Kiedy wrócą – jeśli wrócą – znajdą się w zupełnie innym świecie. Accipiter opuścił Układ Słoneczny przed kilkudziesięciu laty, a niektórzy już zdążyli zapomnieć, jak nazywał się statek. Za sto lat mało kto będzie pamiętał, że Kennedy wyruszył w misję ratunkową.
Chyba że odkryją coś przełomowego.
– I jak? – rozległ się głos pierwszego oficera, który wyrwał ją z przemyśleń.
Nozomi rzuciła okiem na boczny wyświetlacz. Ze zdziwieniem zobaczyła, ilu ludzi natychmiast pognało do swoich kajut, by przyłożyć kciuk do monitora.
– Mamy kilkadziesiąt podpisanych deklaracji – powiedziała, obracając się do przełożonego.
– Zawsze twierdziłem, że mamy na pokładzie samobójców.
– I najwyraźniej miał pan rację.
– Zgłosili się jacyś uczeni? – zapytał Loïc.
– Kilkunastu – odparła Ellyse, przeglądając listę nazwisk. – Jest też pułkownik.
Jaccard zbył to milczeniem. Nozomi była przekonana, że dowódca skorzysta z okazji, by pozbyć się brzemienia, ale najwyraźniej chciał pokierować Kennedy’ego prosto w nieznane. Dziwny człowiek.
– Panie majorze?
– Myślę.
– Mnie również wydawało się, że pułkownik…
– Pułkownik Reddington może dowodzić tym statkiem tak, jak uzna to za słuszne – uciął pierwszy oficer, ściągając brwi.
– Oczywiście, panie majorze.
– Prześlij dowódcy listę chętnych.
– Tak jest.
– I zacznijmy zastanawiać się nad tym, kogo należałoby ze sobą zabrać – dodał Loïc. – Co to za misja? O jaką planetę chodzi?
– Moment, panie majorze.
Ellyse wyświetliła odpowiednią dokumentację, po czym pobieżnie ją przejrzała. Znała ogólny zarys Ara Maxima, ale daleko temu było do pogłębionej wiedzy na temat każdej misji. Lepiej orientowali się w tym astrofizycy i kosmolodzy, względnie dziennikarze śledzący postępy poszczególnych jednostek.
– Planeta to Krauss-deGrasse-7c. Odkryta przeszło osiemdziesiąt lat temu przez teleskop, od którego wzięła nazwę. Jedna z dwóch superziem w układzie, w samym środku ekosfery.
– Gdzie się znajduje?
– W konstelacji Oriona, ponad sto dwadzieścia lat świetlnych od nas.
– Gwiazda?
– Krauss-deGrasse-7, pomarańczowy karzeł. Typ widmowy K2V, chłodniejsza od Słońca. Na powierzchni temperatura wynosi niecałe pięć tysięcy kelwinów. Wiek około siedmiu miliardów lat.
– Charakter misji?
– Egzobadawcza. Weryfikacja planety pod względem kolonizacji.
– Na Accipiterze są kolonizatorzy?
– Kilkudziesięciu. Mieli zostać na Krauss-deGrasse-7c, podczas gdy statek wróciłby na Ziemię ze skarbcem próbek. O ile, oczywiście, planeta okazałaby się…
– Tak, tak – uciął Jaccard.
Nie wyglądał na wniebowziętego.
– Czego dowództwo od nas oczekuje? – zapytała Ellyse, świadoma, że pierwszy oficer zapewne dostał oddzielną dokumentację z rozkazami. Od generała usłyszeli jedynie oględne polecenia – to jego sztab miał sformułować konkrety.
Spojrzał na nią z rezerwą, jakby zastanawiał się, ile może powiedzieć.
– Jeśli statek jest sprawny, zabierzemy go na Krauss-deGrasse-7c – powiedział po chwili.
– A Kennedy?
– Z załogą w diapauzie, systemy wszystko załatwią. Wyślemy go z powrotem.
– Panie majorze, z całym szacunkiem…
– Nie chcę tego słuchać.
– A ja i tak zamierzam to powiedzieć – odparła Nozomi.
Jaccard uśmiechnął się blado, więc uznała, że mimo dzielącej ich różnicy w hierarchii, może pozwolić sobie na wygłoszenie obiekcji.
– To naprędce sklecona misja, która nijak…
– Wiem – uciął, unosząc otwartą dłoń. To tyle, jeśli chodzi o wygłaszanie obiekcji. – I masz rację, wszystko dzieje się ad hoc. Ale nie ma czasu do stracenia. Zanim wrócilibyśmy na Ziemię po odpowiednich specjalistów, czy zanim dowództwo wysłałoby inny statek, minąłby rok, może dwa. Jesteśmy najbliżej, Ellyse. Wybór jest prosty.
