Литмир - Электронная Библиотека

Håkon jęknął, czując się, jakby miał epickiego kaca. Skronie mu pulsowały, a każdy mięsień w ciele zdawał się tętnić ostrym bólem.

– Wróciłeś do świata żywych?

Skandynaw spojrzał na przyjaciela i przekonał się, że całą jego twarz pokrywa zaschnięta krew. Do Lindberga natychmiast dotarło, co się stało – a wraz z tą świadomością zaskoczyły inne receptory bólu. Dziąsła pulsowały, rwało go w brzuchu jakby eksplodowały mu organy, a czucie w kończynach było przytępione. Zęby zdawały się chybotać na wszystkie strony.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał, starając się zmienić pozycję. Uświadomił sobie, że jest skrupulatnie związany, podobnie jak leżący obok Dija Udin. – Dawno się obudziłeś?

– Niedawno. I szczerze mówiąc, wolałbym chyba się nie budzić – odbąknął, po czym rozejrzał się. – I nie mam bladego pojęcia, gdzie jesteśmy.

Håkon przyjrzał ranom na jego obliczu. Jeśli Ellyse miała rację i ten facet miał cokolwiek wspólnego z obcymi, to najwyraźniej nie z tymi. Cierpiał z powodu obrażeń nie mniej niż on sam.

– Najwyraźniej przez moment się nas bali – dodał muzułmanin. – Ale twoje okrzyki sprawiły, że…

– Nie zwalisz tego na mnie.

– Ewidentnie czuli strach przed Rah’ma’dul, a potem…

– Niby czemu mieliby czuć strach?

– Mnie pytaj, a ja ciebie. Możemy tak w nieskończoność.

Lindberg spojrzał na szkielety budynków. Rośliny rządziły tu niepodzielnie – wyrastały z wnętrz, przechodziły przez okna i dziury w elewacji, a potem rozrastały się na wszystkie strony. Astrochemik oderwał wzrok od konstrukcji i obrócił się, by dojrzeć, co robią oprawcy.

Stali kawałek dalej, w kilkunastoosobowych grupach. Reszta najwyraźniej rozpierzchła się po wymarłym mieście. Żaden nie zwracał na jeńców najmniejszej uwagi, co nie było przesadnie dziwne, biorąc pod uwagę krępujące ich pęta.

Dija Udin również przewrócił się na drugi bok.

– Podejmij z nimi jakąś rozmowę – zaproponował.

– Co?

– Jesteś naukowcem, powinieneś posiadać zdolność komunikacji z obcymi formami życia.

– Jestem astrochemikiem. Gadać umiem co najwyżej z cząstkami elementarnymi.

– To beznadziejnie. Przydało ci się to kiedyś do czegoś?

– Niezbyt.

– Trzeba było wybrać sobie inną specjalizację. Ksenobiologię chociażby.

– Na niewiele by się tu zdała.

– Przynajmniej miałbyś jakąś bazę… a nie leżysz jak jakaś, kurwa, kukła i czekasz, aż podwieszą cię na rożnie i zaczną stopniowo podpiekać. Spójrz na nich, przecież widać, że to kanibale.

Håkon uśmiechnął się blado. Rzeczywiście, wyglądali na takich, choć z jednym zastrzeżeniem – mimo że biegali pośród niczym nieskalnej natury, nie sprawiali wrażenia dzikich. Ich błękitne skóry przywodziły na myśl raczej futurystyczne ubrania. Były precyzyjnie obrobione i starannie zaprojektowane, niemal jakby zajął się nimi wyznaczający trendy projektant. A jednocześnie było w nich coś z uniformu.

– Co się tak zamyśliłeś?

– Nie wiem – odparł bezwiednie Lindberg. – Kontempluję wygląd naszych nowych przyjaciół.

– Dzikusy – skwitował krótko Dija Udin. – Słyszałeś, jak piszczeli?

– Trudno było nie słyszeć. Ale nie wydaje mi się, żeby byli dzicy.

– Bo sam jesteś za mało rozwinięty, by dostrzec ich zacofanie.

Skandynaw zgromił wzrokiem przyjaciela, a potem dostrzegł, że jeden z obcych przysłuchuje się ich rozmowie. Stał za niewielką górką gruzów, która przez lata pokryła się roślinnością.

Wychynął jeszcze kawałek, a potem przekrzywił głowę.

– Zaraz będzie piszczał – mruknął Alhassan. – Jak mnie rozwiążą, wyrwę któremuś gardziel, przysięgam.

– Z pewnością będziesz miał okazję.

– Wyczuwam nutę ironii – odparł Dija Udin, gdy obcy zaczął powoli się do nich zbliżać. – Sądzisz, że padniemy tutaj trupem? Ładny mi pierwszy kontakt.

– Zanosi się na pierwszy i ostatni.

– Wierzę, że nas z tego wyciągniesz. Jako przedstawiciel ziemskiej inteligencji.

– Jak?

– Nie wiem. Wymyślisz coś.

