. Żółtoskrzydły dobiegł do pierwszego domu i po piorunochronie wdrapał się na spadzisty dach. Stał teraz na jego grani i szeroko rozłożył ramiona, jakby pozdrawiał wszystkich, którzy zaczęli gromadzić się przed budynkiem. Mężczyźni w piżamach, przydeptanych kapciach, albo i boso, niektórzy w krótkich kalesonach pokazywali go sobie palcami. – Ludzie – dopadł ich wreszcie kościelny – to ten sam człowiek, co straszy na cmentarzu wasze żony i dzieci, uciekł od czubków i nie daje wam spokoju, trzeba go złapać, zaraz przyjedzie milicja, weźcie drabinę i łapcie go, tylko szybko, bo znowu ucieknie, łapcie go, na co czekacie!?? – Mężczyźni jednak nie kwapili się do chwytania wariata, w dodatku na dachu. Stali niezdecydowanie, przestępowali z nogi na nogę, spoglądając jeden na drugiego. Kilka żon przydreptało bliżej. Gwar rozmów, szeptów, urywanych prześmiewek rósł coraz bardziej, gdy nagle Żółtoskrzydły wydał z siebie głos.
Właściwie nie był to głos, tylko dźwięk, dźwięk muzyczny, bo wszystko, co teraz nastąpiło, to była muzyka, śpiewanie całych zdań, które wzrastały, wybuchały i cichły jedno za drugim w niewielkich po sobie odstępach czasu. – Biada wam, mieszkańcy kraju nadmorskiego! Biada wam! Słowo pańskie weszło do mego ucha i przemówiło ustami moimi! Bliski jest wielki dzień pański, bliski i spieszny bardzo głos dnia pańskiego, tam i mocarz gorzko wołać będzie! – Mówiąc to, Żółtoskrzydły wspinał się na palce i wznosił ręce do góry, a jego długie, kręcone włosy wyglądały jak broda Mojżesza, którą pamiętałem dobrze z obrazka proboszcza Dudaka, kiedy na lekcji religii pokazywał nam przejście przez Morze Czerwone. – Spadnie – nie spadnie – chyba spadnie – szeptano na dole, ale następne inkantacje Żółtoskrzydłego zamknęły usta ciekawym. – Wtedy ześlę strach na ludzi, tak iż chodzić będą jak ślepi!!! – jego ręka wskazywała teraz głowy stłoczone jedna obok drugiej. – Ich krew będzie rozbryzgana niby proch, a ich wnętrzności rozrzucone niby błoto!!! Ani was srebro, ani złoto nie będzie mogło wyratować w dniu gniewu Pana, bo ogień gniewu Jego pochłonie całą ziemię!!! Doprawdy, koniec straszny zagładę zgotuje wszystkim mieszkańcom ziemi!!!
To ostatnie „ziemi" brzmiało szczególnie długo i przenikliwie. Ujrzałem, jak niektóre kobiety żegnają się z przestrachem, a mężczyźni stoją z głowami zadartymi w górę, jakby zobaczyli na niebie kometę. – Sprowadziłem też posuchę na kraj i na góry, na wszystko, co ziemia wydaje, na wszelką pracę rąk – głos stawał się coraz mocniejszy i brzmiał głośniej niż wszystkie trzy brętowskie dzwony razem. – Biada wam mieszkańcy kraju nadmorskiego! Przetoż niebo zatrzymało swoją rosę nad wami, ziemia także zawarła się, aby nie wydawała urodzaju swego! – Bezradny kościelny rozkładał ręce niczym Poncjusz Piłat, aż wreszcie rozwścieczony do białości zawołał jak najgłośniej, gdy tylko opadła fraza zawodzącej melodii: – Ludzie! Chrześcijanie! Nie słuchajcie go! To antychryst żywy, heretyk, wariat, wariat, mówię wam, to grzech śmiertelny słuchać takich rzeczy! Łapcie go lepiej, no, dalej, żywo!!! – Lecz nikt nie uczynił nawet pół kroku do przodu. Żółtoskrzydły tryumfował.
– Czy już czas dla was – zwrócił się do ludzi na dole jeszcze głośniej – czy już czas, abyście mieszkali w domach wykładanych kafelkami, podczas gdy dom Pana leży w gruzach? Liczyliście na wiele, lecz oto jest mało, a gdy to przynieśliście do domu, zdmuchnąłem to. Dlaczego? Mówi Pan Zastępów: Z powodu mojego domu, który leży w gruzach, podczas gdy każdy z was gorliwie krząta się koło własnego domu!!!
