Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– On wie o sektach wszystko. – Junior zabębnił palcami o stół. – Interesuje się nimi niemal tak mocno jak modelarstwem. Jestem pewien, że szybko uda mu się ustalić to, co tak bardzo chce pan wiedzieć, panie inspektorze. Dlaczego Czekański pisze na zlecenie prokuratury głupie ekspertyzy, które stają się ważnymi argumentami obrony różnych bydlaków? Albo wygłasza jakieś durne opinie w sądzie, które grzebią szanse oskarżenia? Na skutek tego są zwalniani i uniewinniani członkowie groźnych sekt, na przykład ci sataniści podejrzani o zabójstwo Marty Kozłowskiej.

– Tak – powiedział wolno Fałoch – to rzeczywiście ważne pytanie, Junior. Czy Czekański pisze to z głupoty, roztargnienia, z powodu starczej demencji czy z wyrachowania, bo chce ocalić sekciarzy? Tak to pytanie sformułowałem, kiedy ci powierzałem tę sprawę. A powierzyłem ją tylko tobie – podniósł głos – nie tobie i Romanowi! Poleciłem ci konsultować się z nim, jako wybitnym znawcą sekt, ale nie pozwoliłem ci mówić z nim o samej sprawie!

– Panie inspektorze! – W głosie Madziara zabrzmiało jakby rozbawienie. Przecież pan go zna i wie, że on nie popuści, kiedy usłyszy o jakiejś zbrodniczej sekcie… Dając mi tę sprawę, wiedział pan, że pana stary kumpel nie da mi żyć i tak długo będzie mnie męczył, aż wszystko mu opowiem. No i puściłem farbę… Cała wina spada na mnie. A on chce tę sprawę dalej poprowadzić sam… Oczywiście w ścisłym kontakcie ze mną. Jego atutem są umiejętności szachowe. Potrafi udawać i żółtodzioba, i Karpowa. Był kiedyś arcymistrzem. Gra w szachy to dobry pretekst, aby się zaprzyjaźnić z Czekańskim, który jest wybitnym szachistą.

– Mówisz, Junior, że go znam. – Fałoch zamyślił się na kilka sekund. – Tak, znam dobrze Romana. I dlatego boję się o niego, nie chcę wpierdolić na minę starego kumpla…

– Proszę się o to nie martwić – przerwał mu Madziar. – On dzwoni do mnie o stałych porach, a wie pan, jaki jest obowiązkowy Jeśli nie zadzwoni, to znaczy, że nie żyje…

– Popierdoliło cię?! – Fałoch wstał i nie mógł ukryć gniewu. – No i co będzie, jeśli właśnie nie zadzwoni? Jeśli Czekański jest naprawdę zbrodniarzem z sekty i zabije Romana? Co wtedy zrobisz? A mnie wezwą do ministra… Mówisz, żebym się nie martwił, bo on do ciebie codziennie dzwoni. Ale ja właśnie martwię się, że nie zadzwoni! A zresztą, co ty mówisz?! – wrzasnął Fałoch. – Jak to dzwoni?! To on już tam jest?!

Junior spuścił wzrok i milczał. Fałoch szybko się opanował. Wstał, odkręcił kran w rogu i demonstracyjnie włożył obie dłonie pod strumień wody. W gabinecie zniknęły promienie słońca. To wcale nie zmartwiło Fałocha.

Dom Seniora „Eden", 4.07.2006, 3:25

Jarosław Pater zagryzał wargi. Mówił z coraz większym trudem.

– I co, jak dalej było? – policjant wolno cedził słowa. – Pewnego pięknego dnia zaginął Czekański…

– Proszę wyjść z mojego gabinetu! – wrzasnął Libling. – Jak pan śmie zakłócać spokój i wysuwać pod moim adresem jakieś oskarżenia?! Jest pan na terenie prywatnym! Moim terenie! Proszę go opuścić, ale to już!

– Dlaczego dopiero teraz mnie pan wyrzuca? – zapytał Pater. – A nie od razu, kiedy pana obudziłem w środku nocy? Odpowiem na to pytanie. – Poprawił się na krześle. – Był pan po prostu ciekaw, co ja wiem. A teraz obudził się w panu lew, bo zdaje się panu, że nic więcej nie wiem. A może stał się pan lwem, bo czymś pana dotknąłem… Może idę właściwym tropem? Wyjaśnijmy sobie dwie rzeczy. – Pater z charakterystycznym świstem wciągnął przez zęby powietrze, jakby chciał osuszyć bolący ząb. – Po pierwsze, nie prowadzę żadnego oficjalnego śledztwa w tej sprawie i występuję przed panem jako osoba prywatna, w dodatku na urlopie. Po drugie, nawet gdybym potajemnie nagrywał to, co pan mi powie, to może pan za chwilę udawać pijanego i potem każdy pański ewentualny obrońca będzie wnioskował o nieuwzględnianie tego nagrania jako dowodu nawet bez badań fonoskopijnych. I każdy sąd przychyli się do tego wniosku. To co? Porozmawiamy jeszcze chwilę czy chce pan, żebym to ja dziś przywitał pańskich touroperatorów – wypowiedział to słowo z wyraźnym obrzydzeniem – i już na wstępie powiedział, że znaleźli się w Domu Seniora „Inferno"?

