Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Więc co było na początku? Był obłok kadzidlanego dymu, z którego wyłonił się nieoczekiwanie Weiser. Dlaczego zamiast opowiadać dalej, cofam się, wracam, powtarzam? Są takie zdania, zrozumiałe niby i oczywiste, które przy chwili uwagi zdają się nagle pełne niejasności, diabelnie powikłane, a w końcu całkiem nie do pojęcia, zdania wypowiedziane przez różne osoby, które przypominamy sobie niespodziewanie i które nie dają nam wówczas spokoju. Co znaczy na przykład – Królestwo moje nie jest z tego świata? Niejeden raz tłumaczył je proboszcz Dudak, niejeden raz słyszałem je później przytaczane przez mądrzejszych od niego. Cóż stąd, że opatrzono to zdanie tyloma mądrymi komentarzami, cóż stąd, że wyjaśniono właściwie wszystko, co zawiera? Kiedy czytam je głośno albo po cichu, otwierając bezszelestnie usta, kiedy myślę o nim raz jeszcze i nie ostatni, ogarnia mnie lęk, przerażenie, a na koniec rozpacz. Bo nie jest to zdanie oczywiste ani jasne, im więcej zaś o tym myśleć, tym więcej niepewności i czarna dziura bez dna staje przed oczami. To samo było, a raczej jest z Weiserem, jego krótkie pojawienie się i odejście przyrównać mogę jedynie do takiego zdania – oczywistego na pozór i łatwego do zrozumienia. Oczywiście nie jest to żadna analogia prosta, Weiser nigdy nie wypowiadał się w naszej obecności na tematy religijne, a cóż dopiero mówić o jego życiu wewnętrznym, do którego nikt, jak się zdaje, nie miał dostępu. Jeśli jednak przyrównać jego życie do takiego zdania, trzeba powtarzać je bez ustanku, w nadziei, że to co niezrozumiałe, za którymś rażeni okaże się w końcu zdumiewająco proste.

Na czym więc skończyłem? Tak, pół godziny później mieliśmy parabellum i nasze ćwiczenia mogły się rozpoczynać. Ale – wbrew naszym intencjom – nie było nam dane tego dnia ani razu otworzyć instrukcji strzeleckiej, ani też ćwiczyć składania się do strzału, czy zgrywania szczerbinki z muszką. Parę minut po piątej, kiedy zamierzaliśmy wyjść w stronę Bukowej Górki, z okna na drugim piętrze wstrzymał nas głos matki Piotra: – A wy chłopcy, dokąd? Wracać do domu, umyć się i przebrać, o szóstej jest nabożeństwo, zapomnieliście? – Nie było rady, trzeba było posłuchać matki Piotra, bo wiadomo, że mówiła jako matka nas wszystkich. Tak, przecież istniało i istnieje coś takiego jak międzynarodówka wszystkich matek pod słońcem, tak samo jak międzynarodówka ojców upijających się w dzień wypłaty. Nie będę szczegółowo mówił o nabożeństwie proboszcza Dudaka. Wszystko na tym świecie wydaje się mieć swój pierwowzór i proboszcz wystąpił tego dnia jako lustrzane odbicie Jego Eminencji biskupa. Kiedy zakończyły się modlitwy i śpiewy i kiedy wybrzmiał już ostatni ton starej fisharmonii zmieszany z ochrypłym falsetem organisty, wychodziliśmy z kościoła, gromadząc się na piaszczystej drodze wybiegającej tu prosto z lasu. Z tłumu podeszła do nas Elka.

– I co – zapytała – jak się bawicie?

Nie wiadomo, co miała na myśli – nasze ćwiczenia z pistoletem, które nie odbyły się ani razu, czy nabożeństwo przed chwilą zakończone.

– A co chciałaś?

– Mam coś dla was – uśmiechnęła się przebiegle.

– Jak masz to dawaj i ulatniaj się, nie mamy czasu – z nonszalancją odpowiedział Piotr.

Elka śmiała się teraz, ukazując rzędy lśniąco białych wiewiórczych zębów.

– Ale z was gamonie! Mam wiadomość!

– Od Weisera? – Skinęła głową. – Bądźcie jutro

0 piątej w dolince za strzelnicą, a to przynieście ze sobą – i zrobiła z palców coś w kształcie pistoletu – jasne?

