Mój plecaczek gwałtownie traci na wadze. Otrzymawszy na pożegnanie po karku, szybko skrywam się za rogiem.
Tak, tutaj też mają swojego Makara. Na razie to zwykłe wymuszenia, ale wkrótce i oni okrzepną, staną na nogi, dołączą do nich takie same łajdaki. I co, mam tak cały czas uciekać przed kolejnymi kanaliami?!
Gdybym miał jakiegoś gnata, ale nie mam, a składanym nożem się od nich nie obronię. Toporkiem też nie – zwyczajnie mają przewagę. A tak poza tym… jakoś nie pamiętam, kiedy to ostatni raz kogoś nim zarąbałem? Dawno temu? Ach, wcale nie rąbałem? I kiedy zamierzam zacząć? Na pewno nie teraz.
Prawdopodobieństwo zdobycia broni w trakcie plądrowania mieszkań, oczywiście, istniało. Ale nawet taka nielicha brygada, jak makarowcy, znajdowała takie rzeczy niezbyt często. Nasze mieszkania zupełnie nie przypominają magazynów broni. I co robić? Nic nie wymyśliwszy, wypijam połowę butelki koniaku i walę się na seksodrom Witki.
W środku nocy znowu coś nie daje mi spokoju. Siadam na łóżku. Co jest? Przecież nie zerwałem się bez powodu! Krążę po pokoju, co chwilę obijając się kolanami o rogi ogromnego łóżka. Oż kurde w dupę mać! … Ten facet, którego rozwaliły „niedźwiedzie” w splądrowanym sklepie. Przecież to on do nich strzelał! Właśnie, ten wystrzał nie był podobny do serii z karabinu. No, a potem ogień otworzyli ci ponurzy chłopcy. Chociaż, dlaczego ponurzy? Nawet kilka konserw mi odpalili! A potem odeszli. Mieli tylko broń automatyczną, bo po co im inna? Wniosek? Strzelba leży tam do tej pory!
Tia… Oczywiście, gdzieś tu leży, ale rozglądając się po sklepowym pomieszczeniu, jakoś nie zastanawiałem się nad tym, gdzie dokładnie. Tak, trzeba włączyć logikę. Mózgownica jeszcze jakoś działa.
Strzał – i prawie natychmiast seria. Żadnych krzyków, tupania nóg czy innego hałasu. To jest, rozwalili faceta niemal od razu. Wyciągnął kopyta na miejscu. Leży klient, ręce ma rozrzucone na boki, wyraźnie już podśmierduje.
Wyjdziemy z założenia, że większość ludzi strzela prawą ręką. Założymy, że ten kolega niczym szczególnym pod tym względem się nie różnił. Jak dostał kilka kulek w pierś, to przewrócił się, gdzie stał. Zatem strzelba musi leżeć o, tutaj!
Siadam w kucki i widzę błyszczący metal lufy. Broń poleciała pod poprzewracane regały – teraz wiadomo, dlaczego nie było jej widać! Istniała jeszcze jedna przyczyna. Poprzedni właściciel, z jakiegoś powodu, skrócił kolbę – prawie do… to chyba się nazywa rękojeść. Lufa i tak nie była zbyt długa. Pod kurtką lub płaszczem, nawet pod marynarką można nosić coś takiego, nie zwracając na siebie uwagi. Nazwijmy go półobrzynem. Takim najczęściej przycina się jeszcze lufy – widziałem w muzeum. Ale wtedy można z niego strzelać tak bardziej z przyłożenia, a ten pewnie na pięćdziesiąt metrów da radę. Jeśli trafisz.
Nie wiem, do jakiego rodzaju broni myśliwskiej można to teraz przypisać – nie jestem specjalistą. Ale wzdłuż jakiegoś korytarza można z niego kropnąć, przesadnie nie celując. Przeładowuje się ją, pociągając do siebie drewnianą część pod lufą. Wiem z filmów, nazywa się to pompa – pewnie przez analogię do pompek rowerowych czy coś.
Warto by przeszukać trupa, chociaż kieszenie opróżnili mu wcześniej. Pewnie ci sami żołnierze. Wątpię, czy coś tam jeszcze ocalało. Jakoś nie spieszy mi się go ruszać – cuchnie, jeszcze jakąś zarazę podłapię.
Broń była pokryta rdzawym nalotem. Zauważyłem to dopiero w domu. Nie szkodzi, w prowizorycznej, biurowej kuchni jest olej słonecznikowy – na początek wystarczy. Potem w jakimś mieszkaniu zdobędę towot i fachowo przesmaruję. Trochę się pomęczyłem, ale w końcu udaje mi się strzelbę rozłożyć. Tak, jak myślałem, strzelec nie zdążył jej przeładować – wywlekam z lufy łuskę śmierdzącą prochem. Sądząc po oznaczeniach na denku, to kaliber.12. Jednak, niczego sobie dziura! Prawie dwa centymetry! Kurde, to dwudziestkę chyba na kołkach trzeba wozić? Albo ja czegoś nie kumam? Pewnie tak, bo przecież pamiętam, że takie strzelby z jakiegoś powodu, ktoś nazwał damskimi. W tym, jak można przypuszczać, tkwi jakaś wzajemna zależność. Naboje zostały tylko trzy. Na dwóch była narysowana lecąca kaczka, a na trzecim, na kartoniku, który zamyka łuskę, wytłoczono cyfry – cztery zera. I? I co z tym zrobić? Który załadować jako pierwszy?