Po prawdzie, Håkon liczył, że to jego towarzysz coś wymyśli. Zrzuci fasadę zwyczajnego człowieka i pokaże swoje prawdziwe oblicze – to, o którym doniosła mu Nozomi. Alhassan wszystkich wymordował, tak brzmiała ta wiadomość. Wystarczyło, by Lindberg zamknął oczy, a widział słowa widniejące na ekranie. I tym razem miał nadzieję, że Ellyse się nie pomyliła.

Obcy stanął nad nimi. Białe oczy zdawały się przenikać ich dusze, patrząc jednocześnie na jednego i drugiego.

Håkon spojrzał błagalnie na przyjaciela, ale ten nie sprawiał wrażenia, jakby miał zamiar się bronić. Zamknął oczy, najwyraźniej przygotowując się na najgorsze.

– Czego ten sukinsyn chce?

– Nie wiem.

Obcy obrócił się w kierunku swoich towarzyszy i pisnął przeraźliwie. Natychmiast zapanowało poruszenie i wszyscy skupili uwagę na jeńcach. Zaczęli powoli się do nich zbliżać, dobywając zza pleców nowy rodzaj broni. Wyglądała jak szpady, tyle że krótsze i rozchodzące się na końcu w trzy ostrza.

Dija Udin otworzył oczy.

– Kujną nas tym.

– Niewątpliwie.

– Może chcą utoczyć krwi, zanim nas podpieką. Może lubią koszernych Ziemian.

– Zamknij się, Alhassan. I nie masz pojęcia, co znaczy koszerność.

– A ty może tak?

– Z pewnością większe niż muzułmanin.

– Gadasz bzdury, Lindberg. O religii wiesz mniej niż najgorszy bezbożnik.

– Naprawdę teraz chcesz to roztrząsać?

– Nie. Odtoczmy się kawałek.

– Co?

– Słyszałeś mnie. Przeanalizowałem wszystkie możliwości. Ewidentnie nie możemy wstać, komunikować się ani zaatakować tej bandy. Jedyną opcję stanowi ucieczka, a środkiem do jej realizacji jest toczenie się.

Håkon pokręcił głową z niedowierzaniem.

– No co? – zapytał Dija Udin. – Przełożyłem to na twoje. Ale jeśli wolisz prościej, to tocz się, sukinsynu.

– Sam się tocz.

– W porządku – odparł Dija Udin i zaczął powoli przetaczać się w kierunku przeciwnym do zbliżającej się watahy czarno-niebieskich obcych. Lindberg zastanawiał się tylko chwilę, po czym zaklął pod nosem i stwierdził, że nie pozostanie bierny.

– Toczysz się?

– Toczę – odparł Skandynaw, choć było to raczej powolne obracanie się.

– Damy… im… tym… znak, że… nie chcemy… konfrontacji – powiedział muzułmanin w przerwach pomiędzy jednym a drugim obrotem. – Rozumiesz?

Dotarli w końcu pod ścianę. Żywą. Grupa tubylców ustawiła się przed nimi i spuściła głowy, gdy tylko doturlali się im pod nogi. Rozległy się pojedyncze wizgi, kilkudziesięciu obcych uniosło oręż i zaczęło się nim odgrażać. Najwyraźniej pewne gesty były uniwersalne w całym wszechświecie.

– Chyba umrzemy – powiedział słabo Dija Udin.

– Nie, jeśli coś zrobisz – odparł Håkon.

– Ja? Chyba cię zdrowo…

– Jeśli możesz coś zrobić, rób i nie myśl o konsekwencjach. Rozumiesz?

– Niezbyt.

– Jeśli dysponujesz jakimiś atutami, które chciałbyś przede mną zataić, bo…

– Co ty pierdolisz, Lindberg?

Nie zdążył odpowiedzieć, bo jeden z obcych obrócił w ręku uniesiony trójząb, a następnie opuścił go z impetem wprost na Skandynawa. Ten wydał z siebie zwierzęcy ryk, czując, jak trzy ostrza przeszywają mu skórę i wpijają się w trzewia. Ból był okrutny i rozchodził się po ciele z prędkością błyskawicy. Agresor szybko wyrwał broń z brzucha ofiary, a wówczas krew bryzgnęła obficie z otwartej rany. Håkon słyszał, jak przyjaciel krzyczy wniebogłosy, ale nie rozumiał ani słowa. Wiedział, że za moment umrze.

Drugi cios obcy wymierzył w udo. Siła uderzenia była ogromna i ostrza z łatwością przebiły skórę, sięgając samych kości. Lindberg niemal stracił przytomność z bólu.

Gdy piszcząca postać wyszarpała oręż, Håkon balansował już na granicy nieświadomości. Zdołał otworzyć oczy i spojrzeć na rany. Z brzucha wypływała krew, niby woda wylewająca się z przepełnionego naczynia. Z uda krwawił równie obficie i już po chwili cała ziemia pod nim zabarwiła się na czerwono.

– Zostawcie! – ryknął Dija Udin.

54
{"b":"572671","o":1}