzystwo nie było mu potrzebne. Z nudów rodziły się w naszych głowach najdziwniejsze pomysły, wszystkie oczywiście dotyczące Weisera. Co nam pokaże? A może – co z nami zrobi? Może nauczy nas latać nad ziemią, a może zmieni motyla w żabę albo na odwrót? A gdyby tak zapytać go, po co tańczył w piwnicy nieczynnej cegielni? Piotr zgodził się, że byłoby to ciekawe, ale czy nie lepiej poprosić go o jeszcze jeden zardzewiały schmeiser? Jeśli zna cały las aż do Oliwy albo jeszcze dalej, niejedno mógł wygrzebać w poniemieckich okopach. A może Weiser zechce rozegrać z nami prawdziwą wojenną grę? Po co przypatrywałby się naszym zabawom wtedy, na brętowskim cmentarzu? Już po obiedzie, siedząc na spróchniałej ławce pomiędzy sznurami z bielizną, przypominaliśmy sobie każdy jego gest i każde słowo. Dlaczego nie chodził z nami na religię? Po co mu Elka? Kto go nauczył poskramiania zwierząt? Nasze rozważania przerwała na chwilę pani Korotkowa, która przez okno wyrzucała jak popadnie rzeczy swojego męża. – Draniu jeden, pijaku – krzyczała – wynoś mi się zaraz i nie wracaj więcej! Żeby cię oczy moje nie widziały, żeby cię uszy moje nie słyszały! – Na ziemi wylądowała już koszula, para spodni, buty i nagle z klatki schodowej wyszedł pan Korotek. Chwiejnym krokiem podszedł do kupki swoich rzeczy i jak gdyby nic zaczął się ubierać, bo gniew żony wyrzucił go z mieszkania w samych spodenkach i boso. – Hej – krzyknął w górę – a skarpetki to pies? – Pani Korotkowa nie znała litości, bo zatrzasnęła okno, a my (patrzyliśmy jak pan Korotek, siedząc teraz na ziemi, wkłada buty na bose stopy i jak prawa noga myli mu się z lewym butem i odwrotnie. Wreszcie, gdy dopasował już obuwie, opuścił podwórko marynarskim krokiem, śpiewając wcale nieźle – „Adieu, moja droga kochanko, adieu, moja droga Mulatko!!!" Pani Korotkowa nie była jednak Mulatką i widocznie jej mąż śpiewał tak sobie, dla podniesienia na duchu. Dobrze – ale gdzie Weiser nauczył się grać w piłkę – i to aż tak? – nasza rozmowa biegła tym samym tropem. Skoro w meczu z wojskowymi pokazał taką klasę, to czemu nigdy wcześniej nie widzieliśmy w nim piłkarza, dlaczego stał zawsze na uboczu, gdy nauczyciel wuefu dzielił klasę na dwie drużyny i kazał nam grać? Jaki miał cel w ukrywaniu swoich umiejętności? A na dodatek czy potrafił coś jeszcze, coś, o czym nawet nie mogliśmy mieć pojęcia? Od takich pytań przechodziły ciarki, ale tym chętniej były zadawane.
Nad dachem kamienicy jaskółki śmigały z charakterystycznym dźwiękiem,:- ni to piskiem, ni to gwizdem, niebo jak przez wszystkie dni tego lata przypominało spłowiały szmat błękitu, pan Korotek zdążył już wrócić z baru „Liliput" pijany do granic możliwości ludzkich, a my nadal ciągnęliśmy rozmowę, w której tryb warunkowy i znak zapytania stanowiły główny element wypowiedzi. Za kilka dni lipiec dobiegał końca i mijała połowa wakacji, jednakże ani to, ani zupa rybna w zatoce, ani nawet ekscesy pana Korotka nie mogły odwrócić naszej uwagi od sprawy zasadniczej.
Punktualnie o szóstej byliśmy na skraju lasu, tam gdzie kiedyś zaczynały się składy zrujnowanej cegielni. Jej budynek, który w nocy przypominał stare zamczysko, teraz wyglądał niewinnie, niczym rudera, jakich pełno było na przedmieściach Wrzeszcza i Oliwy. Do wejścia podchodziło się przez zarośnięty perzem, lebiodą i trawami plac, na którym od lat nie położono żadnej cegły. Wewnątrz panował miły chłód, ale ku naszemu zaskoczeniu nie było tam nikogo. Sterty przerdzewiałego żelastwa, powywracane wagoniki i rozebrany w trzech czwartych piec – to było wszystko. Na podłodze walały się puszki po farbie, strzępy worków i kawałki tektury przegniłej i cuchnącej pleśnią. Minęło pięć minut długich jak pięć godzin, w czasie których Piotr kopał puszki, Szymek zaglądał do pieca, a ja usiłowałem przesunąć jeden z wagoników. Zaczynałem wątpić, aby cokolwiek ciekawego miało nas tu czekać, gdy w wejściu, za naszymi plecami usłyszałem głos Weisera" – Pierwszy warunek spełniliście – jesteście sami. Dobrze. A teraz drugi. Chodźcie za mną.