Nagle od strony miasta usłyszeliśmy słabe wycie syreny, a w chwilę później na rębiechowskiej szosie zamajaczyły światła samochodu. – Milicja jedzie – wykrzyknął uradowany kościelny – otoczcie dom, żeby nie uciekł! – ale i tym razem nikt nie rwał się do czynu. Żółtoskrzydły wyciągnął rękę w stronę Ubliżających się świateł. – Biada temu – podniósł głos jeszcze groźniej niż przed chwilą – kto gromadzi mnóstwo tego, co do niego nie „należy! Serce się rozpłynie, kolano o kolano tłuc się będzie i boleść na wszystkich biodrach będzie, a oblicza wszystkich poczernieją! – Z samochodu wyskoczyło czterech milicjantów uzbrojonych w pałki i pistolety. Dowódcą patrolu był ciemnowłosy porucznik. – Rozejść się – rzucił krótko i energicznie – nie przeszkadzajcie teraz, obywatele!! – Lecz Żółtoskrzydły, który w tym momencie miał jeszcze szansę na ucieczkę, zważywszy ciemności i doskonałą znajomość terenu, poczuł przypływ nowego ducha. Pochylając się wyraźnie w kierunku porucznika, wykrzyknął śpiewnie: – Biada temu, który krwią buduje miasto i utwierdza je nieprawością! W dzień ofiary Pańskiej nawiedzę wszystkich, którzy się obłóczą w szaty cudzoziemskie! Biada krwawemu miastu! Wszystko w nim jest oszustwem, pełno w nim łupu, nie masz końca grabieży!
Milicjanci zbili się w ciasną grupkę wokół porucznika, a ten dawał im rozkazy. Dowódca podniósł głowę w kierunku dachu, skąd Żółtoskrzydły rzucał coraz sroższe przekleństwa, tym razem specjalnie na ludzi w mundurach. – Twoje szczenięta pożre miecz! Położę kres twojemu łupiestwu w kraju, już nie będzie słychać głosu twoich posłów!!! Sprowadzę najgorsze z narodów, aby opanowały wasze domy i położę kres waszej dumnej potędze!!! Gdy nadejdzie zgryzota, będziecie szukać pokoju, ale go nie będzie! Postąpię z wami według waszego postępowania i osądzę was zgodnie z waszymi prawami!
– Złaź stamtąd natychmiast – przerwał mu ostry głos porucznika – złaź, bo będę zmuszony użyć siły! – Twoi urzędnicy są jak szarańcza – odpowiedział mu zaśpiew Żółtoskrzydłego – nieuleczalna jest rana twoja, wszyscy, którzy o tobie usłyszą, klaskać będą w dłonie, bo kogóż ustawicznie nie omijało okrucieństwo twoje?!! Ponieważ złupiłeś wiele narodów, więc i ciebie złupią wszystkie inne ludy z powodu przelanej krwi ludzkiej i gwałtu dokonanego na kraju!!! – Ujrzeliśmy, że dwaj milicjanci zachodzą teraz dom od tyłu, a porucznik wyjmuje z kabury pistolet. – Złaź – powtórzył rozkaz – złaź, bo będę strzelał!!! – I wyrzucę na cię obrzydliwości – zabrzmiała odpowiedź Żółtoskrzydłego – zelżę cię i uczynię widowiskiem tak, że ktokolwiek cię ujrzy, oddali się od ciebie!!! Pożre cię ogień, wytnie cię miecz, pożre cię jak szarańcza!!!
Ostatni wyraz, a właściwie ostatnia samogłoska wybrzmiewająca długo i dźwięcznie zbiegła się z hukiem wystrzału. Porucznik dał ognia na postrach w powietrze, ludzie zgromadzeni w bramie sąsiedniego domu i oknach odruchowo wtulili głowy w ramiona, a dwaj milicjanci, którzy zaszli Żółtoskrzydłego od tyłu, wskoczyli na gzyms i wspinali się szybko do góry. Sekundy jego wolności zdawały się policzone. Jeszcze raz podniósł dłonie do nieba, jakby brał gwiazdy na świadków swojej niewinności i krzycząc: – Panujący Pan jest siłą moją – ruszył na spotkanie milicjantów, którzy byli już na dachu. Ich białe pałki wzniesione do uderzenia groźnie odcinały się od czarnego tła nieba. Żółtoskrzydły jednak nie miał w sobie ducha Chrystusowego, bo zamiast poddać się ludziom w mundurach i przyjąć spokojnie spadające nań razy, zepchnął obu milicjantów z dachu jednym zdecydowanym uderzeniem łokci. Dźwięk spadających dachówek, krzyki milicjantów i nowy śpiew Żółtoskrzydłego zlały się teraz w jedno. – Panujący Pan jest siłą moją – powtórzył radośnie – który czyni nogi moje jako nogi łani i po miejscach wysokich prowadzi mię!!! – To mówiąc Żółtoskrzydły zeskoczył z dachu na miękką ziemię ogródka i szybko umykał w stronę cmentarza. Poturbowani milicjanci ruszyli za nim. – Stój – krzyczał porucznik – stój, bo strzelam!!! – Lecz Żółtoskrzydły ani myślał zatrzymywać się. Powietrze rozdarł huk kolejnych wystrzałów, oddanych tak samo, jak pierwszy – w górę, dla postrachu.