– Tak, panie majorze, ale…
Nozomi urwała, zobaczywszy, że na jednym z ekranów miga kontrolka informująca o nadchodzącym połączeniu tekstowym. Wpiła weń wzrok, na moment nieruchomiejąc. Czuła, jak krew odpływa jej z twarzy.
– Co jest? – zapytał pierwszy oficer, nachylając się do niej.
– Accipiter – powiedziała, wskazując pomyślną autoryzację kodu weryfikacyjnego statku.
– Włączaj – rzucił Loïc.
6
Ociekając potem, Håkon i Dija Udin wyciągnęli ostatnie zwłoki na korytarz. Systemy wentylacyjne statku ledwo dyszały, generując tylko tyle tlenu, ile było niezbędne do przeżycia. Nie było nawet ich słychać, co sprawiało, że na pokładzie panowała niezdrowa cisza. Nieustanny szum był immanentnym elementem egzystencji w kosmosie. Gdy zanikł, robiło się niepokojąco.
Lindberg otarł czoło, a potem spojrzał na mostek.
– Wypadałoby jeszcze pościerać krew i…
– Tonę gówna – dopowiedział Alhassan.
– Miałem zamiar ująć to bardziej oględnie.
– Słyszałem po tonie głosu. Dlatego ci przerwałem. – Nawigator złapał za otwartą śluzę i przechylił się do środka. – Niesamowite, że tyle tego tkwi w ciele ludzkim, gdy trzymają zwieracze i inne…
– „Niesamowite” to niekoniecznie słowo, którego bym użył.
– Najwyraźniej dysponujemy innymi słownikami.
Lingua universalis nie pozostawiała wiele możliwości opacznego zrozumienia rozmówcy. Od przeszło wieku większość Ziemian posługiwała się powszechnym językiem, choć lokalne dialekty najwyraźniej nie zanikły całkowicie – dowodziła tego modlitwa, którą Håkon miał okazję usłyszeć.
– Zmyjemy to, jak uporamy się z konkretami – dodał Dija Udin. – Ścierwa znikły, więc możemy się tu zabarykadować.
Håkon bez przekonania spojrzał na otwartą śluzę.
– Cokolwiek zabiło ich wszystkich, niespecjalnie przejmowało się grodziami.
– Ale lubię mieć psychiczny komfort.
– Na niewiele się zda.
– Zamkniesz się, kurwa, w końcu?
Lindberg uśmiechnął się pod nosem, a potem za muzułmaninem wszedł na mostek. Zamknęli za sobą śluzę, po czym rozejrzeli się wokół.
– Dobra – zaczął Håkon. – Sprawdźmy, co mamy w gablotach awaryjnych.
Zaczęli otwierać niewielkie szafki tuż przy podłodze, wyciągając z nich wszystko, co znaleźli. Było tu trochę zapasów, kilka odbiorników radiowych, kilkanaście sztuk broni, komunikatory awaryjne, a nawet socjalki – wąskie okulary, które na Ziemi pozwalały korzystać z social media. Lindberg uniósł je na wysokość wzroku, patrząc na towarzysza.
– Po kiego grzyba socjalki w gablocie awaryjnej?
– Nie wiesz? – zdziwił się Alhassan. – Jeden z naszych je przerabiał.
– Na co?
– Wyświetlacz fantomatyczny.
Kilkanaście lat przed wylotem Accipitera urządzenia generujące wirtualną rzeczywistość zostały zdelegalizowane na całej planecie – i właśnie wtedy zaczęła się ich złota era. Gdy tylko stały się towarem zakazanym, zaczęły przyciągać rzesze ludzi. Socjalki były niegroźne – pozwalały wprawdzie śledzić znajomych nawet w niedwuznacznych sytuacjach, ale były niczym w porównaniu z fantomatyką. Håkon nieraz widział ludzi, których zupełnie zniszczyła.
– Co się krzywisz? – spytał Dija Udin.
– Po prostu dziwi mnie, że…
– Nie mów, że jesteś jednym z tych świętoszków.
– Nie jestem. Po prostu dziwi mnie, że ludzie tego jeszcze potrzebują.
– Oczywiście, że potrzebują – żachnął się Alhassan. – I oby potrzebowali jak najdłużej. Wolę, by jakiś degenerat kupił sobie przerobione socjalki i zanurzył się w fantomatycznym tworze, niż chodził po ulicach i polował na bezbronne kobiety. Celem gwałtu, rozumiesz.
– Rozumiem.
– Niech się wyżyje wirtualnie, co komu do tego?
– To, że wzmaga to jego… – Lindberg urwał, widząc, że nadajnik Accipitera ponownie zaczął działać. Astrochemik ściągnął brwi i podszedł do konsoli komunikacyjnej, a potem spojrzał bezradnie na odczyty.
– Co toto jest? – zapytał Dija Udin, wskazując na migającą kontrolkę.
– Nic dobrego.
– Czyli?
– Wygląda na to, że znowu zaczęliśmy nadawać.