– Nie krzycz tak, ludzie patrzą.
To były jej ostatnie słowa, żadne tam – do widzenia – żadne – trzymajcie się – tylko właśnie to – nie krzycz tak, ludzie patrzą! A później nie odpowiadała na moje listy, tak samo jak nie chciała rozmawiać na temat Weisera przed wyjazdem. Więc teraz, kiedy jechałem taksówką przez śródmieście Mannheim, pomyślałem, że drugi raz nie popełnię takiego błędu i gdy samochód stanął na światłach, wiedziałem, że zacznę zupełnie inaczej i długo będę krążyć, długo czekać na właściwy moment, żeby ją wreszcie przyprzeć do muru, zmuszając do wyznań.
Elka przez pierwsze półtora roku nie miała tu łatwego życia. Pracowała u dalekiej ciotki, potwornie złośliwej starej kobiety, jako służąca. Ta ciotka nazywała Elkę komunistką i upokarzała na każdym kroku, ale Elka zaciskała zęby, bo ciotka była bogata i miała jej zapisać trochę grosza. Kiedy otworzono testament, Elka harowała jeszcze gorzej, bo ciotka nie zostawiła jej nic. Harowała na dwie zmiany, rano sprzątała prywatne mieszkania, a wieczorem zmywała podłogi w restauracji, której właściciel był znajomym ciotki. I tu poznała Horsta, bo Horst stracił żonę w wypadku samochodowym gdzieś w Hesji i teraz zamiast pilnować swojej firmy, popijał aż do zamknięcia lokalu, późno w nocy. Wyszła za niego bez większych wahań, nie był stary ani brzydki, a przede wszystkim handlował końmi, miał własną firmę i Elka nie musiała już zmywać podłóg w restauracji ani w prywatnych mieszkaniach. Horst często wyjeżdża i Elka siedzi wtedy całymi dniami sama, bo Horst nie ma oprócz niej żadnej rodziny, a sama nie lubi składać wizyt i przyjmować gości. Czasami wyjeżdżają razem, kiedy Horst nie spieszy się za bardzo, urlopy spędzają na południu w górach. Ale o tym wszystkim dowiedziałem się w kilkanaście minut później, gdy taksówka wyjechała już; ze śródmieścia, gdy minęliśmy z wąsatym Turkiem parę przecznic i gdy siedziałem naprzeciw Elki pijąc kawę, a ona pokazywała mi zdjęcie Horsta z ostatniego urlopu, jaki spędzili w Bawarii. Na ścianach dużego pokoju wisiały akwarele przedstawiające jeźdźców i konie, pośrodku zaś zegar, taki sam, jak w sekretariacie naszej szkoły, z długim prętem wahadła zakończonym mosiężną tarczą. Tego naturalnie Elka nie mogła pamiętać. Pokazałem jej zdjęcie nagrobku Piotra. Elka była tam kilka razy, ale płyty oczywiście nie widziała, a ja opowiadałem jej, jakie z tym były kłopoty, bo żaden kamieniarz nie chciał wykuć napisu – „zamordowany" i w końcu zostało – „zginął tragicznie". Wszyscy znajomi składali się na tę płytę i to był właściwie nasz wspólny pomnik dla Piotra, choć Piotr nie brał udziału w demonstracji i walkach, wyszedł tylko na ulicę zobaczyć, co się dzieje. Ale to wspominaliśmy już przy grzankach, które Elka przyrządzała wspaniale – z keczupem, listkami sałaty, szczypiorkiem, plastrami pomidora, kminkiem, pieprzem, papryką i nie wiem już czym jeszcze, na gorąco, wprost z piekarnika. Grzanki zmieszały mi wprawdzie szyki, ale do dzisiaj pamiętam ich smak, kiedy Elka powiedziała niespodziewanie:
– Nie odpowiadałam na twoje listy, tak jak na żadne inne. Bo jak się jest tu – wyjaśniła – to nie można być tam i na odwrót. Ja nie potrafię być tu i tam.
