Staliśmy z rozdziawionymi ustami wpatrzeni w szklane puzderko, które przypominało maleńki cylinder i widzieliśmy, jak motyl próbuje machać skrzydłami, lecz ma za mało miejsca w szklanej pułapce i tłucze się zupełnie jak ryba w akwarium, bez zrozumienia własnej sytuacji. Oczywiście M-ski, który poszedł zaraz własną drogą, nie miał nic wspólnego z trójkolorowym wybuchem Weisera. Lecz pisząc kolejne zdanie mojego wypracowania na kancelaryjnym papierze w kratkę, pisząc je wolno i z namysłem, pomyślałem sobie, że Weiser czasami przypominał takiego motyla, zwłaszcza, gdy mu coś nie wychodziło i denerwował się, pokrywając zmieszanie nadmierną gestykulacją. Tak, czwarty wybuch nie należał do udanych, to było jasne, bo kiedy usłyszeliśmy eksplozję, naszym oczom ukazała się zwyczajna szara chmura kurzu, która opadła prędko i to było wszystko. Weiser pobiegł do miejsca, gdzie założony był ładunek i podrygując jak Parnassius apollo, wrócił do nas wyraźnie zniechęcony. – Jeszcze raz – powiedział do Elki – i znów usłyszeliśmy kręcenie korbką, suchy trzask przycisku, ale tym razem eksplozja nie nastąpiła w ogóle. – Może przewody są przerwane – zapytał nieśmiało Piotr, ale Weiser rozmachał się jeszcze bardziej. – To niemożliwe – wyjaśnił patrząc w niebo. – To zupełnie niemożliwe, spróbujemy jeszcze raz – i znów pobiegł do ładunku, a jego ręce nie ustawały w ciągłym trzepotaniu. Tym razem wybuch nastąpił, ale oprócz żółtawego obłoczku, który unosił się przez krótką chwilę nad fontanną piachu, nie było nic. Tego dnia Weiser wracał do domu z nami i pamiętam, że nie odezwał się ani słowem nawet do Elki.
Nie twierdzę, że miał coś wspólnego z jakimkolwiek motylem, ale porównanie to, gdy zegar w sekretariacie wybił godzinę dziesiątą, a ja pisałem właśnie ostatnią linijkę pierwszej strony, porównanie to wydało mi się szczególnie trafne, bardziej niż dzisiaj, gdy moja wyobraźnia nie przypomina w niczym tamtej sprzed wielu lat. Ale motyla i trójkolorowy obłok zatrzymałem wtedy dla siebie, podobnie jak Szymek i Piotr. Nie napisałem ani słowa o eksperymentach Weisera, ani o tym, jak wyglądał naprawdę ostatni wybuch. Pisałem zwyczajnie, według pomysłu tamtych trzech, zamkniętych teraz za drzwiami z pikowaną ceratą. Pisałem, że Weiser za każdym razem szedł do prądnicy na drugą stronę dolinki, że w czasie wybuchów głowy trzymaliśmy nisko, przy samej ziemi i że właściwie eksplozje nie różniły się niczym poza siłą detonacji. A kiedy woźny wyszedł na chwilę, Szymek podniósł głowę znad swojej kartki i szepnął: – Ja to napiszę – i wiedzieliśmy już z Piotrem co, zanim Szymek dodał jeszcze ciszej: – napiszę, że znaleźliśmy kawałek czerwonej sukienki i że go wyrzuciłem na śmietnik, nic więcej, albo – poprawił się zaraz – że go spaliliśmy w ognisku. Wiedziałem, tak samo jak Szymek i Piotr, że to ich zadowoli, bo oni mieli swój obraz wydarzeń i od nas domagali się jedynie jego wypełnienia. Woźny powrócił z ubikacji, a ja myślałem, jak opisać ostatni wybuch, na dzień przed tym, co wydarzyło się nad Strzyżą, wybuch, który dla Weisera musiał mieć szczególne znaczenie, o czym przekonany jestem także dzisiaj. Tym razem nie chodziło o efekt kolorystyczny, ale coś bardziej wymyślnego.
