– To nie jest mój jedyny idol, Lodziu – powiedział powoli. – Ale ten jest ślepym, nienawistnym bałwanem, który wciąż się domaga adoracji. I dobrze, że mnie dzisiaj od niego wyrwałaś.
Przeszli przez Wały Hetmańskie i wkroczyli w ulicę Obrony Lwowa. Przestało już kropić. Z bramy, w której się mieściła drukarnia Ars, wyszli dwaj młodzi ludzie, którzy kłócili się o jakąś nieudaną korektę.
– No, to powiedz teraz, czemu do mnie przyszłaś do Atlasa – zapytał Edward, kiedy doszli do Poczty Głównej.
– Są dwie sprawy do załatwienia. – powiedziała Leokadia, nie odpowiadając na jego pytanie. – Musisz jutro, najpóźniej pojutrze, podpisać akt notarialny wynajmu nowego mieszkania.
– Dobrze. A druga sprawa?
– Zapłacić majstrowi Bukiecie za remont. Mam nadzieję – spojrzała na niego krytycznie – że masz rachunek, który ci rzuciłam dzisiaj z okna Rity. Byłeś w tym samym ubraniu, które jest, o dziwo, dość czyste i nie muszę go, Gott sei dank, oddawać do pralni. Powinieneś pracować w fartuchu roboczym, a nie w garniturze od Jabłkowskich.
– Mam rachunek. – Popielski wyciągnął kawałek papieru i uważnie go czytał w świetle latarni – Czyżby mnie chciał oszukać? – szepnął.
– Kto? Majster Bukieta? Co jest dziwnego w tym rachunku? – Leokadia nieco się zirytowała. – Czy ty zawsze musisz być podejrzliwym policjantem? Nawet kiedy czytasz rachunki od malarza i hydraulika?
– Bukieta kupuje jakąś najwspanialszą farbę na świecie. – Popielski wzniósł oczy znad rachunku i niewidzącym wzrokiem spoglądał na wejście do Ogrodu Jezuickiego. – Farbę, która kosztuje pięć złotych za litr! Drogo będziemy mieli to mieszkanie pomalowane! Jak pałac w Knossos! Nie, nie żebym żałował, ale nie sądzisz, Lodziu, że pięć złotych za litr farby to trochę zanadto? W czasach, gdy wszystko jest takie tanie?
– Co jest tanie? – Leokadia gwałtownie podniosła woalkę. – Co ty możesz wiedzieć o cenach, kiedy mi dajesz na życie i ja zajmuję się wszystkimi sprawunkami? Wiesz, ile kosztuje kilogram cukru? Ile kosztuje wypranie i reperacja twojego ubrania? Ile płacę za magiel? Ty wiesz tylko, ile kosztują papierosy, gazety, książki na Krakidałach, wódka i zakąski. Powiadają też na mieście, że doskonale się znasz na cenach za inne jeszcze usługi! To tylko wiesz!
– Mówiąc „tanie” – Popielski stłumił irytację – miałem na myśli różne narzędzia! Wyobraź sobie, że wiem, ile kosztuje kilof!
– No ile? – Leokadia drwiąco się uśmiechała.
– Złotówkę!
– To chyba w wypożyczalni narzędzi! Bo w sklepie Rozumowskiego kosztuje minimum osiem złotych! Takie to wszystko tanie, że nawet uznani majstrzy, tacy jak Bukieta, czasem coś wypożyczają. A co ty w ogóle wiesz o cenach!
Popielski wyciągnął rękę, oparł się o mur, zdjął melonik, a głowę opuścił ku ziemi. Na jego łysinę padało światło księżyca. Leokadia nieoczekiwanie zadała sobie w duszy pytanie, czy i księżyc ma cząsteczkowo-falową naturę. Wtedy Popielski uderzył się dłonią w czoło. A potem pocałował Leokadię w oba policzki. Wiedziała, że uczynił to nie z sympatii, lecz z wdzięczności. Za jakąś myśl, za jakąś wskazówkę śledczą, którą mu nieświadomie podsunęła.
– Mężczyźni to natury religijne – powtórzyła swoje najgłębsze przekonanie. – I samolubne – dodała, patrząc, jak jej kuzyn pozostawia ją na środku ulicy, skręca w lewo i szybkim krokiem idzie w stronę komendy policji, by tam złożyć hołd ślepemu bałwanowi.
***
Antoni Kocybała był stróżem posesji przy Łyczakowskiej 6. Miał lat sześćdziesiąt, choć wyglądał na dużo więcej. Jego kiepski wygląd był spowodowany nieustannym deficytem snu, który wynikał z trzech jednocześnie uprawianych przez niego profesyj. Oprócz fachu dozorcy i nocnego stróża Kocybała wykonywał jeszcze jeden zawód, idealnie trafiający w zapotrzebowanie alkoholowe okolicznych batiarów. Kiedy bowiem zamykano ostatnie knajpy na Łyczakowie, a zwykle było to około pierwszej w nocy, złorzeczący pijacy poszukiwali wódkopoju. Znajdowali go w dwóch miejscach – albo w piwnicznych spelunach, znanych tylko wtajemniczonym, albo u nielegalnych sprzedawców. Pokątny handel alkoholem stał się chlebem powszednim stróżów kamienic, ponieważ pracownicy ci byli idealnie stworzeni do tej profesji. Po pierwsze, i tak w nocy mało co spali, po drugie – klienci wprost z ulicy mogli zastukać w okno stróżówki i kupić towar, po trzecie w końcu – pijani wagabundzi byli trzymani z daleka od podwórek i drzwi mieszkań, dzięki czemu nie zakłócali nocnego spokoju obyczajnym mieszkańcom, którzy byliby skłonni zaraz donieść policji o hałasach i podejrzanym procederze.
