Jeśli zamontowali ją tutaj, to jest ktoś, kto może ten hałas usłyszeć. I siedzi gdzieś w pobliżu. Niewykluczone, że mieszka na tej samej klatce schodowej. Idziemy zatem ostrożnie. I jeszcze jedno.
Jeśli takie typy, jak ci dwaj uzbrojeni rzeźnicy, chodzą do tego sklepu, to świecić tam swoim „uzbrojeniem” będzie co najmniej głupio. Kogo ja tym zaskoczę? Rozśmieszyć – rozśmieszę, bez problemu! A na to nie bardzo mam ochotę. Dlatego przechodząc przez bramę, ukrywam toporek pod kupą śmieci. Tak, nie jest zbyt skuteczny jako broń, ale bardzo wygodnie otwiera się nim drzwi czy okna. I dla mnie jest cenny w tej właśnie roli – narzędzia.
Omijam betonową zaporę i zatrzymuję się przed drzwiami. Już wcześniej nie były zbyt ozdobne, a teraz w ogóle przypominają drzwi od sejfu, takie ciężkie i solidne. Dzwonka nie widzę, a racja, przecież i tak nigdzie nie ma prądu. Pukam, drzwi głucho brzęczą od uderzeń. Skrzyp – otwiera się zakratowane okienko. Aaa, to ten dźwięk wystraszył podpatrywacza!
– Czego chcesz?
– Chciałbym pohandlować.
– Ach tak?! – dziwi się niewidoczny rozmówca. – No to chciej sobie samodzielnie, nie będziemy przeszkadzać.
Okienko znowu skrzypi.
– Hej! A może ja u pana chcę coś kupić!
– Tak? – Okienko ponownie się uchyla, a mnie przypatrują się już bardziej uważnie. – Odejdź, no od drzwi.
Widocznie lustracja wypadła pomyślnie, bo za drzwiami zgrzyta zasuwa.
– Wejdź.
Sklep zmienił się wewnątrz wręcz fundamentalnie. Teraz z prawej i lewej strony są kraty, aż do sufitu. Za jedną z nich na krześle rozwalił się facet z karabinem w ręku. Naprzeciw mnie stoi jeszcze jeden – broni nie widzę.
– Ręce do góry… – Obszukują mnie profesjonalnie. – Co, żadnej broni?
– Po co?
Facet chrząka i odstępuje. Że niby, idź, idź, nie krępuj się.
Z lady też został tylko mały kawałek, prawie w całości ogrodzony kratą z grubych prętów. Całą resztę zamurowano; niedawno, poczułem nawet zapach zaprawy.
A za kontuarem siedzi znajomy mi mgliście osobnik. Gdzieś już go kiedyś widziałem. W wełnianej czapce, ciepłym swetrze, gardło otulone szalikiem.
– No? – Patrzy na mnie z powątpiewaniem. – Co masz?
Papierosy zostały zbadane i niedbale przesunięte na bok. Miałem ze sobą sześć całych paczek i jedną pełną do połowy. Za to prezerwatywy wywołały prawdziwą wesołość.
– Zajebisty deficyt! Zwłaszcza teraz! Co, według ciebie, mam z nimi zrobić.
Opakowanie sunie po ladzie w moją stronę.
– Nie trzeba. Zostaw sobie. Pewnie się przyda. Masz coś jeszcze?
– A co potrzebne?
Sprzedawca się śmieje.
– Wszystko potrzebne. A co konkretnie masz?
– Wszelkiego rodzaju ciuchy.
Sceptyczny śmiech pokazuje stosunek do danego towaru.
– Elektronika.
Ta sama reakcja.
– W sumie – spojrzał na papierosy – to wezmę. Mogę dać jedzenia, amunicji… tylko niedużo.
– Potrzebne konserwy mięsne.
– Dwie puszki! I dorzucę paczkę sucharów.
Moja sytuacja nie sprzyja targowaniu, więc się zgadzam.
– Taki towar możesz przynosić. Wodę, piwo, mineralną – też wezmę. Alkohol zawsze w cenie. O inne rzeczy nie pytam, za cienki w uszach jesteś. Pewnie w mieszkaniach ryjesz?
– Tam też.
– To tego będziemy się trzymać. Z detalem się nie pchaj. Zdobędziesz pół puda[5] to wtedy przychodź. Zaś dla dwóch, trzech paczek nawet się nie fatyguj.
Za plecami zgrzyta zasuwa. No to pohandlowaliśmy. Dobra, w końcu nie jestem stratny. Papierosy mi się nie przydadzą i tak nie palę. O ile pamiętam, w pustych mieszkaniach trafiają się bardzo często, więc jakie takie perspektywy się rysują.
Jeszcze jedno. Wszędzie pełno pustych plastikowych butelek i nie budzą niczyjego zainteresowania. Wasza strata, mój zysk! Dość szybko udało się zdobyć kilkadziesiąt różnorodnych pojemników. Teraz siedzę koło rury i napełniam je wodą. Mam też małą butlę gazową z palnikiem i staram się delikatnie przylutować (czy przytopić?) pierścienie, pozostałe na szyjce do właściwych zakrętek, dobierając je według kolorów. Pomału udało mi się dojść do wprawy i wychodzi całkiem przyzwoicie. Oczywiście, to nie mineralna, ale też nie z kanalizacji. Mam nadzieję. W smaku jak zwykła woda. O ile pamiętam, było na nią zamówienie.