Jak zwykle w takich przypadkach brak mi skali porównawczej. Do czego to było podobne? Gdybym miał określić to wówczas, powiedziałbym że do lejka, jakim moja matka wlewała do butelki sok malinowy – chmura pyłu powstała po wybuchu była zupełnie czarna, wąska u dołu, rozszerzająca się ku górze i obracała się wokół własnej osi. Ale to, zdaje się, nie był żaden lejek, bo jeżeli już, to potężny, wirujący jak trąba powietrzna lej czarnych drobin. Ukazał się naszym oczom zaraz po wybuchu i unosił się w ruchu okrężnym ponad doliną dobrą minutę, zanim nie zniknął rozpływając się w powietrzu. Dopiero po latach uderzyło mnie podobieństwo Weiserowego leja do Archanioła walczącego ze smokiem. Nie miałem wątpliwości, że fantastycznie ułożone szaty świętego, jego rozłożone skrzydła i cały zastęp niebieskich wojowników, że wszystko to zawierało się w czarnej, wirującej chmurze, choć naturalnie Weiser mógł nigdy drzeworytu nie widzieć, podobnie jak my wówczas nie wiedzieliśmy jasno, co to takiego sztuka. – Taka trąba może wszystko wessać – powiedział z przekonaniem Szymek – całego człowieka. – A Elka jak zwykle skłonna do przesady dodała: – Coś ty, nie tylko człowieka, to może wessać cały dom i przenieść go gdzieś dalej. – I kiedy kończyłem już ostatnie zdanie w moim pisemnym zeznaniu, pomyślałem sobie, że Weiser mógłby przecież zesłać nagle taką trąbę, żeby porwała budynek naszej szkoły i przeniosła go gdzieś za Bukową Górkę, w okolice starego cmentarza albo jeszcze lepiej w dolinką za strzelnicą i wtedy dopiero M-ski, dyrektor i mundurowy zrozumieliby, że tu zaszło coś innego niż zwykły wypadek z niewypałem. Ale Weiser z sobie wiadomego miejsca nie kwapił się z pomocą, więc postawiłem kropkę i czekałem, co będzie dalej. Woźny zbierał nasze wypracowania. A ja znów pomyślałem o pani Reginie, która uczyła nas języka polskiego i pięknie czytała wiersze. Szczególnie ten o zbrodniczej kobiecie, która zamordowała swego męża, utkwił mi w pamięci, bo gdy pani Regina doszła już do momentu walki dwóch braci, kiedy w kościele pojawia się duch w zbroi i woła głosem jak z podziemi i kiedy nigdy, nikt nie rozmawiał, nikt nie rozlewał atramentu i było jeszcze bardziej odświętnie niż w czasie Podniesienia, gdy proboszcz Dudak unosił do góry okrągły jak słońce opłatek i śpiewał po łacinie. Gdyby pani kościół zapada się z hukiem, to w klasie była cisza jak Regina kazała nam napisać wypracowanie o Weiserze, byłoby ono zupełnie inne niż to, które oddałem woźnemu. Być może nie napisałbym wszystkiego, ale na pewno obok czarnej pantery byłby wspaniały mecz, a nad zupą rybną w zatoce zawirowałaby trąba powietrzna, wsysając całe świństwo do potężnego leja i następnego dnia moglibyśmy się kąpać jak każdego roku.
Tymczasem siedzieliśmy dalej na składanych krzesłach, których listewki gniotły w siedzenie, a woźny, nie zamykając za sobą drzwi, zniknął w czeluściach gabinetu. – Teraz musicie poczekać – oznajmił nam Wracając po chwili. – Jak wszystko będzie w porządku, podpiszecie zeznania i pójdziecie do domów. Ale rozmawiać jeszcze nie wolno – dodał groźnie spoglądając na Piotra, który przechylił się w moją stronę. Więc nie rozmawialiśmy, jak przez wszystkie godziny, które minęły od wprowadzenia nas tutaj i słyszałem, że w żołądku Szymka, tak samo jak w moim i Piotra, burczy coraz bardziej, bo oni rzeczywiście nie dali nam nic do jedzenia. Woźny włączył radio i z drewnianej skrzynki cichutko dobiegała muzyka ludowa. – Zaraz będą wiadomości – powiedział do siebie i zabrał się do pałaszowania kolejnej kanapki. Istotnie, muzyka ucichła i spiker zapowiedział, że teraz będą fragmenty przemówienia Władysława Gomułki, którego łysina widniała od niedawna na portretach we wszystkich klasach. Śmieszny, piskliwy trochę głos mówił coś o porządkach w naszym wspólnym domu, a ja dziwiłem się, dlaczego dorośli wymawiali nazwisko tego pana z takim nabożeństwem, skoro on mówił nudnie, jeszcze gorzej od proboszcza Dudaka na niedzielnej sumie. Któż jednak zgłębi tajniki politycznych meandrów? Dzisiaj, kiedy wiem już, dlaczego ludzie zachłystywali się Władysławem Gomułką, a przynajmniej mogę to zrozumieć, przypominam sobie tych samych dorosłych, którzy entuzjazmowali się słowami jego następcy, zwłaszcza tym, co powiedział w stoczni, kiedy nie obeschła jeszcze mogiła Piotra, bo też mówił o porządkach i o wspólnym domu. Tak, dzisiaj uchodzę za dorosłego i chociaż nie interesuję się polityką, nigdy nie popadam w entuzjazm dla przywódcy, który rozpoczyna od wspólnego domu i porządków. Kończę już, bo przecież nie o tym chciałem opowiadać. Chodzi o Weisera. Tylko o niego. I pozostało jeszcze bardzo dużo do wyjaśnienia. Gra nie została skończona. Gra? Nie mogę określić tego inaczej. Przypuszczam, że tak samo, jak wtedy, gdy siedzieliśmy we trójkę, oczekując na podpisanie zeznań i zakończenie śledztwa, tak samo teraz Weiser bawi się ze mną i obserwuje moje poczynania ciemnymi oczami. Ale o tym przyjdzie mi jeszcze powiedzieć.
