Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Następnego dnia pojechałem do Monachium, gdzie prowadziłem również grę, tym razem z moim stryjem i była to gra stricte polityczna. Bo stryj, kiedy już umyłem jego samochód, kiedy wystrzygłem trawnik przed jego domem, siadał naprzeciw mnie i mówił: – Jak wy możecie tam żyć? A ja odpowiadałem: – Stryju, uszczypnij mniej w ucho – i stryj szczypał rozbawiony. A ja mówiłem: – No i widzisz, niby masz rację, a jednak zupełnie jej nie masz. – Jak to, dlaczego? – pytał zaciekawiony, a ja na to, że jeśli istnieję naprawdę, o czym mógł się przekonać szczypiąc mnie przed chwilą, to nie mogę być żadną tam atrapą czy rekwizytem. A skoro jestem częścią całości, to tamto wszystko też nie jest atrapą, Polska nie jest atrapą i w ogóle chociaż świat bardziej przypomina burdel niż teatr, to stryj nie ma racji. Tak, drogi stryju, dzisiaj spoczywasz już pod ziemią i nie wiesz, że wtedy nie przyjechałem wcale do Niemiec i do ciebie w celach zarobkowych, jak tysiące Turków, Jugosłowian, Polaków, nie przyjechałem zarobić na samochód ani inne cudowności, bo jedynym moim celem było spotkać się z Elką i wypytać ją o Weisera, a jeśli przy okazji – w pewnym sensie cię okłamując – zarobiłem trochę marek, wybaczysz to chyba swojemu bratankowi.

Co było dalej? M-ski wyszedł z gabinetu, niosąc duże arkusze papieru kancelaryjnego. Dał nam podwójne kartki i powiedział, że teraz musimy opisać to wszystko, co mówiliśmy w prostych słowach i dokładnie. Mamy opowiedzieć o kolejnych wybuchach Weisera, włącznie z ostatnim, niczego nie pomijając, bez żadnych fantazji i upiększeń. Woźny zapalił dodatkowe światło i rozsadzono nas, każdego z osobna, zupełnie jakbyśmy pisali klasówkę. Żałowałem tylko, że naszych wypracowań nie będzie czytać pani Regina, jedyna nauczycielka w szkole, którą kochaliśmy bezinteresownie. Bo pani Regina uczyła nas języka polskiego, nigdy nie mówiła o wyzysku, nie krzyczała na nas i czytała wiersze tak pięknie, że słuchaliśmy zawsze z zapartym tchem, kiedy Ordon wysadzał redutę w powietrze, razem ze sobą i szturmującymi Moskalami, albo kiedy generał Sowiński zginął, broniąc się szpadą przed wrogami Ojczyzny. Tak, pani Regina nie bardzo, zdaje się, dbała o program nauczania i dzisiaj jestem jej za to wdzięczny. Ale to inna historia. Wtedy, w sekretariacie szkoły nie bardzo wiedziałem, jak mam to napisać. Parę razy zaczynałem zdanie, po czym skreślałem je w poczuciu zupełnej bezsilności i braku inwencji. Każdy, kto choć raz w życiu był w śledztwie, rozumie taki stan ducha. Bo co innego zeznawać ustnie, a co innego pisać własną ręką to, czego oni pragną się dowiedzieć. Jak pisać, żeby nic nie powiedzieć? Albo – jak pisać, żeby powiedzieć tylko to, co można? Trzeba uważać na każde słowo, na każdy przecinek i kropkę, bo oni wezmą to pod lupę i będą czytać każde zdanie dwa albo trzy razy.

Kiedy odpowiadając na pytanie M-skiego, mówiłem – widziałem Weisera, mogłem zaraz dopowiedzieć – ale właściwie niedokładnie. A gdy ten zmarszczył brwi, natychmiast można się było poprawić – ale to innym razem widziałem go niedokładnie, bo wtedy, tego dnia, o który pan pyta, widziałem go jak pana, bardzo dokładnie. Tymczasem arkusz kancelaryjnego papieru w kratkę to jest zupełnie coś innego. Co mogłem wyznać w takiej sytuacji, a co miałem zataić? Niewiele było do powiedzenia. Niewiele – bo czy mogłem opisać im finezję wybuchów, z których każdy niepodobny był do poprzednich? Czy mogłem opowiedzieć, w jaki sposób Weiser zachwycał nas swoimi pomysłami? A nawet jeśli mogłem, to czy oni na to zasługiwali?

