Литмир - Электронная Библиотека

– Wykraczacie poza swoje kompetencje, sierżancie – wtrąciła Nozomi.

– A ty kim jesteś, żeby…

– Mam stopień chorążego.

Alhassan niechętnie się wyprostował i skinął głową. Håkon stwierdził, że to on musi teraz przejąć inicjatywę.

– Nie rozumiem – odezwał się. – Skąd ten pośpiech?

– Niech pan pyta pułkownika Reddingtona.

– Obawiam się, że nie miałem okazji go spotkać.

– Nie jest pan jedyny.

Lindberg gorączkowo zastanawiał się, co robić. Nie miał zamiaru dać się na powrót zamrozić, nie po tak krótkiej przerwie. W dodatku wcześniejsza diapauza najwyraźniej spowodowała jakieś zmiany w ich organizmach. A może rzeczywiście ich sklonowano? Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, na tym etapie nie można było niczego wykluczyć.

– Zapraszam na mostek – powiedziała Ellyse. – Dopniemy wszystkie procedury na ostatni guzik, a potem udamy się do kriokomór.

Ruszyła w kierunku korytarza, a mężczyźni spojrzeli po sobie i poszli za nią.

– Sprawdziliśmy wszystkie systemy Accipitera, w których mógłby zostać po was ślad – odezwała się. – Nigdzie go nie ma. Dla okrętu nie istniejecie.

– To jakaś bzdura – odparł Dija Udin. – Nie myślicie chyba, że…

– Spokojnie – ucięła Nozomi. – Sprawdziliśmy to na Ziemi. W archiwach armii jest o was wzmianka, więc wszystko w porządku.

– O tyle, o ile – zauważył astrochemik. – Bo oznacza to, że ktoś majstrował w systemach, kiedy byliśmy pogrążeni w kriośnie.

– Niekoniecznie – odparła Ellyse. – Mógł to zrobić wcześniej. Nie sprawdzaliście przecież takich rzeczy, prawda?

Skinęli głowami.

– Tak czy inaczej, to cholernie niepokojące – odparł Skandynaw.

Nikt z nim nie polemizował.

Po chwili znaleźli się na mostku, zastając Jaccarda doglądającego procedury przygotowawczej do diapauzy. Na głównym ekranie trwało już odliczanie. Kennedy widoczny był przez iluminator na sterburcie.

– Lindberg – szepnął Dija Udin.

– No?

– Oni wszyscy to zasrani szaleńcy.

– Wiem.

– Cokolwiek by nie sądzić o tych rzekomych wynikach badań, jedno nie ulega wątpliwości.

– Że prowadzą nas na śmierć.

– Otóż to – potwierdził Alhassan. – Proponuję rozpętać rebelię. Przejąć statek.

– W porządku. Jak tylko przysną w kriokomorach.

Obaj uśmiechnęli się blado, obserwując jak załoga przygotowuje się do kontynuowania misji Ara Maxima. Naraz Lindberg uświadomił sobie, że wszystkie decyzje, jakie zapadały w tej sprawie, miały wymiar polityczny. Od kiedy Accipiter opuścił Układ Słoneczny, minęło pięćdziesiąt lat. Kolejne pół wieku upłynęło podczas podróży Kennedy’ego. Misja miała ogromne opóźnienie, inne statki z pewnością docierały już do swoich celów.

Bezpieczeństwo załogi i Accipitera było drugorzędne. Chodziło o dotrzymanie terminów i zapobieżenie PR-owej katastrofie. Jak zawsze.

– Kapitan jest w swojej kajucie na Accipiterze – odezwała się Ellyse, nie odrywając wzroku od przyrządów pokładowych. – Drugi oficer melduje, że Kennedy jest gotowy, by rozpocząć procedurę powrotu do Układu Słonecznego.

– Przyjąłem – odparł Jaccard.

Tym razem wszystko miało pójść jak z płatka. Loïc sam wszystko sprawdził, a nowe odczyty zdawały się potwierdzać, że tych dwóch to w istocie astrochemik Lindberg i nawigator Alhassan.

Jaccard spojrzał na nich przelotnie. Sprawiali wrażenie, jakby mieli pretensje – tymczasem powinni się cieszyć, że jeszcze żyją. Gdyby trafili na załogę mniej skłonną do ryzyka, wracaliby teraz na pokładzie Kennedy’ego w trumnach.

– Przygotować się do procedury inicjacji napędu.

– Tak jest – odparł Gideon Hallford, główny mechanik, po czym zabrał się do roboty.

Kwadrans później wszystko było gotowe.

Håkon przyglądał się całemu procesowi, myśląc o tym, że to tylko fasada. Systemy mogły poradzić sobie same, niepotrzebny był czynnik ludzki. A mimo to oficerowie musieli wydać swoje rozkazy i otrzymać ich potwierdzenie. Najwyraźniej nawet najlepsza technologia nie zastąpi człowieka – przynajmniej nie jeśli chodzi o próżność i chęć posiadania władzy nad innymi.