Już chciałem wtrącić coś, niby od niechcenia, żeby mówiła dalej, ale szybko zmieniła temat, tak zręcznie, że musiałem opowiedzieć o sobie, a raczej o swoim życiu obecnym, w którym nie było zresztą rzeczy interesujących ani pięknych. Była to więc opowieść szara i nużąca, lecz Elka nie dawała poznać, co o tym myśli, przerywała nawet czasami, wypytując o jakiś szczegół, osobę, zdarzenie. Czułem, że robi to z grzeczności. Dowiedziała się na koniec, co porabiam w Niemczech i zapytała, czy już dzisiaj muszę wracać do Monachium, skąd przyjechałem, żeby ją odwiedzić. Tak, rzeczywiście przez dwa tygodnie mieszkałem w Monachium i miałem tam jeszcze wrócić na kilka dni, do domu stryja, który z obozu jenieckiego nigdy do Polski nie wrócił, bo to nie była jego zdaniem Polska, tylko atrapa, jaką się pokazuje w nie najlepszym teatrze. Ale nie wyjaśniałem Elce tych zawiłości, powiedziałem tylko, że nie muszę, bo rzeczywiście nie musiałem, a przede wszystkim nasza rozmowa o Weiserze nie weszła nawet w fazę początkowej konwersacji o pogodzie.
– To wspaniale – tym razem ucieszyła się szczerze. – Gdybyś zechciał zostać kilka dni, nie będzie żadnych kłopotów i Horst się ucieszy, jak wróci – mówiła – bo teraz wyjechał – i chociaż nie bardzo rozumiałem, z czego miałby cieszyć się jej mąż, zgodziłem się zostać do następnego dnia. Na szczęście miałem pieniądze i kiedy pojechaliśmy do miasta, nie musiałem liczyć każdej marki. Ale zanim Elka wyprowadziła z garażu samochód, obejrzałem ich dom. Tak samo jak wszystkie domy w tej dzielnicy prostokątny, z małym ogródkiem, trzema pokojami na górze, jadalnią i kuchnią na parterze i pomyślałem sobie, że jak na dwa lata zmywania podłóg to jest bardzo dużo, ale na całe życie chyba trochę mało, choć trawnik przed wejściem był puszysty jak dywan, a meble, tapety i boazerie w dobrym, jak mi się zdaje, guście i gatunku.
Więc kiedy właściwie zaczęła się gra pomiędzy mną a Elką, gra o Weisera, w której oboje podchodziliśmy do siebie na palcach, ze wstrzymanym oddechem, zawsze pod wiatr, a nigdy z wiatrem, kiedy zaczęła się nasza gra, która w pewnym sensie trwa po dzień teraźniejszy? Dzisiaj wiem, że Elka grała od samego początku, od momentu, gdy zadzwoniłem z dworca, już wtedy musiała zrozumieć, o co mi chodzi i już wtedy zapewne ułożyła swój plan lub jego ogólny zarys. Tylko, że wtedy, w Mannheim dałem się zwieść pozorom, nie zastanowiłem się nawet, dlaczego chce mnie zatrzymać, nie zorientowałem się też od razu, że Elka przejrzała mnie na wylot i chociaż myślałem, że łapię ją w sieć aluzji, pytań, nic z pozoru nie znaczących twierdzeń, w istocie ona chwytała mnie podstępnie w jeszcze misterniej zastawioną pułapkę. Graliśmy zatem od początku. Bo Elka, kiedy już zakończyłem oględziny domu i ogródka powiedziała: – Poczekaj, na taką okazję muszę włożyć coś specjalnego – i zobaczyłem ją w chwilę później w czerwonej sukience, naturalnie nie kretonowej jak tamta, dobrze skrojonej i z drogiego materiału, nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu, że chodzi o sukienkę, w której widziałem ją wtedy nad. Strzyżą, gdzie potok przepływa wąskim tunelem pod nasypem nie istniejącej od czasów wojny linii kolejowej. Tak, Elka wsiadająca do samochodu wiedziała,, co czułem, a kiedy mijaliśmy już za miastem składy fabryczne Deimler-Benz Werke, zapytała, czy nie mam ochoty pojechać nad Ren, bo ona chciałaby popatrzeć, jak płynie woda. Staliśmy potem na jednym, z betonowych występów tamy i Elka rzucała w dół patyki, a ja myślałem przez cały czas, czy amnezja, o jakiej mówili lekarze, była od początku do końca pomysłem Weisera, czy Elka wpadła na to sama. Na obiad zawiozła mnie do restauracji, z okien której widzieliśmy mury Friedrichsburgu i do podania deseru zdążyła mi opowiedzieć historię miasta, wyczytaną kiedyś z przewodnika, czego nie ukrywała. Przy lodach rozmowa zeszła nie wiedzieć czemu na zwierzęta.
