– Elka, nie gniewaj się, my tylko tak – i głos uwiązł mu w gardle, bo między deskami coś poruszyło się nieznacznie.
– Czy macie jakieś światło – głos Weisera nie zdradzał oznak gniewu ani zniecierpliwienia. – Jak macie, to poświećcie!
Szymek wydobył z kieszeni zapalniczkę benzynową, ukradzioną starszemu bratu jeszcze na początku wakacji i nikły płomień rozświetlił wnętrze piwnicy. Drewniane schody były w połowie złamane i żeby wydostać się stąd, trzeba było przystawić do ściany prowizorycznie skleconą drabinę. Pracą komenderował Weiser, a kiedy wszyscy byliśmy już na górze, spojrzał na nas i spytał:
– A umiecie trzymać język za zębami? Zamiast słów odpowiedziały mu kiwnięcia głowy.
– No dobrze – mówił dalej po chwili wyczekiwania – skoro tak, to przyjdźcie tu jutro o szóstej, ale tylko we trzech, jasne?
I tak oto, w nieoczekiwany sposób, osiągnęliśmy swój cel – Weiser bowiem zaproponował nam spotkanie. Dziwne, ale gdy wracaliśmy tą samą drogą w kierunku Brętowa, żaden z nas nie chciał rozmawiać o tym, co zobaczyliśmy w nieczynnej cegielna. Dzisiaj wiem, że był to zwyczajny strach. Mniejsza już o kadzidlany obłok, zupę rybną, lądujący samolot, czarną panterę, wygrany mecz, mniejsza o moją wycieczkę, w czasie, której po raz pierwszy w życiu usłyszałem o kimś takim jak Schopenhauer i zobaczyłem, gdzie stała niemiecka pancerka przed budynkiem Poczty Polskiej. Mniejsza o to wszystko, czego zresztą wtedy nie łączyliśmy ze sobą w jeden łańcuch prowadzący do Weisera, wystarczyło, że widzieliśmy go ponad podłogą piwnicy i nagle okazało się, iż Weiser, najpierw wyśmiewany Dawidek, później dziwny trochę zaklinacz zwierząt i genialny piłkarz, ten sam niby, nie był już tą samą osobą. Zastanawiam się, jak oddać uczucie, które wówczas opanowało, nasze dusze. Bo nie był to, jak napisałem przed chwilą, zwyczajny strach. Jednak nie. Czasami, kiedy za dużo wypiję albo zanurzam się w niedobrą mgłę, męczy mnie dziwny sen. Jestem w kuchni mieszkania mojej matki. Stoję przy oknie, a za moimi plecami Piotr nastawia wodę w okopconym czajniku. Nagle odwracam głowę w stronę kuchenki i widzę, że stoi za mną ktoś zupełnie obcy, ktoś, kto nie jest Piotrem. Podchodzę do niego, żądając wyjaśnień, a nieznajomy mężczyzna zamiast powiedzieć coś, uśmiecha się wyrozumiale. Najgorsze, że w jego uśmiechu poznaję coś z Piotra – ten sam grymas górnej wargi i nie wiem, jak to wytłumaczyć. Więc wtedy czuliśmy coś podobnego. Weiser stał się dla nas kimś jeszcze bardziej obcym niż przez wszystkie lata szkoły i wszystkie dni wakacji, odkąd zawarliśmy z nim dość szczególną znajomość w Boże Ciało, a właściwie w dzień rozdania świadectw z religii. Będąc Weiserem, nie był nim równocześnie. Ale kim stawał się, gdy przychodziła ta chwila, w której przestawał być już sobą? A może w ogóle nie było takiej specjalnej chwili, może on przez cały czas udawał tylko, że jest zwyczajnym chłopcem? I niby skąd mieliśmy to wszystko wiedzieć, skoro nawet dzisiaj nie potrafię wyjaśnić tej kwestii? Szliśmy w zupełnym milczeniu i obawa, aby nagle nie wyrósł przed nami w świetle gwiazd, na tle czarnej ściany lasu, nie wyrósł tak samo jak w piwnicy cegielni – metr albo i więcej ponad ziemią, ta obawa zamykała nam usta i odbierała chęć wszelkiej rozmowy. Ze skraju moreny weszliśmy w jar. Było tu jeszcze ciemniej niż w otwartej przestrzeni. Na tle czarnej wieży brętowskiego kościoła, widocznej już przy wylocie jaru, zamajaczyły złote punkciki.