Wszystko było wtedy jasne, poza tym, co pokaże nam Weiser albo co każe nam robić. Wiedzieliśmy tylko, że pierwszy miesiąc wakacji mamy już za sobą i nikt nie przypuszczał nawet, że dc końca naszej znajomości pozostało już niewiele więcej dni.

Następnego dnia na cmentarzu nie zastaliśmy Żółtoskrzydłego. – Poszedł gdzieś – albo go złapali – ale nie tutaj, bo nie ma żadnych śladów – wymieniliśmy uwagi. – No to do roboty – zakomenderował Szymek i w chwilę później słyszeć można było ściśle fachowe uwagi. Jak stoisz, nie tak. Wyżej ręka. Bez podpórki, mówię bez podpórki! Teraz szczerbinka i muszka, spust, dobrze, jeszcze raz, za długo celujesz, trzeba naciskać od razu, jak się zobaczy cel na linii strzału, o tak, dobrze. Teraz ja! Słońce dawno minęło swój najwyższy punkt, a my bez ustanku powtarzaliśmy te same czynności, do znudzenia przybierając prawidłową postawę, składając się do strzału i naciskając nieruchomy spust zdezelowanej parabelki. Co pewien czas Szymek stawał na szczycie krypty i lustrował teren francuską lornetką, bo przecież wszystko, co, robiliśmy, to była konspiracja i przygotowanie do prawdziwej walki. Dalej ćwiczyliśmy strzał z przyklęku, z biodra i na leżąco, dokładnie tak, jak pouczała przedwojenna instrukcja. – Teraz moglibyśmy rabować bank – oświadczył Piotr – żeby tylko mieć prawdziwy pistolet. – Szymek był innego zdania – partyzanci ani powstańcy nie rabują banków, a ja przypomniałem im film, w którym konspiratorzy opróżniają pancerne kasy z bronią w ręku, zdobywając pieniądze dla organizacji. – Tylko że wtedy była okupacja i wszystko zabierało się Niemcom, a teraz – nie dał za wygraną Szymek – teraz co? – Jego pytanie pozostało bez odpowiedzi. Ostatecznie decydować mógł Weiser i jemu pozostawiliśmy pomysły na przyszłość. Po obiedzie znów przyszliśmy na cmentarz, bo do godziny piątej pozostawało sporo jeszcze czasu. Lecz niedługo ćwiczyliśmy. Nasypem kolejowym w stronę Brętowa szedł M-ski, bez siatki na motyle ani bez pudła na rośliny i trawy. – Gdyby nie brak jego stałych atrybutów, nie poszlibyśmy za nim, ale puste ręce d szybki krok zaintrygowały nas bardzo. M-ski szedł nasypem aż do zerwanego mostu tam, gdzie umarła linia kolejowa krzyżuje się z rębiechowską szosą. Kiedy przeciął asfaltową nawierzchnię, nie wszedł z powrotem na wysoki w tym miejscu nasyp, lecz posuwał się dalej ścieżką biegnącą w połowie jego wysokości. Doszedł wreszcie do miejsca, gdzie Strzyża przepływa pod kolejowym wałem wąskim tunelem i ruszył w górę potoku, nie oglądając się za siebie. – O – wskazał ręką Szymek – ktoś na niego czeka! – W istocie, jakieś trzysta metrów dalej, na małej polance, wśród gęstwiny leszczyn i olch porastających brzegi potoku M-ski zatrzymał się obok jakiejś postaci. Podeszliśmy bliżej, czołgając się na brzuchach ostatnie dwadzieścia metrów. M-ski siedział już na trawie obok ciemnowłosej kobiety, która wyglądała na gospodynię, oderwaną przed chwilą od gotowania czy prasowania. Ręka nauczyciela wpełzła pod jej fartuch.

– Nie – mówiła kobieta – teraz nie, mówiłam ci, żebyś już więcej nie przychodził tutaj! Musimy spotykać się gdzie indziej!

– To czemu przyszłaś sama? – M-ski zdjął już fartuch, a jego ręka gładziła udo kobiety jak samochodowa wycieraczka na deszczu, tam i z powrotem. – Jeszcze raz – prosił ją – jeszcze jeden raz.

– Och nie, nie – powiedziała pani, ale rozpięła M-skiemu spodnie. – Tak jak zawsze – zapytała go nieco ciszej.

– Tak jak zawsze – odpowiedział M-ski i wtedy pani wstała i M-ski też wstał, pani zdjęła swoją sukienkę, M-ski śmieszne białe kalesony, które miał pod spodniami i pani uderzyła Męskiego z całej siły w twarz, raz i drugi, na odlew.