– Nie mogę znieść jednego – mówiła oblizując łyżeczkę. – W tutejszych ogrodach zoologicznych panuje okropny zwyczaj, to się nazywa karmienie lwów… W każdym mieście, gdzie tylko jest zoo, ludzie pędzą na określoną godzinę i patrzą, jak dozorcy rzucają, zwierzętom ociekające krwią kawały mięsa, a największa uciecha jest wtedy, gdy lwy wyrywają sobie te ochłapy. – I zaraz dodała: – U was tego się nie praktykuje, prawda?
– U nas się tego nie praktykuje – powiedziałem. – A pamiętasz naszą wyprawę do zoo w Oliwie?
Elka skinęła głową.
– Tak, oczywiście, ogród jest położony w lesie i wracaliśmy wtedy jakoś przez las.
– A pamiętasz klatkę z panterą – nie dawałem za wygraną.
– Tak – odpowiedziała prędko – pantera była rozdrażniona, to sobie przypominam, dozorca podszedł wtedy do nas i powiedział, żeby odejść od klatki.
– Nie, to nie było tak, nie było przecież żadnego dozorcy – odłożyłem swoją łyżeczkę – to nie było tak, przecież Weiser, ten Weiser, z którym było tyle hałasu…
Przerwała mi:
– Ciągle o niego pytasz, och, jakie to męczące, w końcu nie będziemy się spierać o szczegóły, prawda?
– Ale to nie jest szczegół – zaprotestowałem – bo ty się znalazłaś, nie wiem jak, ale się znalazłaś, a on?
Elka uśmiechnęła się melancholijnie.
– Ja spadłam z nasypu i miałam rozbitą głowę. Skoro tak wszystko pamiętasz, to wiesz, że dwa miesiące leżałam w szpitalu, czy nie tak?
– Tak, tak, wiem, ale ty nie spadłaś przecież z nasypu – mówiłem rozgorączkowany.
Na co Elka, przywołując kelnera, wyjaśniła, a właściwie nie wyjaśniła, tylko zamotała jeszcze bardziej:
– No tak, ty, zdaje się, jesteś z gatunku ludzi, którzy wiedzą lepiej, ale co mogę na to poradzić?