– Chryste – powiedział po raz drugi Szymek – gwiazdy spadają! – Ale to nie były gwiazdy. Chmara świętojańskich robaczków unosiła się ponad nami jak deszcz złotych drobin i było tak cicho, że słyszeliśmy własne oddechy. – Myślałem – dodał Szymek – że one świecą tylko w czerwcu.
I rzeczywiście było w tym coś dziwnego. Nigdy przedtem ani później nie widziałem już w naszej okolicy takiej masy świetlików w lipcową noc.
– To są dusze zmarłych – szepnął z absolutną powagą Piotr – i dlatego świecą.
– Dusze zmarłych w latających robakach?! – żachnął się Szymek; – Kto ci o tym mówił?
Lecz Piotr nie był skory do zwierzeń. Dopiero na kolejowym nasypie, bliżej kościoła powiedział mniej więcej tyle, że pokutujące dusze, kiedy uda się im wejść w ciało owada, zaczynają świecić. Ale robaki nie wytrzymują czegoś takiego długo i umierają, dlatego też świetliki można zobaczyć tylko przez krótki czas, na początku lata. – Te dusze – wyjaśnił Piotr – muszą być wielkich grzeszników i świecą dłużej niż zwykle.
Szymek był oburzony, jakby chodziło o jego lornetkę albo przepisy piłkarskie.
– Głupi jesteś – protestował głośno – duszy nie można zobaczyć, bo jest niewidzialna! Co mówił ksiądz Dudak na religii? No co?
– Że dusza jest nieśmiertelna – bronił się Piotr – ale nie powiedział wcale, że nie można jej zobaczyć!
– Wcale nie, mówił, że jest nieśmiertelna i niewidzialna, jedno i drugie tak samo ważne, tak? – Z tym pytaniem Szymek wyskoczył nagle do mnie, biorąc mnie na świadka. Nie byłem pewien, jak z tym jest, tak samo zresztą jak dzisiaj – czy można zobaczyć duszę? Jeśli można, to kiedy ktoś umiera, powinno się ją widzieć, czy ja wiem zresztą w jakiej postaci? Ważne, żeby ją ujrzeć, kiedy opuszcza śmiertelne ciało, które za dzień lub dwa złożą do grobu. Powinno się ją widzieć w postaci białego obłoku pary, a może w postaci łagodnego światła, które umyka do góry nie rozpraszając się po drodze. Nie wiem. I wtedy też nie wiedziałem. Najgorsze, że ja miałem rozstrzygnąć spór, jakbym był teologiem albo papieżem.
– Ksiądz proboszcz Dudak – powiedziałem – też tego nie wie, a mówi tak, bo…
– Bo co? – No właśnie, dlaczego tak mówi? – przerywali mi niecierpliwie.
– Mówi tak – wyjaśniłem dalej – bo tak nauczyli go w seminarium i tak każe mówić ksiądz biskup, a proboszcz musi we wszystkim słuchać biskupa, zupełnie jak w wojsku.
– Jak to – zezłościli się obaj, to ksiądz może tego nie wiedzieć?
– Tego się nigdy nie wie – stwierdziłem pewnym głosem – dopiero jak się umrze, można to sprawdzić.
Spojrzeliśmy na cmentarz mijany po prawej ręce. Kawałki figur i rozbite nagrobki wyglądały teraz jak pochyleni, modlący się ludzie.
– To okropne – westchnął Szymek – umierać, żeby się czegoś pewnego dowiedzieć, nie? – Pokiwaliśmy głowami ze zrozumieniem.