– Dziesiąta czternaście czasu Zulu. Wyzerować zegary.

Lindberg przypuszczał, że zaraz zgonią ich z mostka. Zaczynała się żmudna procedura sprawdzania wszystkiego po dziesięć razy, by przez najbliższe kilkadziesiąt lat nic nie nawaliło.

Tymczasem Jaccard zlustrował dwóch intruzów, po czym się do nich zbliżył.

– A więc słucham – powiedział.

Obaj byli zbici z tropu.

– Czego? – zapytał Alhassan.

– Chcę wiedzieć, czym jest Rah’ma’dul.

– To jest nas trzech – burknął Dija Udin. – Albo i czterech, bo moją ciekawość można liczyć za dwóch.

– Nigdy wcześniej nie słyszeliście tego terminu?

– Nie, i obyśmy nigdy więcej nie usłyszeli, inszallah.

– Otóż to – przytaknął Lindberg.

Loïc zamilkł, czekając na ciąg dalszy, który nie nadchodził.

– Skąd to się, do cholery, wzięło? Sprawdzaliście systemy statku? – zapytał.

Håkon wziął głęboki oddech, patrząc na najbliższe stanowisko. Z tego co pamiętał, w tym miejscu normalnie pracował planetolog Accipitera. Gdy Jaccard skinął głową, astrochemik usiadł przy ekranie.

– Jak pan wie, wcześniej nie mieliśmy nastrojów samobójczych, więc odczekaliśmy sześć miesięcy od jednej hibernacji do następnej.

– Tak postępują normalni ludzie – wtrącił Alhassan.

– Czasu mieliśmy aż nadto, żeby wszystko sprawdzić – ciągnął dalej Lindberg. – Według systemu okrętowego, nie została na pokładzie nadana żadna wiadomość. Jedyne informacje zostały przekazane ansiblem w kierunku Ziemi.

– Poza tym cisza.

– Już to powiedziałem.

– Ale ja to podkreśliłem – żachnął się Dija Udin. – Do takich ludzi trzeba mówić prostymi słowami.

– Jakich to ludzi ma pan na myśli, sierżancie? – zapytał Jaccard.

– Wie pan.

– Nie.

Nawigator popatrzył na swojego towarzysza i wzruszył ramionami.

– Jest pan kilkadziesiąt lat młodszy, jakby na to nie patrzeć.

Pierwszy oficer zbył to milczeniem i ponaglił wzrokiem Håkona.

– Mhm… – mruknął astrochemik. – Przekonaliśmy się więc, że cokolwiek to było, rozbrzmiało bez pomocy systemów statku. Sprawdziliśmy też, czy to słowo, lub jego człony, znaczą coś w jakimkolwiek ziemskim języku. Chodzi mi zarówno o te, z których wyrosła lingua universalis, jak i wymarłe.

– I?

– Nawet jeśli pojedynczy człon przypisaliśmy do jakiegoś języka, to nic nie znaczyła całość. To słowo nie ma nic wspólnego z żadnym znanym dialektem.

– Mówi pan, jakby istniały inne, nieznane.

– Bo może tak sądzę.

– Rozumiem – odbąknął Loïc.

– We wszechświecie jest oktyliard planet skalistych, panie majorze. Liczba, którą trudno zapisać, co dopiero sobie wyobrazić – rzekł Håkon, odwracając się ku rozmówcy. – Uważam, że wielką arogancją jest twierdzić, że tylko na jednej z nich istnieje inteligentne życie.

– Świetnie.

– W dodatku sądzę, że…

– Nie interesują mnie te teorie, panie Lindberg – zestrofował go Loïc. – Jestem żołnierzem, nie naukowcem. Od gdybania jesteście wy, my zaś od dostarczania was w określone miejsca, byście mogli obalać swoje tezy do woli.

– Mhm.

– Co mnie natomiast interesuje, to słowo, które wisi nade mną jak fatum i każe sądzić, że możemy nie dotrzeć do celu.

– Celne spostrzeżenie – odparł Håkon. – I skoro jest pan tego świadom, może wypadałoby zastanowić się nad zmianą założeń?

– Dowództwo podjęło decyzję. Nic nam do tego.

– Nic, oprócz tego, że to o nasze życie chodzi.

Loïc westchnął i odszedł kawałek, nie siląc się na odpowiedź. Zaczął przyglądać się poszczególnym systemom, zupełnie ignorując rozmówcę, jakby przed chwilą nie prowadzili dyskusji.

W pewnym momencie obrócił się do Håkona i Alhassana.

– Możecie poczekać w sali kriogenicznej.

Channary podniosła się ze swojego miejsca, ale Lindberg szybko powstrzymał ją ruchem dłoni.

20
{"b":"572671","o":1}