– Och – usłyszeliśmy jęk – jeszcze! – Pani biła teraz M-skiego po twarzy bez ustanku, a my widzieliśmy, jak jego nakrapiane pieprzykami plecy wznosiły się i opadały przy następnych uderzeniach. – Jeszcze, jeszcze trochę – wysapał M-ski, więc pani zmieniła rękę i dalej waliła nauczyciela po twarzy. Nagle M-ski stanął wyprostowany jak struna, jego ciałem wstrząsnął dreszcz i zobaczyliśmy, jak zadrżały mu pośladki. – Och – westchnął nauczyciel.

– Już – powiedziała pani i założyła sukienkę, na nią fartuch, a M-ski nadal stojąc wciągał opuszczone kalesony i spodnie, z których wyjął następnie zwinięty banknot i wręczył go pani, jak wręcza się kolejowy bilet konduktorowi.

– Następnym razem – powiedziała pani – nie szukaj mnie tu.

– A gdzie? – spytał łagodnie M-ski.

– Tam, gdzie poprzednim razem.

– Dobrze, ale przyjdziesz?

– Przyjdę, przyjdę – odpowiedziała pani i ruszyła w górę potoku, skąd widocznie nadeszła, M-ski zaś poprawiwszy spodnie i koszulę, bez pożegnania udał się w powrotną drogę.

– To ci heca – mówił Szymek, gdy szybko zdążaliśmy w stronę Brętowa – czy on nie mógł macać jej normalnie? Coś mi się nie zgadza, przecież on nawet nie położył się na niej!

– Położył, czy nie – oburzył się Piotr – to przecież świństwo!

– Gadanie – ciągnął Szymek – jakbyście widzieli, co siostra Janka wyprawiała ze swoim chłopakiem u nas na strychu, dopiero mielibyście pojęcie, jak robi się to naprawdę!!!

– A dlaczego nie poszli do lasu – zapytałem – tylko robili to na strychu?

– Zima była, kapuściany głąbie! – Szymek trącił mnie w bok. – A teraz lećmy, bo niedługo piąta!

Biegliśmy w górę morenowego wzgórza na skos i tylko wysokie kępy trawy sięgającej do kolan hamowały nasz pęd. Po lewej stronie, daleko w dole majaczyły zarysy wojskowej strzelnicy, po prawej, za ścianą lasu widniało jeszcze dalsze i niebieskie jak na obrazku morze. – Słychać was jak stado słoni – złościła się Elka na przywitanie – czekamy już od kwadransa! – Nikt jednak nie wyjaśnił, co było przyczyną naszego spóźnienia. – A teraz – powiedziała Elka – teraz zobaczycie coś, co powinno was nauczyć szacunku! – Dla kogo albo dla czego? Nie, tego Elka nie określiła, powiedziała tak właśnie – nauczyć szacunku! – nie wyjaśniając niczego więcej. Weiser pokręcił korbką prądnicy i wówczas leżąc na skraju dolinki zobaczyliśmy pierwszy wybuch, o którym napisałem już, że przypominał obłok w kształcie pionowo wirującego słupa w błękitnym kolorze. Tak, to była pierwsza eksplozja Weisera, jaką nam zaprezentował w dolince za strzelnicą. Gdy spieszyliśmy na spotkanie w umówionym miejscu, ani przez myśl nam nie przeszło przypuszczać coś takiego. Ostatecznie byliśmy przygotowani na egzamin strzelecki, tymczasem Weiser zaskoczył nas znowu czymś olśniewająco nieoczekiwanym. Gdy zaś założył następny ładunek i powietrze znów rozdarł huk eksplozji, a w górę zawirował obłok dwukolorowy, i gdy po kilku chwilach zniknął, rozpływając się jak poranna mgła, gotowi byliśmy złożyć przed Weiserem nie jedną, ale dziesięć przysiąg na cokolwiek by zażądał i zrobić wszystko, co by zechciał. Ale on nie spieszył się wcale i nie żądał na razie niczego, Elka zabrała nam instrukcją i zdezelowane parabellum i to było wszystko, oprócz terminu jutrzejszego spotkania, które miało się odbyć w cegielni wczesnym popołudniem. Staliśmy dosyć niepewnie, czekając, co będzie dalej.

27
{"b":"87866","o":1}