Szczerze mówiąc, nie wytrzymałem – odwiedziłem swój dom. W nocy, rzecz jasna. Do mieszkania nie polazłem, tak tylko… poszwendałem się po podwórku. Szyby w oknach całe – czyli to świństwo, które zostawiły mi w mieszkaniu nieznane bydlaki, jeszcze nietknięte. Czeka, ścierwo, na swoje pięć minut! Jeśli to coś trachnie, to ani w mieszkaniu, ani na schodach, nie będzie jednej całej szyby.
Za to w pobliżu spalonego samochodu znalazłem swoją kurtkę! Ze składanym nożem w jednej kieszeni i manierką w drugiej. Manierkę wieszam przy pasie, nóż chowam do kieszeni, a kurtkę, która straciła normalny wygląd, z żalem wyrzucam w krzaki. Nadpalona i w ogóle…
A jednak garnek się napełnił! Przelewam wodę do butelek. Tak, kilkanaście już mam, można bujać się do handlarza. Wybieram najładniejsze pojemniki – nie ma co się samemu podstawiać. Jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz! Dziesięć butelek – to piętnaście litrów. Prawie pud, o którym mówił handlarz. Miałem już plecaczek – efekt patroszenia kolejnego mieszkania. Woda idealnie się w nim zmieściła.
Znowu stoję przed znajomymi drzwiami. Znów ta sama procedura, oklepywanie kieszeni przez strażnika – i już ustawiam butelki z wodą na stole.
– No… – mruczy handlarz, patrząc na owoce pracy moich rąk. – Wypełniłeś zadanie! Cóż, zdolniacha!
Woda znika pod ladą.
– Chcesz czegoś?
– Umieram z głodu! Konserwy – mięso, zupy jednorazowe… Wszystko!
Jednym słowem zaczęło się targowanie. Po kilku minutach opuszczam sklep, czując w plecaku przyjemny ciężar. Cóż, jakiś czas przeżyjemy! A uwzględniając moje wędrówki po opustoszałych mieszkaniach mogę spać spokojnie.
Trzask! Ciemno przed oczami.
– Stój, gnojku!
I tak nie mogę się ruszyć, solidnie przywalili mi w brzuch. Jakichś trzech bałwanów. W mordę jeża, jednego znam! To ten podglądacz, co zwiał wtedy na widok tych uzbrojonych gości.
– Nic ci się nie porąbało?!
– O co chodzi?
– Przechodzisz tędy sobie i co, myślisz, że to na koszt firmy?
Czegoś nie kumam. Podrywają mnie na nogi, przyciskają plecami do ściany i prostym językiem tłumaczą rozkład sił. Podkreślając okresowo swoje argumenty przyjacielskimi szturchańcami. Ta trójka, jak się okazuje, to przedstawiciele kryszy handlarza. I każdy, kto chce mieć z nim do czynienia, zobowiązany jest zapłacić im za przejście. Nie zdzierają – dziesięć procent od każdej transakcji. Hm, ciekawe, czy te typy w importowanym kamuflażu o tym wiedzą?
– Kapujesz?
– Tak.
– Pamiętaj, dupku, z nami lepiej się przyjaźnić. Będziesz wierzgał to pretensje do siebie! Adres?
– Jaki?
– Konta bankowego, kurwa! Gdzie nocujesz? – ryczy mi w twarz najlepiej zbudowany. Otwartość jest najlepszą polityką. Dlatego podaję im nazwę ulicy, numer domu i mieszkania. Ale o biurze milczę – o to nikt nie pytał!
– Sprawdzimy!
– Mogę pójść z wami choćby zaraz!
Taa, już widzę, jak pójdą, pewnie czekają na kolejnego frajera.
Kłamią przecież, kanalie! Żadna z nich krysza, tylko zwykła chuliganeria. Ale ich jest trzech i fizycznie są wyraźnie silniejsi. Wszelkie protesty z mojej strony doprowadzą tylko do pojawienia się siniaków na czyjejś gębie. I nawet wiem czyjej!
– Wejdziesz na tę klatkę schodową! Mieszkanie numer siedem, tam w przedpokoju stoi skrzynia. Jeśli nie ma żadnego z nas, to jeszcze nie znaczy, że gdzieś poszliśmy. Zakonotuj sobie, my tu wszystko ochraniamy! Znaczy, do skrzynki wkładaj! Sprawdzimy!
To ta sama klatka, gdzie zamontowano alarm na schodach. Zwykła podpucha dla frajerów. Koło sklepu prawdopodobnie boją się łazić: można przecież zaliczyć kulę. Ochrona handlarza na pewno takiej działalności nie doceni. Za to mnie złapać po drodze mogą te łajzy bez trudu. I nie skończy się to mordobiciem. Im to wisi. Znam takich.