Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pater poczuł żar bijący od jakiegoś ludzkiego ciała. Zdawało mu się, że to reaktor wyrzuca z siebie ciepło każdym porem skóry. Obok niego stał Masio, palił papierosa i wpatrywał się w Patera długo i uporczywie. Nadkomisarz włożył komórkę do kabury przy pasku i spojrzał na Masia pytająco.

– Coś ci powiem, stary. – Prokurator zdusił niedopałek czubkiem brudnego, dawno niepastowanego buta. – Należy ci się coś za twój portugalski typ. Czekański sporządził ekspertyzy w dwóch sprawach, które prowadziłem. Wiem, że był biegłym w innych sądach, poza Gdańskiem. W jednej z moich spraw napisał charakterystykę pisma runicznego, w drugiej wypowiadał się na temat symboliki i kultu drzew. Więcej spraw mu nie zlecałem. To tyle.

– Nie zlecałeś? Czemu?

– Wnioskowałem o wyłączenie go jako biegłego z moich spraw. – Masio oparł się o parapet dużego okna lokalu. – Wiesz co, Jarek? Ten Czekański to chory na alzheimera, pojebany sekciarz. A poza tym jego ekspertyzy były do kitu. Opowiem ci o ostatniej sprawie.

Gdańsk, 24.03.2004, 11:05

Sędzia spojrzała z niechęcią na Czekańskiego. Poruszyła głową, a jej wylakierowane jasne włosy ani na milimetr nie zmieniły ułożenia.

– Czy profesor mógłby już zmierzać do konkluzji? – zapytała, z trudem hamując irytację.

Wszyscy na sali rozpraw wyraźnie się ożywili, a szczególnie dwaj młodzieńcy z ufarbowanymi na czarno włosami, których odgradzała od reszty sali barierka ławy oskarżonych. Spojrzeli podmalowanymi oczami na Czekańskiego. Jeden z nich założył długi kosmyk za ucho, ostentacyjnie objawiając czarne spiczaste paznokcie. Byli znużeni. Wiedzieli, że teraz zostaną zdruzgotani i nic ich nie uratuje.

– Oczywiście, wysoki sądzie – powiedział Czekański – już zmierzam do konkluzji. Drewno osikowe ma symbolikę wyraźną i dość jednoznaczną. Wiąże się z wampiryzmem i satanizmem. Zaostrzonym osikowym kołkiem unieszkodliwiano wampira. Uważam, że skrzyżowane osikowe kijki znalezione na miejscu zbrodni mają dwojakie znaczenie symboliczne. Po pierwsze, sugerują profanację krzyża, czyli kierują naszą uwagę ku ideologii satanistycznej, po drugie – są wyraźną pieczęcią mordercy, jego zdecydowaną i jednoznaczną identyfikacją. Te dwa kijki, zlekceważone pierwotnie przez policję, są oczywistym dla specjalisty przesłaniem. Są przyznaniem się do winy. Mówią one krótko i dobitnie: to my, sataniści, popełniliśmy tę zbrodnię.

To oni, sataniści – Czekański podniósł głos i skierował zakrzywiony palec w stronę czarnowłosych młodzieńców – zamordowali tę niewinną młodą dziewczynę.

– Proszę nie wyręczać sądu w ferowaniu wyroku. – Sędzia nieżyczliwie spojrzała na biegłego. – Ci panowie nie zostali jeszcze uznani za winnych. Dziękuję już profesorowi.

Czekański ukłonił się i udał na swoje miejsce. Prokurator Krzysztof Masio pochylił się ku niemu.

– Jest pan pewien, panie profesorze – zionął miętowym oddechem – że te kijki były z osiki? Widział pan kiedyś osikę?

– O co panu chodzi? A czy to ważne, z czego były? – Czekański uśmiechnął się szeroko. – Ważne jest jedno. Żeby posadzić tych skurwysynów Tak czy nie, panie prokuratorze?

Duża twarz Masia zastygła w przerażeniu. Wypowiedź profesora była na tyle głośna, że słyszeli ją wszyscy, włącznie z sędzią, która siedziała w milczeniu w swym lakierowanym blond hełmie. W oczach oskarżonych satanistów już nie było znużenia. Zabłysła w nich nadzieja.

Gdańsk, 1. 072006, 20:50

Ciepło wciąż emanowało z rozgrzanego alkoholem ciała Masia. Pater odsunął się z widoczną niechęcią. Bliskość prokuratora była dla niego czymś nieubłaganie i wstrętnie intymnym.

– Rozumiesz, Jarek – powiedział Masio – ten skurwysyn Czekański przez swoje kłapanie mordą na cały regulator zniszczył moją sprawę. Sędzia zakwestionowała jego ekspertyzę, a mnie zarzuciła wywieranie wpływu na biegłego. A ci sataniści zostali uniewinnieni! Rozumiesz? Ewidentni mordercy! Wszystko się opierało na jego ekspertyzie o jebanej osice. Mam w dupie takie ekspertyzy. Czekański już nie jest u mnie ekspertem. I w Trójmieście też chyba nie ma nikogo, kto by chciał z nim współpracować. Mnie nie warto się narażać.

