– No co, wyśledziliście ich w końcu, czy nie? -Janek był ostatnim spoza trójki, który opuścił kryptę w oczekiwaniu na Weisera.
– Iii tam – ratował sytuację Szymek – bo co? – Krótkotrwałe milczenie wypełnione było spojrzeniami, pełnymi nieufności.
– No to co zobaczyliście?
– Nic takiego, nie warto było czekać – kłamał jak z nut Szymek – oni łowili ryby w gliniankach.
– Bujasz.
– Iii tam, to leć teraz za nimi, Tomaszu jeden, nam się już nie chce.
Ten argument przeważył. I nawet nie spostrzegliśmy, jak zawiązało się pomiędzy nami przez to pierwsze kłamstwo tajne porozumienie w sprawie Weisera. Na razie jednak mieliśmy co innego do roboty.
Żółtoskrzydły, którego zastaliśmy w krypcie, nie opuszczał swojej kryjówki od wczoraj. Można się było tego domyślić, gdy widziało się, jak łapczywie zajadał kawałek rogalika podany mu przez Piotra. Bohater zeszłej nocy drżał na całym ciele ze strachu i nie mogliśmy pojąć, jakim sposobem ten niezwykły człowiek, który wygłaszał wspaniałe przemówienia i zrzucał milicjantów z dachu, jak ten człowiek zmienił się w ciągu niespełna dwunastu godzin. Gdy zobaczył nasze twarze pochylające się nad jego niespokojnym snem, zasłonił twarz, jakby spodziewał się uderzenia. Porozumiewał się z nami za pomocą krótkich sylab – ee – - aa – uhm – i gdyby nie jego wczorajszy występ i ten poprzedni, kiedy spotkaliśmy M-skiego z Arnica montana, gdyby nie tamte podniosłe, wyśpiewywane pełną piersią zdania, można było sądzić, że ten nie ogolony mężczyzna w dziurawych drelichach jest niemym włóczęgą, szukającym w naszej krypcie chwilowego schronienia. Dzisiaj przypuszczam, na czym polegała jego tajemnica i chociaż jest to tylko przypuszczenie, wiem, że Żółtoskrzydły potrafił głosić tylko tamte, straszne wersety, grożące klęskami, krwią i mordem. To była jego choroba i wielkość jednocześnie.
Piotr zapytał go, czy chce zostać tutaj. Skinął głową. Szymek zaproponował dostarczenie jedzenia. Uśmiechnął się, a z gardła zamiast odpowiedzi czy podziękowania wylał się nieartykułowany dźwięk oznaczający aprobatę. Zadania zostały więc podzielone. Piotr miał zorganizować jedzenie. Szymek jakieś ubranie, a ja papierosy, gdyż Żółtoskrzydły gestem ręki pokazał, że bardzo tego potrzebuje. Ruszyliśmy przez Bukową Górkę do swoich domów, a właściwie do tego samego domu, tylko do różnych mieszkań i nawet przez myśl nam nie przeszło, że to, co robimy teraz, że cały ten proceder jest czymś niezgodnym z prawem. Czymś, co tak zwane prawo obraża i domaga się kary. Nie chcę powiedzieć, że prawu przeciwstawiliśmy Chrystusowego ducha, o którym tyle razy przypominał proboszcz Dudak, tego powiedzieć nie mogę, gdyż nie byłoby to zgodne z prawdą. Muszę jednak wyjaśnić, że gdyby w tamtej chwili przyszła do nas minuta zastanowienia i gdybyśmy doszli do wniosku, że pomagamy nie tylko niebezpiecznemu wariatowi, ale też komuś, kto czynnie zaatakował milicjantów, to nawet wtedy Piotr zwędziłby ze spiżarni bochenek chleba, żółty ser i kawał słoniny, Szymek przyniósłby przenicowane spodnie i flanelową koszulę w kratę, a ja kombinowałbym papierosy „Grunwald", takie same, jakie palił mój ojciec i jakie kupowałem posyłany przez niego w sklepie Cyrsona, bo wtedy o kiosku „Ruchu" w naszej dzielnicy nikomu się jeszcze nie śniło. Był więc chleb, słonina, żółty ser, przenicowane spodnie, flanelowa koszula w kratę i były papierosy „Grunwald", był także promienny uśmiech Żółtoskrzydłego, kiedy powróciliśmy do krypty z pełnymi rękami. Jadł i palił na wyścigi. A gdy na koniec Piotr wyciągnął z płóciennego worka po jednej butelce oranżady dla nas i dwie dla Żółtoskrzydłego i gdy piliśmy ten nektar z bąbelkami, nasza znajomość z odmieńcem wydawała się ugruntowana. Pamiętam, że tylko w mojej butelce była czerwona oranżada i pamiętam też, że nie zapytałem Piotra, skąd wziął pieniądze na taki wydatek. Ostatecznie pięć oranżad to było pięć złotych, a pięć złotych to nie taka mała suma pieniędzy. Nigdy jednak nie zapytałem Piotra, skąd wziął tyle gotówki, nigdy, gdy byliśmy w tej samej szkole ani też później, gdy nasze drogi rozeszły się, ani nawet wtedy, gdy przychodziłem na jego grób gawędzić o różnych rzeczach, bo przecież jeżeli ktoś jest z tamtej strony, to nie wypada go nagabywać b takie sprawy. Piliśmy więc słodkawy, musujący płyn, rozcierając z lubością jego krople na podniebieniu, a Żółtoskrzydły mlaskał z zadowoleniem i uśmiechnął się do nas, jakbyśmy byli jego najlepszymi przyjaciółmi.
