Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Taaak – mruknął mundurowy – no dobrze, a teraz, kolego, jeszcze raz opisz dokładnie, co wydarzyło się w dolinie tym ostatnim razem.

Mówiłem więc tak jak poprzednio, gdy M-ski zrobił mi wyciskanie słonia, mówiłem wolno, żeby niczego nie zmienić, a tamci słuchali uważnie, jakby słowa wybiegające z moich ust były robaczkami i jakby każde z tych stworzeń brali pod lupę, oglądając je na wszystkie strony. A kiedy skończyłem na tym, jak Elka i Weiser znikli na wzgórzu, co było zgodne z prawdą, więc kiedy skończyłem na tym, jak znikli na wzgórzu, M-ski nie wytrzymał i wrzasnął:

– Jak mogliście ich widzieć, przecież oni już wtedy nie żyli. Czy chcesz nam wmówić, że widzieliście dwa duchy zmierzające do nieba, co?

Znów zbliżył się do mnie niebezpiecznie blisko, ale mundurowy powstrzymał go i kazał mi podejść do biurka, gdzie rozłożył wojskową mapę, na której dolina zaznaczona była czarnymi poziomicami.

– Wy staliście tutaj, obok wyrwy, tak?

– Tak, proszę pana – potwierdziłem.

– A góra, o której mówisz, to ta ściana doliny, tak?

– Tak – skinąłem głową.

– No to dzieliło was od podnóża wzniesienia dokładnie sto metrów, jak więc możesz twierdzić z całą pewnością, że to był Weiser i Wiśniewska? A może wam tylko zdawało się, że ich widzicie, co? Może baliście się pomyśleć, że oni wylecieli w powietrze, ktoś, zdaje się Korolewski, powiedział „o, idą tam pod górę" i z tego strachu zobaczyliście ich, bo bardzo chcieliście zobaczyć, czy nie tak było? No, przyznaj się wreszcie.

Milczałem zaskoczony mapą i jego dokładnością. Musiało to wyglądać tak, jakbym przyznawał mu rację, bo zaraz dokończył:

– Z tego, co mówiłeś, wynika, że nie wiesz dokładnie, gdzie znajdował się Weiser i wasza koleżanka w momencie wybuchu. Powiedziałeś – Weiser kazał nam czekać obok modrzewiowego zagajnika, a kiedym zobaczył, że jesteśmy, przeszedł przez dolinę i pomachał ręką na znak, że mamy się już położyć, zaraz potem ziemia zadrżała od eksplozji, a na głowy posypał nam się piasek" – tak powiedziałeś, tak?

Skinąłem głową. Zapach czosnku był teraz wyraźniejszy i przyszła mi ochota na kiszone ogórki.

– No to popatrz tu – mundurowy ołówkiem stuknął w mapę. – Popatrz uważnie. Najpierw, stoicie obok modrzewiowego zagajnika, o tutaj. Weiser widzi was i stoi jakieś dwadzieścia metrów dalej, o tu. Potem rusza w kierunku miny – „przeszedł przez dolinę" – powiedziałeś, więc oddala się od was w stronę ładunku. Wiśniewskiej w tym czasie nie widzicie, bo ona idzie o stąd, za krzakami leszczyny. A teraz patrz uważnie, bo to najważniejsze, Weiser, o stąd, daje wam znak ręką i leżycie nie podnosząc głów, więc nie możecie widzieć, że w tej samej chwili podchodzi do niego wasza koleżanka. I co się dzieje? Zaraz po znaku ręką następuje wybuch. A skąd Weiser kiwał ręką? Tak, to czerwone kółko oznacza miejsce eksplozji, tam gdzie jest wyrwa. Weiser machał do was właśnie stąd, z miejsca, gdzie założona była mina. Bo było tak – Weiser najpierw pomachał ręką i kiedy już leżeliście twarzami do ziemi, nachylił się nad ładunkiem, żeby sprawdzić przewody. Potem chciał iść już razem z Wiśniewską do prądnicy, która była o tu, tu właśnie ją znaleźliśmy, tylko, że tym razem ładunek eksplodował sam, bez pokręcenia korbką i wciśnięcia detonatora. Przypuszczalnie był to niewypał, a nie mina skonstruowana przez waszego kolegę. Przy poprzednich wybuchach – sami to potwierdziliście – od znaku Weisera do detonacji upływały zazwyczaj dwie minuty. Mniej więcej tyle czasu potrzebował, żeby od ładunku przejść w bezpieczne miejsce, gdzie schowana była prądnica. Weiser za każdym razem, choć ładunki położone były w różnych miejscach, robił tak samo. Najpierw dawał znak, żebyście się położyli o tu, albo tu, albo tuf następnie sprawdzał po raz ostatni podłączenie przewodów do zapalnika bomby, czy wszystko jest w porządku, a potem szedł do prądnicy tu, albo tu, albo tu i dopiero wtedy kręcił korbką i wciskał przycisk. Tym razem sprawdził przewody – od znaku ręką mogło upłynąć najwyżej piętnaście sekund i zaczął iść w kierunku prądnicy – o tu, ale nie doszedł, bo ładunek eksplodował sam. Wyleciał w powietrze razem z Wiśniewską, a wy chcieliście ich bardzo zobaczyć, no i zobaczyliście, ale tylko na niby. Uwierzyliście, że idą tu, pod górę, kiedy już staliście obok wyrwy, choć to jest sto metrów od tego miejsca. Czy nie tak było?

Stałem przy biurku i podziwiałem, że wszystko w jego opowiadaniu pasuje do siebie tak dobrze. Zbyt dobrze, aby było prawdziwe. Ale nie powiedziałem nic, bo przecież mundurowy nie Wiedział, że następnego dnia, nad Strzyżą spotkaliśmy się znów, tym razem rzeczywiście po raz ostatni. Nie wiedział nic o czarnej panterze, naszym meczu z wojskowymi na murawie obok pruskich koszar, nie widział Weisera w piwnicy starej cegielni i włosy nie stawały mu dęba na głowie, a przynajmniej nie od tego. Odetchnął i znów poczułem, strużkę czosnkowego zapachu a M-ski wyjaśnił:

– To się zgadza i nawet nie wiesz, kto potwierdził, że nad Strzyżą widziano was dzień wcześniej, no? – Milczałem, a M-ski dokończył: – Widział was kościelny brętowskiego kościoła. – I M-ski po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się tryumfująco, a odetchnąłem, tym razem ja, bo alibi było poważne. Widocznie, kiedy pytano kościelnego, pomylił daty. Tym lepiej – pomyślałem – jeśli im wszystko zaczyna się układać w taki sposób. Ale to nie był koniec przesłuchania. Mundurowy usiadł z powrotem w fotelu, a M-ski podszedł do mnie.

– Jedno jeszcze musimy wyjaśnić, gdzie ukryliście szczątki Weisera i Wiśniewskiej? Mów! Milczałem.

– To jest kryminalna sprawa – dodał dyrektor. – Nie zgłosiliście ani wypadku, ani tego koszmarnego pogrzebu – głos był coraz groźniejszy. – Jak mogliście zrobić coś tak obrzydliwego?! To jest, to jest, gorsze niż kanibalizm – wyrzucił z siebie. – Nie macie chyba sumienia, czego was w końcu uczą na religii?

– Powiedz natychmiast, jak było z tymi, z tymi – szczątkami – wpadł w słowo mundurowy – Musieliście przecież znaleźć kawałek ciała albo ubrania, tak? – Stałem z pochyloną głową i wyobraziłem sobie, jak trzymam w dłoni oko Weisera, a Szymek ma w ręku strzępek sukienki i składamy to do naszego dołka, a Piotr intonuje „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj im "wieczne spoczywanie", następnie zasypujemy dołek, ubijamy go obcasami, ale oko Weisera mruga na nas spod ziemi i będzie mrugać do końca świata i ujarzmiać nas jak czarną panterę za kratami oliwskiego zoo. To było straszne. Drżałem na całym ciele. M-ski chwycił mnie za włosy tuż przy uchu, w tym miejscu, gdzie dzisiaj zaczyna się zarost, i pociągnął lekko w górę, ale krótkie włoski wymknęły się z jego palców, więc chwycił jeszcze raz, tym razem nieco wyżej i zaczęło się skubanie gęsi.

– Gdzieście to za-kopa-li – skandował i przy każdej sylabie pociągał coraz mocniej do góry, a ja unosiłem się coraz wyżej, aż wreszcie stając na samych czubkach palców, kiwałem się jak pingwin, gdy tymczasem M-ski ciągnął jeszcze mocniej, właściwie wyrywał już moje włosy. – No gdzie-ście to za-ko-pa-li, po-wiesz wre-szcie, czy mam ci ur-wać gło-wę, co?

I byłbym pewnie za moment krzyczał wniebogłosy i może nawet w tym krzyku wykrzyczałbym, jak było naprawdę, gdyby nie zadzwonił telefon na biurku dyrektora. M-ski puścił moje baczki i spojrzał w tamtą stronę, a dyrektor, który podniósł słuchawkę, powiedział do mundurowego: – Do was.

Przez chwilę zapanowało milczenie, czułem, jak płonie mi głowa, bo od skubania gęsi bolała cała głowa, policzek i skronie, a mundurowy kiwał czołem i mówił tylko – tak, tak, dobrze, tak, tak, oczywiście, tak, dobrze, naturalnie, ależ tak, dobrze dobrze. I chociaż do dzisiaj nie wiem, kto wówczas rozmawiał z mężczyzną w mundurze o godzinie dziewiątej, to czuję do tego kogoś ogromną wdzięczność. W końcu dzięki niemu M-ski przestał mnie ciągnąć. Bo kiedy mundurowy odłożył słuchawkę, wyszło na to, że muszą się naradzić i odesłano mnie z powrotem do sekretariatu na składane krzesło, którego listewki okropnie gniotły w siedzenie. Znów więc siedzieliśmy we trójkę pilnowani przez woźnego, a ja patrzyłem na zegar i wydawało mi się, że mosiężny krążek, jakim zakończone było wahadło, jest takiego samego koloru co puszka proboszcza Dudaka, z której wypuszczał na Boże Ciało obłoki siwego dymu, kiedy śpiewaliśmy „Bądź-że poz-dro-wio-na Ho-sty-jo ży-wa".

Taki sam zegar, z prętem wahadła zakończonym mosiężną tarczą, widziałem w Mannhaim, w mieszkaniu Elki, gdy wiele lat później pojechałem do Niemiec, żeby się z nią zobaczyć. Oczywiście, nigdy jej nie wyznałem, jaki jest cel mojej podróży. Kiedy usłyszała mój głos w słuchawce telefonu, a raczej kiedy usłyszała moje nazwisko, nie odpowiedziała nic. Może stanęły jej przed oczami wszystkie listy, które wysyłałem do Mannheim i które ona wyrzucała do kosza. Tego nie wiem, ale milczała dobrą chwilę, zanim usłyszałem całkiem przytomne pytanie:

– A skąd dzwonisz?

– Z dworca – krzyczałem do słuchawki. – Z dworca i chciałbym się z tobą zobaczyć!

Pomilczała znów chwilę.

– No dobrze, jestem w domu przez cały dzień – odpowiedziała, jakbyśmy widzieli się ledwie wczoraj. – Wiesz, jak dojechać?

Naturalnie, wiedziałem, jak dojechać, bo wszystko na to spotkanie miałem przygotowane, wszystko zaplanowane i zapięte na ostatni guzik, kolejne pytania, tematy rozmowy, zdjęcie grobu Piotra, wszystko to podstępnie zmierzało, a -raczej miało zmierzać nieuchronnie do osoby Weisera. Taksówkę, którą jechałem przez śródmieście, prowadził wąsaty Turek. Palił się do rozmowy, gdy wyczuł, że nie jestem Niemcem, ale ja myślami byłem już przy Elce i przypominałem sobie wrześniowy poranek siedemdziesiątego piątego roku, kiedy odprowadzałem ją na Dworzec Morski w Gdyni, skąd odpływała do Hamburga.

– Elka – zapytałem ją po raz ostatni – więc ty naprawdę nic nie pamiętasz, co się wtedy stało? Naprawdę nie wiesz, jak to było? Przecież Weiser prowadził cię za rękę. Ty coś ukrywasz, cały czas ukrywałaś. Powiedz przynajmniej teraz, ja cię bardzo proszę, powiedz, skoro wyjeżdżasz stąd na stałe, co właściwie wydarzyło się: tamtego dnia nad Strzyżą? – I mój głos podnosił się aż do krzyku, w miarę jak Elka podchodziła coraz bliżej do celnej barierki i wreszcie powiedziała:

13
{"b":"87866","o":1}