– Dzięki, Krzysztofie. Już i tak mi nic więcej nie powiesz, prawda?

– Prawda. – Prokurator otarł pot z czoła.

– No to idę. Cześć! Dzięki raz jeszcze. Obejrzę mecz w domu.

Masio zastąpił mu drogę. Paterowi zrobiło się słabo na myśl, że musi teraz przemierzyć kilka ulic, aby dotrzeć do samochodu. W olfaktorycznej wyobraźni czuł już woń rozgrzanego pojazdu – coś pomiędzy smrodem spalonej gumy i zakurzonej nory. Z wyraźną ulgą przyjął zatem zachowanie prokuratora, które choć na chwilę oddalało go od momentu wejścia do rozpalonej toyoty.

– Jarek, coś za coś. – Masio odruchowo uniósł dwa palce, choć w polu jego widzenia nie było barmana, który by mu podsunął kolejne dwie wódki. – Ja ci coś powiedziałem, to i ty mi coś powiedz. Powiedziałeś, że należy postawić na Portugalię. Mnie nie interesuje, na co należy postawić. Mnie interesuje, na kogo ty postawiłeś. Powiedz mi, Jarek, kogo obstawiłeś?

– Portugalię – odpowiedział Pater i uścisnął rękę Masia.

– Chcesz mnie zbyć cienkim bajerem. – Prokurator wyrwał z jego uścisku mokrą, miękką dłoń. – Jesteś taki, kurwa, cwany? Wiesz, jak cię nazywają, Pater? Wiesz?

Pater szedł noga za nogą. Nie wiedział, jak go nazywają. I prawdę mówiąc, nie chciał wiedzieć. Teraz interesowało go tylko jedno: jak dotrzeć do ludzi, którzy mają wstęp do kancelarii tajnej.

Szpital Akademii Medycznej w Gdańsku,

2.07.2006, 11:50

„Może pan porozmawiać z Marcińcem. Najlepiej koło 12.00". Wiadomość nadeszła esemesem od Kuleszy. Dziesięć minut przed południem Pater znalazł się w niedużym pokoju, w którym stało jedno łóżko. Przemysław Marciniec w niczym nie przypominał uwodzicielskiego wykładowcy. Ciemna karnacja skandynawisty stała się bladosina. Zupełnie, jakby go ktoś posypał talkiem – pomyślał Pater. Kilka przewodów łączyło ciało chorego z aparaturą otaczającą łóżko. Wenflonem tłoczone były środki przeciwbólowe, jedna z rurek wystawała z nozdrzy. Wydawało się, że Marciniec śpi. Jednak gdy Pater podszedł bliżej, szpara w zmrużonych oczach rozszerzyła się.

– Poznaje mnie pan? Widzieliśmy się…

– Pamiętam – wyszeptał Marciniec.

– Podejrzewa pan, kto mógł to panu zrobić?

Krótkie, proste pytania – napominał się Pater. Żadnych zdań wielokrotnie złożonych i kombinacji. Marciniec milczał. Ponownie przymknął oczy.

– Nie będę pana męczył. Muszę zadać jeszcze jedno pytanie – Pater mówił wolno i wyraźnie. – Rozmawiałem długo z pańską siostrą…

Marciniec trwał bez ruchu.

– Czy ma pan coś wspólnego z zaginięciem Czekańskiego?

Pater usłyszał szmer elektrokardiografu. Pochylił się nad Marcińcem.

– Czy zabił pan profesora Czekańskiego?

Skandynawista spał. Pater odczekał chwilę i ruszył do drzwi. Gdy dotknął klamki dającej przyjemny chłód, poczuł, że ma spocone dłonie. Usłyszał chrząknięcie.

– Coś panu opowiem – szept Marcińca był ledwo słyszalny. Pater usiadł na łóżku. – Kilka lat temu spotkałem go na konferencji w Wiedniu. Okazało się… okazało się, że mieszkamy w tym samym hotelu. Drugiego dnia wracałem do pokoju… Zobaczyłem, że stoi na tarasie, do którego wszyscy mieli dostęp… Oprócz nas… oprócz nas nie było nikogo… Nie widział, że stoję za nim… Nie słyszał mnie… Wystarczyło kilka sekund… Po prostu nieszczęśliwy wypadek podczas konferencji…

– Dlaczego go pan wtedy nie zabił?

Marciniec znów zamknął oczy i mówił dalej.

– Pomyślałem sobie, że to żadna zemsta. Nawet by nie zrozumiał, co się dzieje… A po sekundzie leżałby na bruku z rozpryśniętym mózgiem… którym tak się szczycił. Nie… jego musiało spotkać coś straszniejszego… Jakaś kara boża… Aby konał w cierpieniach. Jak ten francuski profesor, co uwielbiał sadyzm i łańcuchy, a w końcu zmarł na AIDS. Wie pan, o kim mówię?

43
{"b":"269463","o":1}