Kończę czyścić, składam broń. Swoją drogą, okazało się to dość łatwe – jednak to nie to, co kalibracja drukarki po przeglądzie okresowym! Był w moim życiu też i taki rozdział… naprawiałem nie tylko drukarki, znacznie bardziej skomplikowane rzeczy się trafiały. Próbuję przeładowywać, pociągając w tę i wew tę drewienko pod lufą. Podrywam w górę.
Nie, to nie dla mnie. Nijak nie udaje mi się szybko obracać i kucać, a przecież na filmach nie takie wygibasy odstawiają! Zresztą, to przecież kino! Tam wszyscy strzelają, jak sławni snajperzy. A w swój talent do celnego strzelania to ja osobiście szczerze wątpię. Daj Boże, trafić z kilkunastu metrów w drzwi wejściowe!
Po amunicję trzeba będzie iść do handlarza – na pewno ma zapas! Musi jakoś zaopatrywać swoją ochronę. Albo wie, gdzie takie dobro zdobyć. Zatem, ruszam ponownie na poszukiwanie pustych butelek.
Znowu piwnica. Jednak trzeba by wymyślić coś innego! To źródło zarobku, choć pozwala mi nie umrzeć z głodu, wieczne nie będzie. Ile wody potrzebuje handlarz? A i te butelki też się wyczerpią prędzej czy później i co dalej? Na razie nie mam odpowiedzi.
Tym razem, wymacawszy pod ubraniem obrzyna, strażnik wcale się nie zdziwił.
– Wzbogaciłeś się?
– Trochę… – potwierdzam.
A co będę rżnąć głupa? Z tymi chłopakami lepiej się przyjaźnić.
– Tam. – Kiwa głową strażnik. – Widzisz skrzynkę? Tam włóż!
Za kratą człowiek z karabinem obrzucił mnie bacznym spojrzeniem. Nigdy nie wiadomo.
Sprzedawca (jak się okazuje, ma na imię Artemij) niedbale wrzuca wszystkie butelki do skrzynki.
– Co potrzeba?
– Amunicji. Dwunasty kaliber.
Zaciska usta i sceptycznie ogląda przyniesione przeze mnie butelki.
– No, dam parę paczek. Dwie kartaczy lub grubego śrutu, tego mogę dać trzy.
– A jeśli fifty-fifty?
– Czego?
– No, w sensie po połowie. Ile jest naboi w paczce?
Handlarz się uśmiecha.
– Matematyk… Dziesięć sztuk tam włazi. Paczkę kartaczy i… – chwilę się zastanawia – kilkanaście sztuk śrutu.
– Piętnaście!
Zeszliśmy się na czternastu.
Przy okazji dowiedziałem się, że gruby śrut – to kulki o średnicy około czterech-pięciu milimetrów. Biorąc pod uwagę znaczny kaliber strzelby, na krótki dystans wystarczy tego po dziurki w nosie. Pewnie na drugą stronę ulicy nie trafię, chyba żeby strzelać w słonia.
Przy wyjściu okazuje się, że prawie-obrzyn został rozładowany. Naboje ułożone obok.
– Na przyszłość – wyjaśnia strażnik – sam tak zrób. Z naładowaną bronią do nas nie wchodź, bo ułożymy.
– W jakim sensie?
– Zastrzelimy w chuj i koniec pieśni.
Tak, ludzie tu uprzejmi.
Chowam broń pod kurtkę i wychodzę na ulicę. Te bandziory, co napadli na mnie poprzednio, gdzieś tu w pobliżu mają punkt obserwacyjny. Tak, moim zdaniem, nazywają się podobne miejsca. Stamtąd widzą każdego, kto wchodzi lub wychodzi ze sklepu. Teraz stało się jasne, z jakiego to powodu niektóre przejścia nagle stały się nieco niewygodne – żeby ludzie chodzili po konkretnych trasach. Tam nagle drzewo się przewróciło, tu pojawiła się skądś kupa śmieci – kontenery wywaliły się w niewytłumaczalny sposób. Aha, w miejscu, gdzie ich nigdy nie bywało. Normalny człowiek w cuchnącą stertę nie wejdzie. I czołgać się po ziemi pod zwalonym drzewem nie będzie. Pójdzie tam, gdzie jest czyściej i wygodniej.
Przy okazji, taki detal! Ich jest niedużo, nie mogą więc pilnować wszystkich dojść! Czyli muszą ułatwiać sobie życie. Gdzie czekali na mnie ostatnio? Pod tamtym domem. Jaki z tego wniosek? Zobaczyli, zebrali się – i popędzili skrótem. Od któregoś z nich lekko śmierdziało – wdepnął w kupę śmieci! To gdzie oni siedzą?