Która to mogła być godzina? Która godzina na zegarze i która godzina śledztwa? Kiedy Piotr ślęczał jeszcze za drzwiami dyrektorskiego gabinetu, a ja przypominałem sobie smak orzeźwiającej oranżady, którą piliśmy w krypcie niczym ambrozję, wtedy właśnie zaczął bić zegar ścienny, obwieszczając, że wszystko przemija, jak czas odmierzany blaszanym mechanizmem. Zbyt jednak byłem spragniony, głodny i wystraszony, by patrzeć, którą godzinę pokazują wskazówki. Ostatecznie nie to było ważne, mrok, jaki panował za oknami, mówił, że jest już bardzo późno. Tak właśnie pomyślałem – jest już bardzo późno, a tamci trzej muszą być zmęczeni. I choćby nie wiem, co mówili, niedługo zakończą śledztwo. Nawet jeśli nie osiągną swojego celu, jeśli obraz wydarzeń, jaki usiłowali skonstruować, nie będzie wystarczający, nawet wtedy przełożą przesłuchanie na dzień następny. A jutro jest przecież niedziela, więc właściwie nie na dzień następny, tylko na poniedziałek. Jasne, że nie zamkną nas tutaj, tylko wypuszczą do domu, a wtedy… Wtedy porozumiemy się co do ostatniego szczegółu, ustalimy dokładnie, gdzie spaliliśmy strzęp czerwonej sukienki, jaki pozostał po Elce. I chociaż Elka ani Weiser nie zostali rozszarpani niewypałem, uczynimy tak dla świętego spokoju. Wszyscy będą zadowoleni – dyrektor, człowiek w mundurze, M-ski, zadowolony będzie prokurator, a przede wszystkim Weiser, który na pewno śledzi nasze wybiegi z uznaniem. Nagle pod przymkniętymi powiekami zobaczyłem, jak mruga na mnie trójkątnego Boga, majaczące w chmurach. Było to jak na obrazku, który pokazywał proboszcz Dudak. – Pamiętajcie – mówił unosząc palec do góry – ono wszystkim wie i wszystko widzi, gdy okłamujecie rodziców, gdy zabieracie koledze ołówek albo gdy nie przeżegnacie się, przechodząc obok krzyża czy kapliczki. Niczego nie zapomina, o wszystkim pamięta, o każdym grzechu i szlachetnym postępku. A gdy wasze dusze staną przed Jego obliczem, przypomni wam to, co robiliście na ziemi. – Tak, proboszcz Dudak miał niewątpliwie talent pedagogiczny, bo często, kiedy w drobnej sprawie okłamałem matkę albo zatrzymałem sobie resztę z zakupów, trójkątne oko nie dawało mi spokoju. A teraz przypomniałem sobie o jego istnieniu jeszcze mocniej, bo to nie było małe kłamstewko, to był cały system zbudowany przez nas, cały gmach kłamstwa na użytek, no właśnie – na czyj użytek – tego nie byłem pewien i to nie dawało mi spokoju. Dla kogo było to kłamstwo? Dla tamtych, siedzących za drzwiami z pikowaną ceratą? Dla nas samych? Czy dla Weisera, który kazał nam przysiąc, że nigdy o niczym i nikomu nie powiemy? Ale jeśli tak było, jeśli to kłamstwo powstało przede wszystkim dla Weisera, to co z trójkątnym okiem, patrzącym na każdy gest i słuchającym każdego słowa ze swojej niebieskiej wysokości? Po czyjej stronie jest w takim razie Pan Bóg? – myślałem. Jeśli, po naszej, a przede wszystkim Weisera, to powinien nas z tego rozgrzeszyć. A jeśli jednak po tamtej? Jeśli jednak Weiser związał nas przysięgą podstępnie? I teraz przeraziłem się nie na żarty, bo po raz pierwszy wydało mi się, że Weiser mógłby być siłą nieczystą, która omotawszy nas siecią pokus, wystawiła na próbę.
