Lindberg czuł, że jeśli zaraz nie przestanie o tym myśleć, zwariuje. Nie, na pewno był prostszy sposób wytłumaczenia tego wszystkiego. Bez zagłębiania się w zawiłości czasoprzestrzenne.
– Co się tak zamyśliłeś? – spytał Dija Udin.
– Zastanawiam się, jak musiała wyglądać codzienna egzystencja mieszkańców tej planety.
– Nie masz nad czym myśleć?
– Po prostu chcę czymś zająć umysł.
Alhassan zamilkł na kilka chwil.
– Jak musiała wyglądać… – bąknął pod nosem, kręcąc głową. – Dość wesoło, jak przypuszczam. Wszystko musiało być tu płynne… wyobraź sobie, że miał miejsce wypadek. Zaraz ktoś wskoczył do Terminalu, cofnął się w czasie i zapobiegł temu zdarzeniu.
– To by zakładało, że przyszłość nie jest wykuta w skale.
– Bo nie jest.
– Część naukowców się z tobą nie zgodzi. Między innymi ja.
– To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że mam rację.
– Polecałbym ci zapoznanie się z teorią samo-spójności Nowikowa.
– Nie, dziękuję.
– Nowikow opiera się na zamkniętych krzywych czasopodobnych Gödla i twierdzi, że nie da się zmienić przeszłości, bo już się zdarzyła. I to za sprawą tych działań, które mógłbyś podjąć z przyszłości.
– Hę?
– Pozostając przy twoim przykładzie wypadku – zaczął Håkon – widzisz wypadek, cofasz się do przeszłości, by mu zapobiec, ale na miejscu okazuje się, że to twoje pojawienie się go wywołało.
– Dupiata teoria.
– Która ma ręce i nogi.
– Podobnie jak i moje założenie, że czas można zmienić.
– Nie twoje, bo na tym stanowisku stoi zdecydowana większość naukowców.
– Aaa… więc o to chodzi. Musisz iść pod prąd, jak przystało na porządnego mózgowca.
Lindberg zamilkł, łapiąc za kawałek rozbebeszonego poszycia Accipitera. Opuścił się na nim, po czym zeskoczył na ziemię. Po chwili to samo zrobił jego przyjaciel. Rozejrzeli się po okolicy, a następnie ruszyli w kierunku, z którego przyszli.
– Jakby nie było, przekonamy się na własnej skórze, czy ten Nowik miał rację – dodał Dija Udin.
– Nowikow. I przekonamy się, o ile znajdziemy konchę, inaczej będziemy pałętać się po czasoprzestrzeni ad mortem defecatum.
– Proszę, byś nie używał łaciny w mojej nieobecności. Źle mi się kojarzy.
Przez chwilę szli w milczeniu.
– A co z alternatywną linią czasu? – zapytał Alhassan. – No wiesz… cofam się do tego wypadku, zapobiegam mu, więc powstają dwie nowe wersje zdarzeń, każda prawdziwa.
Skandynaw wzruszył ramionami.
– Co to ma niby znaczyć?
– Że nie mam nic więcej do powiedzenia. Teoria równie dobra jak wcześniejsza.
– I jak ta Nowikowa. Żadna z nich nie ma poparcia w dowodach.
– Na razie nie – odparł z bladym uśmiechem Håkon.
Zaczęli przeszukiwać kolejne domy, ale wszystkie były skrupulatnie ogołocone. Lindberg zaczynał sądzić, że ktokolwiek zestrzelił Accipitera, pofatygował się później na powierzchnię, by dokonać masowej grabieży. A to przedstawiało pewien problem.
Przeszli całą drogę do Terminalu, nie znajdując nawet pojedynczego przedmiotu, który przywodziłby na myśl kontroler tunelów. Håkon zabrał za to lekką bazaltową płetwę, którą wcześniej porzucił.
– Rozumiem, że masz jakiś plan? – zapytał Dija Udin.
– Być może.
– O, jak słyszę te twoje enigmatyczne odzywki, od razu wiem, że coś ci się w głowie kołacze.
– Odkopiemy któryś tunel i zaryzykujemy.
– Co? To ma być, kurwa, plan?
Skandynaw zatrzymał się i odwrócił ku niemu.
– Wystarczy, że trafimy w jakikolwiek inny czas, kiedy będzie tutaj choćby namiastka cywilizacji. Musimy po prostu ominąć ten epizod, gdy miała miejsce grabież.
– Takie to proste.
– Nie mam pojęcia, czy proste, ale wydaje się, że możemy przynajmniej spróbować. Lepszej opcji nie widzę.
Alhassan po chwili mu przytaknął. Astrochemik bacznie obserwował jego reakcje, starając się stwierdzić, na ile są pozorowane – jeśli jednak Dija Udin udawał, to był doskonałym aktorem.