Dotknąłem spuchniętego nosa i miejsca na policzku, w którym dzisiaj zaczyna się zarost. Jedno i drugie bolało nieźle. Pomyślałem, że chociaż i tak nie powiem, co wydarzyło się nad Strzyżą ostatniego dnia, to jednak coś powiedzieć muszę, coś napisać na ogromnej kartce, żeby nie wywoływać ich gniewu i złości.

Pamiętam pierwsze zdanie:,,Dawid nie bawił się z nami w wojnę, bo jego dziadek nie pozwalał mu na takie zabawy". Czy właśnie od takiego zdania nie powinna zaczynać się książka o Weiserze? Bo jego pierwszy wybuch, który oglądaliśmy w dolince za strzelnicą, to przecież nie była zabawa w wojnę. Nie wiem do dzisiaj, dlaczego Weiser robił te eksplozje, do czego mu były potrzebne, ale kiedy zobaczyłem tryskającą w niebo niebieską fontannę pyłu, już wtedy przeczuwałem, że tu nie chodzi o żadną wojnę. Weiser do każdego ładunku dodawał zabarwiającej substancji i kiedy detonacja rozrywała ziemię, w powietrze leciał kolorowy strumień. Za pierwszym razem był to wybuch niebieski. Gdy na ziemię opadły już ostatnie kawałki gliny i drewna, zobaczyliśmy, że ta niebieska mgiełka unosi się jeszcze w powietrzu i wyglądało to tak, jakby błękitny obłok wirował ponad naszymi głowami, z wolna unosząc się coraz wyżej i zmieniając kształty, aż wreszcie zniknął z pola widzenia. Byliśmy absolutnie zachwyceni i tylko Weiser kręcił głową, jakby mu coś nie wyszło. Przypuszczam, że on przez cały czas eksperymentował na naszych oczach, a my byliśmy jak garstka profanów wpuszczona do pełnej retort, tygli i płonących palników pracowni alchemika. Nie twierdzę, że Weiser interesował się alchemią, tego nie wiem, ale tak właśnie to wyglądało, bo zanim zdążyliśmy ochłonąć z pierwszego wrażenia, kazał nam czekać w tym samym miejscu, założył nowy ładunek, połączył go drutami z czarną skrzynką i znów powietrze rozdarł huk eksplozji.

Efekt był jeszcze bardziej zdumiewający – obłok, jaki utrzymywał się w powietrzu po wybuchu, był wyraźnie dwukolorowy – jego dolna część mieniła się w słońcu wszystkimi odcieniami fioletu, a zwieńczenie wirującej kolumny stanowił czerwony pompon. Tym razem Weiser był, zdaje się, zadowolony. Obłok dosyć długo unosił się nad dolinką i dopiero po dwóch, może trzech minutach rozpłynął się w nicość, przechodząc przedtem w zgniłozieloną kulę. Było to bardziej podniecające niż szare obłoki dymu wypuszczane przez proboszcza Dudaka ze złotej puszki kadzielnicy, czuliśmy to doskonale, ale na tym Weiser zakończył pracę, schował gdzieś czarną skrzynkę prądnicy i powiedział, że możemy iść do domu. Dzisiaj wiem, że takie sztuczki to nic skomplikowanego, stosowali je nawet Tatarzy, wypuszczając na rycerstwo chrześcijańskie barwne obłoki, od czego płoszyły się konie, a ludzie truchleli ze zgrozy, ale wtedy uważaliśmy Weisera za cudotwórcę. Było to po naszej wizycie w nieczynnej cegielni, do której dotarliśmy tropiąc Elkę i nic nie mogło zmienić naszego przekonania, że Weiser, jeśliby tylko chciał, może zrobić wszystko. Ale o tym, co widzieliśmy w wilgotnej piwnicy, jeszcze powiem. Bo do tego muszę się przygotować lepiej niż do spowiedzi wielkanocnej, kiedy w- obawie przed gniewem Boga i samego proboszcza Dudaka, zapisywałem grzechy i uczyłem się ich na pamięć jak aktor przed próbą generalną.

Następny wybuch albo raczej następny występ Weisera odbył się gdzieś w tydzień później i był całkiem różny od pierwszego. W powietrze wzbił się słup błyszczących blaszek, które opadały na ziemię bardzo wolno. Najpiękniejsze było tym razem samo opadanie – obłok nie rozpłynął się bowiem w górze, jak za poprzednim razem, tylko spływał powoli w dół, osiadając na kępach trawy i paproci, które rosły w dolince bardzo gęsto. Na ich liściach pozostał szary pył i nie mogłem zrozumieć, dlaczego w górze wyglądało to tak imponująco, a tu, nisko, lśniące przed chwilą drobiny przypominały zwyczajny kurz lipca, który tego lata pokrywał wszystko lepką warstwą brudu.