Antoni Kocybała, jak wielu jego łyczakowskich kolegów, uprawiał zatem trzy zawody: był dozorcą, stróżem nocnym oraz prowadził tajny wyszynk. To zajęcie było bardzo intratne i dzięki niemu Kocybała mógł kształcić swoich trzech synów w szkole majstrów budowlanych, swe dwie córki zaś w szkole ekonomiczno-handlowej, a samemu dwa razy w miesiącu wybrać się na Mostki, by tam pić na umór i brać do dyskretnego pokoiku na zapleczu pulchne dziewczęta – w jakich szczególne miał upodobanie. Interes Kocybały był tolerowany przez policjantów z pobliskiego komisariatu IV, którzy zaglądali do stróża zawsze po jakiejś większej kradzieży lub po napadzie i pytali wtedy o hojność i rozrzutność klientów z półświatka. W ten sposób mogli nabrać podejrzeń co do ewentualnych sprawców, którzy u Kocybały szastaliby pieniędzmi. Policjanci odwdzięczali się stróżowi przymykaniem oka na jego świetnie prosperujący interes. Dozorca wiedział jednak, że policyjna łaska na pstrym jeździ koniu i że jest ograniczona właściwie tylko do ludzi z komisariatu IV. Dlatego widok obcych stróżów prawa wzbudzał w nim zawsze paniczny lęk. Obcy gliniarze byli bowiem nieprzewidywalni. A najbardziej nieprzewidywalny był ten, który właśnie dobijał się do jego okienka. Choć nie miał na sobie policyjnego uniformu, każde łyczakowskie dziecko dobrze wiedziało, kim jest ten łysy, ponury mężczyzna.
Majster malarski i budowlany Teodor Bukieta spał – w odróżnieniu od swego stróża – snem kamiennym. Już dawno zauważył, że śpi tym mocniej, im więcej ma na sumieniu. Pojęcie czystego czy brudnego sumienia miało jednak w wypadku majstra Bukiety znaczenie jedynie obiektywne. On sam uważał się za uczciwego. Oszukiwał nagminnie, lecz tylko tych, którzy byli bogaci i – w jego mniemaniu – sami powinni się dzielić z biedniejszymi bliźnimi, a zwłaszcza z nim samym. Oszukiwał ponadto najdotkliwiej tych bogaczy, którzy okazywali jawną nieznajomość zagadnień technicznych i budowlanych. Czuł bowiem, że tacy właśnie klienci najmocniej nim gardzą. „Nie znam się, bo jestem stworzony do wyższych celów, nie muszę się brudzić wapnem jak ty, nędzny parobku” – tak majster interpretował wszelką techniczną ignorancję, okazywaną mu przez zleceniodawców. I wtedy, rozdrażniony domniemanym lekceważeniem, zawyżał zamówienia, kupując więcej materiału niż to, co było potrzebne. Nadwyżkę później spieniężał, a uzyskane w ten sposób dochody bez najmniejszych wyrzutów sumienia przegrywał na gonitwach konnych na Persenkówce. Zleceniodawcę okazującego fachowe rozeznanie Bukieta szanował jak swojego brata, a brata wszak nie godziło mu się okradać, choćby ten był bogaty.
Kilka dni wcześniej wynajęła go pewna dama z wyższych sfer. Majster ze zdumienia przecierał oczy. Ta kobieta nie dość, że znała się dobrze na sprawach budowlanych, to jeszcze miała śmiałość uważać niektóre jego propozycje za zawyżone! Ponadto – mimo zaawansowanego wieku – była niebrzydka, elegancka i dystyngowana, co – w połączeniu z jej samodzielnością i zdecydowaniem jakoś dziwnie Bukietę ekscytowało. Postanowił ją zatem wykorzystać, po pierwsze – dla zasady, iż żadna baba nie będzie nim pomiatała, a po drugie – poniżyć ją w swoich oczach, co miało dla niego znaczenie wpółerotyczne. I tak, przystąpiwszy do remontowania jej dużego mieszkania na Ponińskiego, kupił w Rynku u Sudhoffa pięć wiader farby malarskiej, podczas gdy cztery to już byłoby zanadto. Odczuł później duży niepokój, kiedy jednemu z jego pracowników wypsnęło się – bez związku zresztą z tym szwindlem – że ich zleceniodawczyni jest kuzynką Łyssego, z którą ten najpewniej „żyje na wiaderku”. Ten niepokój nie burzył jednak Bukiecie dzisiejszego snu, ponieważ majster tym lepiej spał, im więcej miał na sumieniu.