I tak było do wieczora, zawsze tak samo – kiedy ja próbowałem mówić o lotnisku., Elka odpowiadała, że owszem, puszczała tam latawce, być może z Weiserem, skoro ja tak twierdzę, ale także z innymi chłopakami, co do tego nie ma wątpliwości, gdy zaś wspomniałem o meczu z wojskowymi, mówiła, że przecież w piłkę graliśmy bez przerwy, jak wszyscy chłopcy na świecie, ale czy ona może pamiętać akurat jeden mecz? I tylko na wspomnienie starej cegielni nie powiedziała nic, bo w sprawie wybuchów zgodziła się, że były wspaniałe. Zdaniem Elki, Weiser musiał wylecieć w powietrze, a ona spadła następnego dnia z nasypu, kiedy bawiliśmy się nad Strzyżą. Ale to powiedziała już później, nie w restauracji, tylko w domu, kiedy zrobiliśmy razem kolację i piliśmy drugą butelkę wina, najpierw czerwonego, a ta druga to był biały wermut i poczułem, jak wzbiera we mnie gniew i agresja, bo przecież wiedziałem, że ona bawi się ze mną w ciuciubabkę, a mój przyjazd do Mannheim był bezcelowy, podobnie jak listy, które wysyłam jeszcze dzisiaj z uporem godnym spraw ostatecznych. Poszedłem na górę, gdzie Elka przygotowała mi spanie, położyłem się w niebieskiej pościeli i usłyszałem, jak woła coś do mnie z dołu, przepraszając, bo zdaje się, o czymś zapomniała. I dopiero kiedy stanąłem na szczycie schodów patrząc w dół, ogarnęło mnie przerażenie. Elka zakpiła ze mnie okrutnie. Kanapa stojąca w jadalni pod oknem ustawiona teraz była na środku pokoju i wyglądała jak przedłużenie schodów. A ona sama leżała na kanapie z dwoma poduszkami – jedną pod głową, drugą na wysokości krzyża, rozchylała lekko nogi i czerwona sukienka falowała na nich z rytmem całego ciała. Żadna moc nie mogła mnie powstrzymać przed krokiem do przodu, a właściwie krokiem w dół, bo stałem przecież na szczycie schodów. I na tym polegał szatański pomysł Elki. Z każdym bowiem krokiem moje nogi stawiały coraz mniejszy opór, jakby odrywały się od ziemi, gdzieś w połowie drogi zrozumiałem wreszcie, że moje ciało płynie w dół i nie jest już moim ciałem, tylko lśniącym w promieniach słońca kadłubem samolotu, a moje ramiona nie są już ramionami, tylko każde z nich jest srebrzystym skrzydłem i nie widziałem już kanapy, tylko początek startowego pasa, mijałem wzgórza na południowym krańcu miasta, przelatywałem nisko nad czerwonymi dachami domów, mignąłem nad torami obok wiaduktu i teraz widziałem już tylko rozchylone uda Elki, jej unoszącą się sukienkę i w falującym podmuchu powietrza obnażoną czarność i miękkość, do której zbliżałem się z hukiem i drżeniem. Ale srebrzysty kadłub nie lądował tym razem na betonowych płytach pasa, on wchodził w kępę silnym uderzeniem masy i pędu, z gwizdem tnąc powietrze, wchodził w jej miękkość niepokalaną, a ona przyjmowała jego chłód sprężystym falowaniem i krzykiem, który ginął w łoskocie maszyny i powietrza. Tak, Elka doprowadziła do lotniczej katastrofy i opętana szaleństwem destrukcji, zmuszała mnie, kiedy wracałem już na górę, bym znów przemieniwszy ciało w lśniący kadłub, powtórzył lądowanie jeszcze kilkakroć, aż wreszcie konstrukcja stalowego ptaka zaczęła nie wytrzymywać ciągłego wznoszenia i opadania między niebem a ziemią i legła zdruzgotana, z połamanymi skrzydłami w kępie żarnowca, która pachniała migdałami. Elka wczepiła palce w moje włosy, a mnie zdawało się, że słyszę głos Żółtoskrzydłego o spaleniu ziemi i obywateli jej, a zaraz potem poczułem kwaśny oddech proboszcza Dudaka zza kratek konfesjonału, kiedy nie daje mi rozgrzeszenia. Ale to strach z imaginacją prześcigały się nawzajem, bo jedynym głosem był głos Elki, szepczącej nie moje imię, a jedynym zapachem był zapach jej ciała, w którym wiatr, sól i krem migdałowy zmieszały się równocześnie. Gra o Weisera była skończona, nie wyszedłem z niej czysto ani zwycięsko.