Dotarłszy do Terminalu, wybrali jedno z wyjść, tym razem prowadzące w dół, a potem zaczęli rozgrzebywać gruz. Szybko przekonali się, że robota zajmie im co najmniej kilka dni, więc należało zacząć myśleć o piciu i jedzeniu. Ich kombinezony robocze miały awaryjne papki proteinowe, ale obaj zdawali sobie sprawę, że nie pociągną na nich długo.
Po kilku godzinach obaj opadli z sił. Zasiedli na zewnątrz, leniwie obserwując permanentny zachód słońca.
– W tej osadzie żarła nie znajdziemy – burknął Dija Udin. – Nie ma nawet sensu szukać.
– Zgadzam się.
– Proponuję więc poświęcić którąś z twoich kończyn. Ognisko rozpalę samodzielnie.
– Pomysł tak dobry, jak wszystkie inne, które wydobywają się z twoich ust.
– W końcu i tak do tego dojdzie.
– Najpierw umrzemy z odwodnienia, więc chyba nie mam się czego obawiać.
– Rzeczywiście – przytaknął Alhassan i zaraz potem osunął się po ścianie, zapadając w płytki sen.
Håkon chętnie poszedłby w jego ślady, ale przypuszczał, że będzie to niemożliwe. Teraz, gdy powróciły wszystkie wątpliwości z początkowego etapu tej przygody, obawiał się, że nie zmruży oka.
I nie pomylił się. Dija Udin spał kilka godzin, zaś Lindberg leżał na ziemi i kontemplował szary nieboskłon. Najpierw zastanawiał się, gdzie zaprowadzi ich portal, potem starał się wykoncypować, gdzie mieszkańcy mogliby ukryć konchy, a w końcu zaczął rozmyślać o milionie innych rzeczy. Wszystko kotłowało mu się w głowie, działając na niego dezorientująco.
Gdy miał już tego serdecznie dosyć, zbudził towarzysza, a potem przystąpili do rozkopywania tunelu. Raz na jakiś czas przyjmowali niewielką dawkę papki, ale mogła wystarczyć jeszcze tylko na dzień, może dwa.
Kilkanaście godzin po tym, jak skończyły im się zapasy, udało się odkopać tunel.
Stanęli przed nim, wycieńczeni i półprzytomni, z kilkudniową szczeciną na twarzach i podkrążonymi oczyma. Z pochylonymi głowami ruszyli przed siebie. Håkon czuł, że powłóczy nogami, ale nie mógł zmobilizować się do normalnego chodu. Czuł też, że ma usta wyschnięte na skorupę, ale gdy przesuwał po nich językiem, wyczuwał tylko lepką suchość.
Miał nadzieję, że po drugiej stronie czeka na nich ratunek.
21
Wyłonili się w świecie zgoła innym od Drake-Omikron. Wokół rozpościerała się zieleń, choć gęsta roślinność w niczym nie przypominała flory ziemskiej. Drzewa nie miały pni – i zasadniczo trudno było nawet nazwać je drzewami. Stanowiły raczej wielkie liście, wyrastające bezpośrednio z podłoża. Tu i ówdzie pięły się wysokie na kilkanaście metrów zielone pędy, przypominające gigantyczne źdźbła trawy. Natłok roślinności nie pozwalał rozejrzeć się po okolicy.
– Są zielone – wydukał Lindberg.
– Eee…
– Znaczy, że mają chlorofil.
– I co z tego?
– Zachodzi fotosynteza – odparł Håkon, dotykając jednego z liści. – A jej substratami są dwutlenek węgla i woda. Woda, Dija Udin.
Oczy muzułmanina się rozszerzyły, a głowa machinalnie obróciła na boki. Lindberg też poczuł nagły przypływ sił. Ruszyli przed siebie, ale Skandynaw szybko się zatrzymał.
– Czekaj – powiedział, obracając się. – Jeśli zgubimy to miejsce, nie wrócimy.
Alhassan skinął głową, miotając pod nosem przekleństwa.
– Więc co proponujesz?
– Wydepczemy ścieżkę. Może ten las nie jest pod ochroną.
Niezbyt żwawo zabrali się do roboty. Zdecydowanie zbyt wiele sił musieli spożytkować na przewrócenie i połamanie gigantycznych liści, ale innego wyjścia nie mieli.
Gęstwina zdawała się nie kończyć, a oni coraz bardziej opadali z sił. Gdy udało im się odsłonić skrawek nieba, Håkon dostrzegł gwiazdę o typie widmowym G lub F, podobną do Słońca. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę wygląd tutejszej roślinności.
W końcu, słaniając się na nogach, dotarli do otwartej przestrzeni. Przed nimi rozpościerał się bezkres niczym nieskalanej natury. Długi zielony dywan pozostawał niemal w bezruchu, nie niepokojony nawet lekkim wiatrem. Sielankowe widoki jednak niespecjalnie ich interesowały.