Zaraz też wspomniałem, co proboszcz Dudak opowiadał o szatanie. – On nie zawsze wygląda groźnie. Czasem kolega powie ci, żebyś nie szedł do kościoła i jest to podszept szatana, który zamiast obowiązku łudzi cię obrazem fałszywych przyjemności. Czasami, zamiast pomagać rodzicom, idziesz na plażę, bo jakiś głos podpowiedział ci, że to jest ciekawsze. Tak – proboszcz dramatycznie zawieszał głos jak w czasie kazania – w ten sposób diabeł kusi nawet dzieci, ale pamiętajcie, moi mili, że nic nie ukryje się przed obliczem Boga, a kara za grzechy może być straszna. Popatrzcie tylko – proboszcz zaczynał prawie krzyczeć, wyciągając następny obrazek – jakie męki spotkać mogą grzeszników, którzy nie posłuchali głosu sprawiedliwości, którzy nie opamiętali się na czas, popatrzcie tylko, jak będą cierpieć i to nie przez sto, dwieście, czy pięćset lat, ale przez całą wieczność!!! – I przed naszymi oczami ukazywał się wyobrażony ręką artysty obraz piekielnych czeluści, do których kosmate diabły wrzucały nagich potępieńców. Ich ciała spadające w dół, poskręcane, kłute widłami, szarpane szponami, lizane były płomieniami ognia, który dochodził tutaj z samego dna piekieł. Gdy proboszcz schował reprodukcję, nie mieliśmy wątpliwości, że piekło wygląda tak naprawdę. Tymczasem siedząc obok Szymka na składanym krześle, wciąż nie byłem pewien, c zy nasze kłamstwa nie zostaną nam wypomniane przez trójkątne oko, kiedy przyjdzie nam stanąć przed nim sam na sam i kiedy niczego już nie będzie można ukryć, tak jak przed M-skim lub człowiekiem w mundurze.
Dzisiaj wiem, że rozmyślania te miały wszelkie znamiona załamania i od tej chwili śledztwo stało się dla mnie jeszcze większą udręką. Zastanawiałem się, czy nie wyjawić wydarzeń ostatniego dnia nad Strzyżą. Cóż z tego, że nie uwierzyliby, cóż stąd – myślałem – że nie daliby wiary? Ostatecznie była to sprawa Weisera i Elki, niczyja inna. A prawda zostałaby ocalona, prawda, której i tak nikt nie chciałby przyjąć. Ostatecznie nie musiałem wyjawić wszystkich tajemnic Weisera, – do których zostaliśmy dopuszczeni. Wystarczyło po kolei opowiedzieć, minuta po minucie, co robił Weiser i Elka, kiedy staliśmy w wodzie po kostki, w pełnym słońcu, i kiedy Weiser powiedział, żebyśmy teraz na nich poczekali. A może Weiser miał na myśli jakieś inne czekanie, zupełnie różne od tego, gdy czeka się na przyjazd pociągu albo otwarcie sklepu lub rozpoczęcie wakacji? Tego wiedzieć nie mogłem. Z gabinetu, mimo zamkniętych drzwi, doszedł nas krzyk M-skiego, a w chwilę później Piotra. Musieli zastosować wobec niego coś ekstra, może było to wyciskanie słonia połączone ze skubaniem gęsi, a może zrobili mu coś zupełnie innego, czego nawet nie można się było spodziewać? Szymek poruszył się na krześle, a ja poczułem, jak noga cierpnie mi jeszcze bardziej. Nie wiem dlaczego, przypomniałem sobie tę samą pieśń, którą śpiewaliśmy tego roku na Boże Ciało, postępując za proboszczem Dudakiem i monstrancją – „Witaj Je-e-zu, Sy-nu Ma-ry-i, Tyś jest Bóg praw-dzi-wy w świe-tej Hos-ty-iii". I nawet nie jej słowa, do których nie przywiązywałem wówczas specjalnej wagi, tylko melodia, powolna i dostojna melodia ciągnąca się wąską strużką pamięci niczym smuga kadzidlanego dymu, ta nostalgiczna melodia podziałała na mnie kojąco. Co było dalej?