W tym samym momencie dzwony brętowskie rozkołysały się poruszone czyjąś ręką i przez las, w środku nocy jak na trwogę przeleciał potężny głos. – Chryste – powiedział, a właściwie krzyknął trzeci taż Szymek – ktoś jest na cmentarzu! – Nie, nie napiszę teraz – serca struchlały nam ze zgrozy – albo – duszę mieliśmy na ramieniu – lub jeszcze lepiej – serce podeszło mi do gardła. Nie napiszę, ponieważ takie rzeczy daje się do książek, takie rzeczy i takie sceny, doskonale pasujące do edukacyjnej powieści. W pierwszym momencie pomyślałem, że to Weiser bawi się z nami, chcąc wypróbować, czy nie czmychniemy przypadkiem przez Bukową Górkę do domu. Idąc na skróty mógł tu być kwadrans wcześniej. Zaraz jednak przyszła mi myśl druga, zgoła trzeźwiejsza – to nie było w stylu Weisera, ten nocny alarm dzwonów, wciskający się między sosny, huczący pod roziskrzoną kopułą nieba, skandalicznie głośny i rozdzierający ciszę rozgrzanego powietrza. W istocie, nie był to pomysł Weisera i nie jego ręka ciągnęła wszystkie trzy sznury między spróchniałymi belkami dzwonnicy. Był to Żółtoskrzydły. Skoro tylko poznaliśmy go, przycupnięci za krzakiem leszczyny, padła propozycja, by wrócić do domu. – Już raz były z nim kłopoty – przypomniał Szymek – zaraz tu ktoś przyleci z plebanii i będzie na nas. – Nie byłem tego taki pewny. – W środku nocy? Teraz? – Ale Piotr wskazał ręką na budynek przylegający do kościoła: – Popatrzcie tylko! – Rzeczywiście, między gałęziami w oddali rozbłysło światło, najpierw w jednym, a później w drugim oknie. Tymczasem Żółtoskrzydły podskakiwał do góry, kolebał się na boki, przysiadał w kicki, wszystko to w rytm coraz głośniejszego bicia dzwonów. Wyglądał jak uwiązany do sznurów manekin, trochę śmiesznie, trochę groźnie, Nie miał już na sobie szpitalnego szlafroka, a jego odzienie stanowiły ukradzione gdzieś zapewne drelichowe spodnie i taka sama bluza. Nie mogliśmy oderwać od niego wzroku, przy każdym pociągnięciu powrozów mówił coś do siebie, ale ginęło to w metalicznym trójgłosie. Może właśnie przez te dzwony nie ruszyliśmy się z miejsca ani na krok, nawet wtedy, gdy od strony plebanii zobaczyliśmy dwóch nadbiegających mężczyzn – kościelnego i proboszcza tutejszego kościoła, który w niczym nie przypominał naszego księdza Dudaka. Być może o to chodziło Żółtoskrzydłemu – wywabić ich z domu i zwrócić na siebie uwagę – bo odczekał, aż tamci podbiegną bardzo blisko, po czym wypuścił ż rąk sznury i dał susa w pobliskie chaszcze, umykając w stronę Brętowa. – Niech ksiądz dobrodziej – wysapał kościelny – wraca na plebanię i po milicję dzwoni, a ja pobiegnę za nim! – Mężczyźni rozdzielili się – kościelny, sapiąc jeszcze głośniej, ruszył za uciekinierem, ksiądz potruchtał na plebanię. Teraz, rzecz jasna, nie mogliśmy się wycofać. Trzeba było doczekać końca tej historii i chociaż Żółtoskrzydły był nam właściwie obojętny, byliśmy ciekawi, jak skończy się obława.
Ruszyliśmy śladem kościelnego ledwie widzialną ścieżką, która gubiła się wśród rozrośniętych pokrzyw i paproci. Żółtoskrzydły miał ze trzydzieści metrów przewagi i lepiej orientował się w terenie. Skakał od kępy do kępy, chował się między nagrobkami, a kiedy myśleliśmy, że zniknął w jednym z nich, wyskakiwał nagle jak spod ziemi i rwał do przodu. Wyraźnie bawił cię z kościelnym. Wreszcie dotarł na skraj cmentarza, stanął na pękniętej płycie i krzyknął w stronę pościgu: – Eeeee – eeee – eche – eche – eeeee!!! – Kościelny przyśpieszył. Ale Żółtoskrzydły był już daleko. Biegł w stronę pierwszych zabudowań Brętowa, gdzie rozbudzeni ludzie przez otwarte okna wypatrywali przyczyny, nocnego rontu. – Ludzie! – Ludzieee! – krzyczał kościelny. – Łapcie go, chwytajcie wariata, trzymajcie go! – I coraz więcej okien rozjaśniało się, jakby wybuchł pożar albo zaczynała wojna.