– Co było po pamiętnym meczu z wojskowymi? Najważniejsza była pogoda. Słońce paliło miasto i zatokę jak wściekłe, liście na drzewach pożółkły jak na początku jesieni, a ptaki wcale już prawie nie śpiewały, umęczone żarem lejącym się z nieba. Któregoś dnia pojechaliśmy do Jelitkowa zbadać stan rybnej zupy – i to co ujrzeliśmy, przechodziło wszelkie, najczarniejsze oczekiwania. Bo oto oprócz kolek, w stojącej bez ruchu wodzie zalegały setki śniętych węgorzy, fląder, śledzi i innych ryb, których nazw nie znam do dzisiaj. Wszystko to na pół przegniłe i strasznie cuchnące ruszało się w drgawkach. Szczególnie węgorze, najsilniejsze ze wszystkich ryb, umierały długo, ich wijące się ciała pamiętam do dzisiaj, niczym symbol tamtego lata. Rybacy wylegli przed swoje chałupy i całymi dniami przesiadywali na ławkach, ćmiąc papierosy i złorzecząc na swój los. Jeden z nich zaczepił nas, kiedy przechodziliśmy między pustymi skrzynkami:
– Co tu robicie chłopcy – powiedział melancholijnie – nic tu po was. – I zaraz potem, wcale nie pytany rozgadał się trochę. – To iperyt, wszystko przez ten cholerny iperyt, mówię wam, chłopcy, świńskie pruskie nasienie. – A kiedy zorientował się, że nie bardzo pojmujemy, o co mu idzie, tłumaczył dalej: – No, nie wiecie, że iperyt to z niemieckiego U-Boota? Ten U-Boot zatonął w ostatnie dni wojny niedaleko Helu i cały był załadowany iperytem, jak beczka śledziami, no i zrobiło się teraz, mamy szambo, a nie zatokę!
– Jo, jo, Ignac – usłyszeliśmy przez okno – nie zawracaj dzieciakom głowy, wszyscy wiedzą, że to nie U-Boot, tylko ruskie manewry tu były na świętego Jana i puścili do wody coś takiego, że wszyscy pozdychamy jak te ryby!
Rybak rozeźlił się na dobre:
– Idź stara, nie pleszcz tyle – warknął do żony i zwracając się w naszym kierunku, jeszcze raz powiedział: – U-Boot i tyle, przerdzewiał i puszki puściły to świństwo, przeklęte hitlersyny, mało nam biedy narobiły, to jeszcze teraz!
A my podzieliliśmy się zaraz na dwie frakcje i kiedy w oczekiwaniu na tramwaj obok pętli przy krzyżu wrzała głośna sprzeczka pomiędzy zwolennikami U-Boota i radzieckich manewrów, ja patrzyłem w niebo, rozgrzane do białości, patrzyłem na kulę słońca i wiedziałem, że to nie U-Boot ani radzieckie manewry w zatoce są przyczyną tego wszystkiego. Gdyby jednakże spytał mnie ktoś wówczas, albo i teraz, co było przyczyną zupy rybnej, nie umiałbym ani nie umiem udzielić jasnej odpowiedzi. Bo na pewno nie grzechy ludzkie ani gniew boży, jak sądził proboszcz Dudak, a za nim wielu mieszkańców naszej kamienicy. Zbierali się wieczorami na podwórku i rozmawiali ściszonymi głosami, jakby się bali straszniejszych nieszczęść. I coraz dziwniejsze rzeczy można było usłyszeć w rozmowach – a to, że nad wodami zatoki widzieli rybacy z Helu pomarańczową kulę, która wyglądała jak piorun kulisty, a to, że Matka Boska z Matemblewa ukazała się jednej kobiecie, kiedy szła przez las do Brętowa, a to, że marynarze widzieli na własne oczy żaglowiec bez załogi, przemykający nocą między statkami na redzie. Byli też tacy, którzy widzieli kometę w kształcie końskiej głowy, jak krążyła nad miastem, i ci którzy ją widzieli, zaklinali się, że kometa powróci po okrążeniu Ziemi i spadnie ze straszliwą siłą.