– No so jest, kurwa? – zabełkotał Libling. – Gadasz szy, kurwa, nie gadasz?

– Szybko odkrył pan, doktorze, że Maziarski jest pseudoinwalidą.

– A niby jak to odkryłem?

– Jest pan specjalistą od zmiany wyglądu. Zawodowcem. Nie oszukał pana ktoś, kto wygląd zmienia po amatorsku. Farbuje włosy i udaje inwalidę. Bezbłędnie pan rozpozna, czy ktoś swój inwalidzki wózek obsługuje od dawna, czy od kilku tygodni, prawda?

– No dobszsze… No i so dalej?

– Maziarski coś wywęszył. Mógł być agentem. Co gorsza, mógł coś odkryć. Na przykład coś śmierdzącego w sprawie śmierci Adeli Woźniak, która złamała sobie kręgosłup, zjeżdżając w dół po schodach na zaciągniętym ręcznym hamulcu. Alkoholizm i przeszłość Marcina Ryby też nie uszłaby uwadze agenta. A najgorsze było to, że Maziarski zaprzyjaźnił się z Czekańskim. Z sadystą, który lubił dręczyć psychicznie ludzi. I ten sadysta znika nagle z twojego, przepraszam, pańskiego sanatorium. Może ktoś go zabił? Kolejna tajemnicza śmierć w „Edenie", w raju dla seniorów? W pańskim pachnącym sosnowym lesie pojawiają się długowłosi, pozbawieni skrupułów młodzieńcy z prasy brukowej. Ich komórki nieustannie dzwonią. Zanieczyszczają torebkami po hamburgerach pańskie wyżwirowane ścieżki. Za drzewami i w krzewach pojawiają się produkty ich niezdrowej przemiany materii. Tego by pan już nie zniósł. Pański Dom Seniora zostaje przechrzczony na „znikający punkt", a „Rzeźnik z Milanówka" staje się nagle w tytułach brukowców „doktorem Inferno" albo „doktorem Potasikiem", jak ten od „łowców skór". Mam mówić dalej czy w końcu coś pan powie swym pijackim głosem?

Twarz Liblinga spurpurowiała i pokryła się sinymi plamami. Paterowi zdawało się, że puchnie w oczach i staje się coraz bardziej podobna do żarówki. Albo do gruszki służącej do robienia lewatywy.

– Proszę opuścić mój teren!

Pater miał wrażenie, że w procesie artykulacji tego polecenia brały udział wyłącznie zęby Liblinga. Wstał i syknął z bólu.

– Tortury – powiedział Pater – tak, nie przesłyszał się pan. Zeznania wymuszone torturami. Dla sądu nie mają znaczenia. Ale dla mnie mają. Bo wie pan co? Bo ja jestem głupi. I zawsze chcę wiedzieć, kto zabił. Nic mnie więcej nie obchodzi. Zrozum, Libling, ja po prostu nie mogę zasnąć, nie dowiedziawszy się, kto zabił.

W tym momencie Pater otworzył drzwi. Do gabinetu dyrektora cicho weszło czterech ubranych na czarno, krótko ostrzyżonych mężczyzn. Trzech wciąż miało na głowie kominiarki. Dowódca komanda podbiegi do biurka i szybkim ruchem uderzył Liblinga w krtań. Cios był bardzo dokładnie odmierzony. Dyrektor stracił głos, nie przytomność. Po sekundzie znalazł się w rękach trzech ludzi, którzy wynieśli go do łazienki sąsiadującej z gabinetem. Pater pokuśtykał za nimi. Libling leżał w wannie i usiłował chwycić powietrze. Jego zalane krwią usta poruszały się jak otwór gębowy ryby. Na wardze pęki bąbel śliny.

– A teraz ci przestrzelę kolano – powiedział dowódca do Liblinga – jeśli mi zaraz wszystkiego nie opowiesz. Będziesz czuł drżącą nogę codziennie, przez wiele lat, kiedy będziesz wstawał z łóżka…

– Dobrze – wyszeptał Libling – już mówię… Najbardziej irytowało mnie czytanie tych bredni o staroskandynawskich rytuałach. O skalpowaniu… Jednak musiałem to wiedzieć…

Libling – w odróżnieniu od Patera – nie drażnił dowódcy kąśliwymi uwagami o tekstach z amerykańskich filmów. Najwyraźniej wiedział, że życie to nie film.

Dom Seniora „Eden", 17.06.2006, 1:46

Libling wszedł bez pukania do pokoju pensjonariusza Ryszarda Maziarskiego. Z binokularem w oku siedział on na swoim wózku inwalidzkim przy stole, na którym leżały liczne plastikowe i metalowe elementy modelarskie, które po złożeniu i sklejeniu miały utworzyć jakiś czołg, pojazd opancerzony czy superpancernik. Dwie potężne lampy oświetlały to rumowisko części, z którego miało powstać kolejne dzieło ludzkiej cierpliwości.

50
{"b":"269463","o":1}