Bez słowa ruszyliśmy w dół, tymi samymi schodami, które zawaliły się razem z drewnianą podłogą wczorajszej nocy. Ale śladów katastrofy próżno byłoby poszukiwać – wszystko było w porządku – klapa, schody i podłoga zostały naprawione. Ani jedna deska nie wyróżniała się świeżymi śladami hebla, ani jeden stopień nie został tu wprawiony z nowej belki. Stanęliśmy na klepisku piwnicy.
– Musicie złożyć przyrzeczenie. Czy jesteście gotowi?
Oczywiście, nie byliśmy gotowi, ale czy Weiserowi można się było sprzeciwić?
– A na co będziemy przysięgać? -zapytał Szymek. – Bo jak na krucyfiks, to musi być naprawdę ważna sprawa.
– Sądzisz, że nie jest ważna? – zapytał Weiser, i po jego pytaniu zapanowało, nieznośne milczenie, bo przecież skoro nie wiedzieliśmy, co trzyma w zanadrzu, byliśmy zaszachowani.
– Więc na co będziemy przysięgać?- zapytał Szymek.
– Dlaczego pytać na co, nie lepiej spytać po co? – zagadnął Weiser.
– No, wiadomo – przerwał Piotr – żeby nie zdradzić tajemnicy. Przysięga się zawsze po to.
– Dobrze – odpowiedział Weiser – żeby nie zdradzić tajemnicy. No to powiedzcie, czy wierzycie w życie pozagrobowe?
Staliśmy stropieni, bo nie zapytał nas nikt o coś takiego wprost. Oczywistość, kiedy przygwoździ się ją takim pytaniem, stać się może wątpliwa nawet dla doświadczonego człowieka, a cóż dopiero dla nas, wtedy, w piwnicy nieczynnej cegielni, gdy nasze oczekiwanie było niczym gorączka paląca serce i wyobraźnię.
– Właściwie to tak – odpowiedziałem za wszystkich -dlaczego mielibyśmy nie wierzyć?
– No dobrze – wyjaśnił Weiser – to przysięgnijcie na życie pozagrobowe, że niczego, co wam pokażę tu albo gdzie indziej, nie wyjawicie nikomu i tylko to, o czym powiem, będziecie mogli opowiedzieć, gdyby was pytano! A gdybyście wyjawili, umrzecie bez przyszłego życia, to będzie kara za zdradzenie tajemnicy. Zrozumieliście?
Pokiwaliśmy głowami w skupieniu. Weiser kazał nam położyć prawe dłonie na swojej lewej ręce i gdyśmy to uczynili, każdemu z osobna polecił powiedzieć: – Przysięgam!
Wtedy podszedł do jednej ze ścian i pchnął ją lekko, a naszym oczom ukazało się wąskie przejście wiodące do obszernego pomieszczenia. Była to długa sala powstała z połączenia trzech albo czterech komór piwnicznych, w których usunięto ściany działowe. Ich resztki zaznaczały się wystającymi ułamkami cegieł i kamieni. Zaraz obok wejścia, po lewej stronie stały dwie skrzynie, obok których zobaczyliśmy. Elkę. Pomieszczenie oświetlały dwie mocne żarówki zwisające z sufitu wprost na izolowanych kablach. Wtedy nie zwróciłem na to najmniejszej uwagi, ale dziś przekonany jestem, że Weiser musiał podłączyć całą instalację sam, ciągnąc przewód od drogi do Matemblewa, co wymagało nie lada sprytu i umiejętności. Któż jednak zwracałby uwagę na takie błahostki, kiedy Elka otworzyła pierwszą skrzynię i zobaczyliśmy w jej wnętrzu prawdziwą broń? Tak, to była najprawdziwsza w świecie broń – trzy niemieckie schmeisery, rosyjska pepesza, dwa pistolety parabellum i dwa nagany, jakich używali radzieccy oficerowie obok częściej spotykanych pistoletów TT. Szymek gwizdnął z podziwem, a Piotr wziął do ręki parabellum, próbując wyjąć magazynek. – Nie tak – Elka zabrała mu pistolet – tak – pokazała. – A tak się wkłada i odbezpiecza. – Staliśmy jak małe dzieci przed wystawą sklepu z zabawkami i chociaż byliśmy dziećmi niewiele większymi, to nasz podziw i pragnienie, żeby dotknąć tego wszystkiego własnymi rękami, były tak samo niecierpliwe i łakome. Gdy więc dotykaliśmy wszystkich cudowności podziwiając wypolerowane lufy, lśniące oliwkowym blaskiem kolby, sprawdzając spusty i iglice, gdy utonęliśmy w tych czynnościach zupełnie, Weiser wydobył z drugiej skrzyni pudełka z amunicją, a z prawego kąta, na który nie zwróciliśmy do tej pory uwagi, przytargał tekturowe makiety.