I byłoby właściwie już po wszystkim, gdyby nie to, że wariat i ścigająca go pogoń biegli prosto na nas. Uciekaliśmy co sił w nogach, lecz Żółtoskrzydły był szybszy, po sekundach jego oddech czuliśmy już na karkach. Nie zapytał o nic, i widząc, że uciekamy tak jak on, pokazał ręką, żeby się rozdzielić. Nie było to jednak możliwe. Od strony Bukowej Górki, z przeciwległego krańca cmentarza nadbiegały ku nam postacie w białych, powłóczystych szatach. Do dzisiaj nie wiem, kto wezwał pielęgniarzy ze szpitala, a przede wszystkim dlaczego pojawili się oni z tamtej strony, odcinając nam i Żółtoskrzydłemu odwrót. Być może proboszcz brętowskiego kościoła po wezwaniu milicji zadzwonił jeszcze na wszelki wypadek do szpitala i teraz mieliśmy na karku milicję, wariata i ludzi w białych fartuchach, którzy pomiędzy nagrobkami wyglądali jak duchy. Po raz pierwszy poczułem się jak zwierzyna osaczona w pułapce i przemyśliwałem w strzępkach zdań gwałtownie i chaotycznie, jak też będziemy się tłumaczyć. Czy wezmą nas do aresztu? A jeśli tak, to czy potraktują nas jako wspólników Żółtoskrzydłego? Obława zacieśniała pierścień i już wydawało się, żenić nas nie uratuje, gdy Piotr chwycił mnie za rękę. -
Krypta! Tam nas nie znajdą! – Oczywiście, to był doskonały pomysł. Skoczyliśmy, a za nami Żółtoskrzydły, w stronę nasypu, gdzie była nasza kryjówka. Właz, jak zwykle był trochę odsunięty i teraz mogliśmy wpełznąć do wnętrza bez hałasu.
Tak, tego wieczoru, a właściwie tej nocy nie wszystko jeszcze zostało spełnione, moja pamięć po tylu latach każe mi wspomnieć, że kiedy już obława skończyła się i kiedy spiesznie opuściłem kryptę wraz z Szymkiem i Piotrem, pozostawiając tam Żółtoskrzydłego, i kiedy minąłem już Bukową Górkę i ulicę Kmiecą, która wiodła od lasu do naszej kamienicy, i kiedy zastukałem w drzwi naszego mieszkania – otworzył mi ojciec w piżamie z pasem w ręku i bez słowa przełożył mnie przez kolano, a ilość razów, jaka spadła na moje pośladki, urosła do zgoła astronomicznej sumy. Kiedy ojcu zmęczyła się ręka, robił przerwę i wzdychał: – Nie biję cię za to, żeś nie był w domu, ale za to, że matka od czterech godzin oczy wypłakuje za tobą, smarkaczu! – I było to chyba najtkliwsze zdanie mego ojca w stosunku do mnie, bo właśnie ono utkwiło mi w pamięci najlepiej. Ale wtedy myślałem, że to nieważne, tak samo jak razy, od których spuchł mi tyłek, bo przecież mieliśmy Weisera, a raczej on miał nas od tej nocy w garści, choć nie wiedziałem wówczas, jak krótko będzie to trwało. Dlaczego napisałem o Żółtoskrzydłym? Dlaczego nie zakończyłem na zawaleniu się spróchniałej podłogi albo na robaczkach świętojańskich? Napisałem, jakby to posiadało jakiś związek z Weiserem, bo w istocie, następnego dnia, kiedy okazało się, że nie tylko ja miałem czerwieniejące pręgi na siedzeniu i nie tylko mój ojciec okazał się tak czułym pedagogiem, następnego więc dnia skoro tylko spotkaliśmy się we trójkę, Piotr zaproponował, aby udać się do krypty i sprawdzić, czy nie ma tam Żółtoskrzydłego, a Szymek dodał zaraz, że o wszystkim trzeba Opowiedzieć Weiserowi, a nawet zapytać go, co sądzi o wariatach, a o tym w szczególności. Dziwne, bo kiedy Weiser wychodził z bramy, nikt z nas nie podszedł do niego, zupełnie jakby wyznaczona przez niego godzina szósta była terminem audiencji nie do przekroczenia. Nie śledziliśmy też Elki, która wybiegła zanim. Wczorajsze wydarzenia zawiązały pomiędzy nami nici porozumienia, ale było to porozumienie jednostronne i na swój sposób czuliśmy tę specyfikę. Ostatecznie to Weiser raczył umówić się z nami, a nie na odwrót. Trzeba to było uszanować. Tak samo jak to, co widzieliśmy w nieczynnej cegielni. Bo kiedy tylko Elka znikła za ogłoszeniowym słupem, podszedł do nas Janek Lipski, ten sam, który był z nami w zoo i grał w słynnym meczu z wojskowymi i zapytał: