Mężczyzna w mundurze rozpiął dwa guziki niebieskiej bluzy i zobaczyłem, że pod spodem ma siatkowy podkoszulek, spod którego przez małe oczka wyłażą gęste, czarne włosy. Zaraz przypomniałem sobie szympansa z oliwskiego zoo, który na piersiach miał takie same kłaki i pomyślałem, jakby zabawnie było zobaczyć tam zamiast niego sierżanta milicji, jak sypie piaskiem w publikę, wścieka się i od czasu do czasu sika w pierwsze rzędy rozbawionych ludzi. Uśmiechnąłem się więc do niego, a on wziął to za dobrą monetę, bo zrewanżował mi się również uśmiechem i pokazując ręką krzesło, powiedział: – Proszę, możesz usiąść. – M-ski łypał podejrzliwie w moją stronę, dyrektor zaś manipulował dłońmi wokół swego krawata, który teraz nie przypominał już kokardy jakobińskiej ani szalika, tylko mokrą szmatę nie najlepiej wyżętą i wykręconą.
– Chcemy wiedzieć wszystko o wybuchach za strzelnicą – rozpoczął M-ski. – Ile ich było i w jakich dniach. Skąd wasz kolega miał materiał wybuchowy do eksplozji. Co to było – trotyl? proch? Skąd to brał – z łusek? z niewypałów? I chcemy, żebyś nam opowiedział jeszcze raz o tym ostatnim wybuchu, kiedy Weiser i wasza koleżanka zginęli. Niczego się nie bój, powiedz prawdę. Czy nie znaleźliście może kawałka koszuli albo ciała gdzieś w okolicy? A może na którymś z drzew?
Wszystkie te pytania M-ski zadawał szybko i były jak tematy w uwerturze – naraz, jedno po drugim. Bo właściwe przesłuchanie miało się dopiero rozpocząć.
– Tak – westchnął mężczyzna w mundurze. – No więc powiedz nam, kiedy był pierwszy wybuch, kiedy to było?
– Gdzieś na początku sierpnia, proszę pana – odpowiedziałem.
– A dokładniej? – wtrącił dyrektor.
– Dokładniej nie pamiętam, ale na pewno na początku sierpnia, bo wtedy ksiądz proboszcz zaczynał nabożeństwa.
– Jakie znów nabożeństwa?! – podskoczył jak oparzony M-ski. – Jakie znów nabożeństwa – pan słyszy, dyrektorze? Czy oni nigdy nie przestaną – i znów zwrócił się do mnie – więc jakie to były nabożeństwa?
– Nabożeństwa w intencji rolników i rybaków, proszę pana – odpowiadałem grzecznie. – A właściwie na intencję deszczu, żeby oczyścił zatokę i obmył pola, bo była przecież ogromna susza, a proboszcz Dudak mówił, że to kara boża za grzechy.
– Czyje grzechy? – wtrącił ten w mundurze.
– No, za grzechy ludzkie – nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. – Proboszcz mówił, że ludzie, odchodzą od Boga i świętej wiary katolickiej, więc Bóg zesłał tę suszę jako znak, żeby się ludzie poprawili, bo jak nie…
– No, no – podchwycił dyrektor, przekręcając jeszcze bardziej krawat. – Jak nie – to co?
– Bo jak się nie poprawią, to Bóg zrobi to samo z nami, "to samo co w Sodomie i Gomorze, spali miasta i ludzi i…
– Dosyć! – wrzasnął M-ski. Dosyć, pan słyszy, sierżancie? To jeszcze gorzej niż średniowiecze, oni nie oszczędzają nawet dzieci, a my mamy w takich warunkach pracować, co? Szkoda, że tego nie słuchał prokurator, to podpada chyba pod jakieś paragrafy!
Mężczyzna w mundurze przerwał mu ruchem ręki:
– Musimy pracować rzeczowo, towarzyszu M-ski, emocje są najgorszym doradcą w takich sprawach. – Zwrócił się znów w moją stronę. – No więc mówisz nam, kolego, że to było na początku sierpnia, tak?
– Tak, proszę pana, to było na początku sierpnia – potwierdziłem.
– Dobrze, a skąd dowiedzieliście się, że Weiser będzie coś takiego robił?
– On sam nam powiedział.
– Jak to było? -
– Bawiliśmy się w Brętowie, a on przyszedł i powiedział, że jak chcemy zobaczyć coś fajnego, to żebyśmy poszli z nim i zaprowadził nas do tej doliny za strzelnicą.
– A Wiśniewska – przypomniał sobie nazwisko Elki. – Czy była z nim wtedy Wiśniewska?
– Tak, była, ona z nim była wszędzie.
– Wszędzie, to znaczy gdzie jeszcze?
– No tak, w ogóle, chodziła z nim wszędzie, ja nie wiem, gdzie jeszcze, ale oni chodzili zawsze razem.
Zobaczyłem, że mundurowy odpina następny guzik swojej kurtki i włosy wyłażą mu jeszcze bardziej przez podkoszulkowe oczka.
– Dobrze – powiedział – więc naturalnie poszliście z nim, a raczej z nimi, bo Wiśniewska była z Weiserem i co było dalej?
– Na miejscu Weiser powiedział, że to będzie wybuch i żebyśmy go we wszystkim słuchali, bo może być jakieś nieszczęście. Kazał nam położyć się w okopie, a później robił coś z tymi kablami od od…
– Prądnicy – wtrącił mundurowy.
– Tak, od prądnicy, a potem powiedział „uwaga i pokręcił korbką i nagle huknęło, a my poczuliśmy, jak na głowę spada nam piasek z kawałkami trawy.
– I to wszystko?
– Tak, bo Weiser schował gdzieś prądnicę i powiedział, że możemy już iść do domu.
– Zaraz – z tego, co mówisz, wynika, że kiedym szliście na miejsce wybuchu, Weiser nie miał ze sobą ładunku, czy tak?
– Tak, proszę pana, bo on za każdym razem, kiedy szliśmy oglądać wybuch, tę minę miał już zakopaną w ziemi, a przy nas łączył tylko druty z prądnicą, więc musiał mieć to przygotowane wcześniej.
– Czyli zakładał ładunek i przewody jak was nie było, rozumiem. Powiedz mi teraz, jak długo leżała mina od założenia do wybuchu – godzinę, dwie, cały dzień?
– Nie wiem – odpowiedziałem. – Tego nie wiedział nikt, proszę pana, bo Weiser nie tłumaczył tych rzeczy, a na wybuch zabierał nas zawsze w ostatniej chwili.
Mundurowy podrapał się w głowę i spoglądał na dyrektora, to znów na M-skiego.
– No dobrze, a nie korciło was, żeby pójść tam bez niego i zobaczyć, czy następny ładunek jest może przygotowany?
Poczułem jak z ust mundurowego, który mówiąc ostatnie słowa przechylił się do mnie mocno, wypływa cieniutką strużką zapach czosnku, taki sam jak ze słoja kiszonych ogórków, choć tego lata było ich mało, tak samo jak kopru i czosnku, w ogrodzie przylegającym do naszej kamienicy.
– Nie, bo Weiser zakazał nam chodzić tam bez niego i powiedział, że cała dolina jest zaminowana.
– I uwierzyliście mu?
– On nigdy, proszę pana, nie kłamał, a zresztą każdy wybuch był w innej części doliny i baliśmy się, żeby na taką minę nie stanąć.
Dyrektor gwałtownym ruchem ręki zamiast poluźnić swój krawat, zacisnął go wokół szyi.
– Poznajesz to? – mundurowy pokazał mi fotografię czarnej skrzynki z korbką i przyciskiem, który wyglądał na źle przypasowany do całości uchwyt od korkociągu.
– Tak, poznaję, to jest ta prądnica, którą Weiser zawsze gdzieś chował po wybuchu,
– A skąd ją miał? – szybko wtrącił M-ski.
– Nie wiem, może znalazł ją razem z tym wszystkim w cegielni.
– No właśnie, a co on miał w tej cegielni, co pokazywał wam, kiedy tam chodziliście?
– My tam, proszę pana, nie chodziliśmy, bo w cegielni Weisera spotkaliśmy tylko raz.
– Jak to było? -podchwycił mundurowy.
– Gdzieś po drugim albo po trzecim wybuchu Elka przyszła do nas i powiedziała, że jak chcemy mieć prawdziwy automat, to znaczy prawdziwy automat do zabawy, to możemy iść z nią. Nie powiedziała, dokąd i zaprowadziła nas do starej cegielni, gdzie czekał Weiser i dał nam wtedy zardzewiały automat i hełm niemiecki, bo my przez cały czas wtedy bawiliśmy się w partyzantów, więc Weiser powiedział, że to dla nas. I nic więcej nam nie pokazał.
– Zaraz, to w jakiej części cegielni byliście wtedy?
– Koło pieców, proszę pana, tam gdzie są te wózki i szyny.
– A nie wiedzieliście nic o piwnicy i arsenale, jaki tam zgromadził
– Nie, proszę pana, dopiero, jak zaczęły się poszukiwania i jak milicja znalazła tę zawaloną piwnicę, dopiero wtedy usłyszeliśmy, co Weiser tam trzymał.
– A nie domyślaliście się niczego? Skąd na przykład wziął prądnicę albo miał proch do ładunków? Nie pytaliście go? Ani razu?
– Pytaliśmy, ale Weiser powiedział, że hełm i automat to jest nagroda, za to, że umiemy trzymać język za zębami, a jak się do nas przekona – tak właśnie powiedział – jak się do nas przekona, to dostaniemy coś ekstra, ale tylko wtedy. Więc nie pytaliśmy.
– No dobrze – mundurowy był wyraźnie rozczarowany – a Weiser nie bawił się z wami w partyzantów?
– Nie, proszę pana, jak się nie było gdzie kąpać, chodziliśmy na cmentarz w Brętowie i on przychodził czasami, ale w wojnę nigdy się z nami nie bawił.
– Wojnę to on sobie robił, ale gdzie indziej – powiedział M-ski, a dyrektor pokiwał głową i nic już nie powiedział.
– A nie przyszło wam na myśl, że o tym wszystkim trzeba powiadomić kogoś z dorosłych? – kontynuował mundurowy, – Że to się może źle skończyć dla was wszystkich?
Milczałem przez chwilę, bo co na takie pytanie mogłem ja jemu – mundurowemu w podkoszulku z siatki, mężczyźnie owłosionemu jak Tarzan – odpowiedzieć? I w końcu wykrztusiłem to, czego oczekiwał:
– Tak, teraz myślę, że powinniśmy to zrobić,
– Właśnie, dopiero teraz – dodał M-ski, ale mundurowy przerwał mu:
– Co wam przyszło do głowy, żeby ten stary automat i hełm dawać do ręki zbiegłemu pacjentowi szpitala? Czy nie wiedzieliście, że to psychicznie chory człowiek? Biegał z tym po okolicy i straszył ludzi, no, czyja to była sprawka?
– To nie było tak, proszę pana. Hełm i automat po zabawie, jak już mieliśmy wracać do domu, chowaliśmy za każdym razem w pustej krypcie, w samym rogu cmentarza. Aż raz przyszliśmy, no i nie było hełmu ani automatu. I dopiero później ktoś nam powiedział, że ten wariat lata po Brętowie w naszym hełmie i z naszym automatem, ale jego samego nie widzieliśmy.
– Żeby tylko o to chodziło – westchnął dyrektor, poluźniając krawat, który teraz przypominał kolorową chustkę pani Korotkowej. – Żeby tylko o to chodziło, chłopcy, mój Boże, co ja z wami mam – ale nie dokończył, bo M-ski spojrzał na niego groźnie i dyrektor umilkł jak za dotknięciem różdżki, a mundurowy pytał dalej:
– Powiedz nam teraz, ile było tych wybuchów i czym różniły się od siebie?
– Zaraz – liczyłem w pamięci – wybuchów było razem sześć, za każdym razem po jednym. Były do siebie podobne i tylko ten ostatni, o którym mówiłem już poprzednim razem, tylko ten ostatni był bardzo silny, to znaczy silniejszy niż wszystkie tamte.