Elka wskazała na mnie palcem: – Będziesz strzelał pierwszy, zostawcie jedno parabellum, a resztę zawińcie w szmaty i włóżcie do skrzyni. – Wykonaliśmy rozkaz bez szemrania. Załadowała pistolet i kazała wszystkim stanąć za moimi plecami. Gdy Weiser wrócił od przeciwległej ściany, gdzie ustawił makietę, wręczyła mi odbezpieczone parabellum, – Możesz strzelać – powiedziała – i zabrzmiało to jak kolejny rozkaz. Gdyby nie wszystkie wojenne filmy obejrzane w kinie “Tramwajarz", nie wiedziałbym, jaką przybrać postawę, co zrobić z lewą ręką i jak patrzeć przez szczerbinkę na wierzchołek muszki. Wiedziałem to wszystko – przynajmniej teoretycznie i chciałem wykonać jak najlepiej, ale gdy “skierowałem lufę w kierunku makiety, ręka i nogi zaczęły mi drżeć ze strachu, a na karku i skroniach poczułem krople potu. Na wszystkich filmach bowiem cel był jasno określony – konspirator strzelał do agenta gestapo, SS-man do Żyda, partyzant do żandarma, żołnierz radziecki do niemieckiego i odwrotnie, a tu zobaczyłem coś, czego nie potrafiłem określić, coś, co przeraziło mnie nie na żarty, zupełnie jakbym miał strzelać do żywego człowieka. Makieta, którą ujrzałem przez szczerbinkę, przedstawiała popiersie M-skiego namalowane farbami wodnymi. Ale nie był to zwyczajny M-ski, to znaczy taki, jakim widzieliśmy go w szkole, na manifestacjach albo na jednej z polan oliwskiego lasu.
Tekturowy M-ski miał domalowane wielkie, sumiaste wąsy, a wyraziste łuki brwiowe i osadzenie oczu nie pozwalały żywić wątpliwości, do kogo miał być podobny. Tak, chociaż od pewnego czasu wielkie jak prześcieradła portrety zniknęły z ulic i wystaw naszego miasta, poczułem lęk i przerażenie. Na dodatek, jakby tego było mało, mężczyzna, do którego miałem strzelać nosił czapkę oficera Wehrmachtu. Ten pomysł mógł być wymysłem jedynie Weisera.
– Strzelasz czy nie? – słowa Elki zabrzmiały jak szyderstwo. Strzeliłem więc – raz, drugi, trzeci, czwarty, aż do wyczerpania magazynku i wszystkie kule trafiły w ścianę powyżej albo obok makiety, jedna tylko, ostatnia, wywierciła "dziurę dokładnie w miejscu, gdzie na czapce z wysokim denkiem widniał niemiecki orzeł ze swastyką. – Gapa, gapa trafiona – krzyczał Piotr, a Weiser, jakby z niedowierzaniem podszedł do M-skiego i wsadził palec w dziurę po pocisku. – Trafiłeś w samo kółko, orzeł jest nie ruszony -powiedział, wracając w naszą stronę, gdy ja rozprostowywałem palce zaciskane przy kolejnych szarpnięciach kolby. Parabellum, jak zresztą każdy prawdziwy pistolet, było za ciężkie dla naszych chłopięcych dłoni, toteż strzały Piotra i Szymka nie były wiele lepsze od moich. Pierwszy trafił tyłka dwa razy w czoło, drugi odstrzelił kawałek lewego wąsa i pocałował M-skiego w prawy policzek.