Weisera nie bawiły układy proste i nieskomplikowane, za każdym razem dążył do coraz subtelniejszych efektów i chociaż ta uwaga nasuwa się teraz dopiero, po tylu latach, uważam ją za oczywistą. Bo następnym razem, kiedy ziemia zadrżała od eksplozji, ujrzeliśmy obraz, który przewyższył najśmielsze oczekiwania. Co to było? Jeżeli powiem, że francuski sztandar, nie skłamię, ale nie powiem też prawdy. Jeśli napiszę, że przypominało to trzy wirujące obok siebie słupy, każdy innego koloru, to też nie będzie to oczywiste ani w pełni oddające istotę rzeczy. Czy zresztą w ogóle można oddać istotę rzeczy? Obawiam się, że nie można i dlatego przecież nie piszę książki, o której myślę, że powinna być napisana dawno. Tak samo jak książka o Piotrze i tamtym grudniu, kiedy nad miastem latały helikoptery, albo o naszych ojcach, którzy w znakomitej większości upijali się w dzień wypłaty i jak pan Korotek złorzeczyli Panu Bogu, że na to wszystko pozwala. A wtedy, w dolince, Szymek trącił mnie w bok i powiedział: – Jezu, jakie to piękne – i zaraz dodał – jak on to robi, Żydek jeden. – Ale tym razem to nie był obraźliwy epitet, tylko coś w rodzaju gruboskórnego komplementu, równie dobrze Szymek mógł powiedzieć – skurczybyk jeden – i to byłoby to samo, tak czułem to wtedy, zapatrzony w niebo, na tle którego wirowały trzy słupy dymu albo raczej trzy wydłużone pionowo obłoki. Jeden biały jak płótno, drugi granatowy, a trzeci czerwony jak płachta matadora, którą zwabia oszalałe zwierzę prosto na śmiertelny sztych szpady. Kolorowe płaszczyzny tym razem nie mieszały się ze sobą, tylko unosiły coraz wyżej i wyżej, aż znikły ponad czubami sosen.

Tego dnia, gdy wracaliśmy w stronę Brętowa głębokim jarem i Szymek kłócił się z Piotrem – co to było: wstęgi od kapelusza czy sztandar francuski, spotkaliśmy M-skiego. Najpierw u wylotu gliniastego wąwozu zamajaczyła znana siatka na motyle, a potem ujrzeliśmy pana od przyrody, jak biegiem forsował stromą w tym miejscu skarpę, czepiając się rękami widłaków. Motyl, którego gonił M-ski, frunął tuż na ziemią, toteż nauczyciel wyciągał szyję, jak mógł do przodu i prawie że zahaczał nosem o widłaki. Gdy M-ski był już w połowie góry, motyl zmienił zamiary, bo wykonał nad jego głową chybotliwe salto i frunął teraz w dół, migając kolorowymi skrzydełkami. M-ski rzucił się za nim, jednakże biegnąc teraz po stromiźnie, nie mógł wyhamować swego pędu i tak runął nam prawie pod nogi, a my usłyszeliśmy trzask kija, na którym zamocowana była siatka. Lecz M-ski nie zauważył nas ani złamanego kija, bo w siatce trzepotał się ogromny motyl.

– Powoli, malutki, powoli – szeptał M-ski i cały czas leżąc wyjmował z chlebaka szklane puzderko, po czym umiejętnym ruchem schwytał w nie motyla. – Nareszcie cię mam – przemawiał doń pieszczotliwie. – Dostaniesz najładniejszą szpileczkę, kochasiu – a gdy zobaczył już nas podnosząc się z kolan, nie był wcale zmieszany, tylko uśmiechnął się tryumfująco. – No i co, chłopcy – powiedział – czy wiecie, co to jest? Nie, niestety, to nie jest Parnassius mnemosyrie, to by graniczyło z cudem, ale i tak będzie, co opisać. Nie wiecie, co to za okaz? To jest, moi drodzy, Pamassius apollo, sam Parnassius apollo, tutaj, na północy, w morenie polodowcowej! Zaginął zupełnie w Sudetach, żyje w Pieninach i Tatrach, tak, tak chłopcy, żaden uczony nie dawałby wiary, że niepylak apollo występuje także i tutaj! A ja go znalazłem. I opiszę to we „Wszechświecie"! Gąsienice niepylaka żerują na rozchodniku, a wiecie wy przynajmniej, jak nazywa się po łacinie rozchodnik? Rząd Succulentae, a nazywa, się Sedum acre, zapamiętajcie chłopcy – Sedum acre, co tłumaczy się rozchodnik ostry!

15
{"b":"87866","o":1}