– Widzi pan. – Pidhirny wciąż wyciągał rękę. – On wyznaczył sobie cel. Jeśli pan go nie złapie, narazi pan swojego wnuczka na cierpienie. A złapać go możemy tylko w jeden sposób. Wiemy, kogo on sobie upatrzył, w kogo będzie chciał uderzyć. W pańskiego wnuczka.
Popielski odrzucił wyciągniętą dłoń Pidhirnego i sięgnął po telefon. Medyk pociemniał na twarzy ze wściekłości, a potem bez słowa opuścił pomieszczenie.
– Won stąd! – krzyknął za nim Popielski i stuknął dłonią w widełki. – Mówi Popielski, telefon będzie tajny. Winniki 23 – zaordynował policyjnej telefonistce.
– Halooo – usłyszał po chwili. – Aparat mówi, że łączą mnie z policją. To pan, panie kumisarz?
– Drugie życzenie do złotej rybki.
– Złota rybka słucha.
– Ochrona mojej córki i wnuczka. Przez całą dobę. Od tej chwili. Mieszkają w kamienicy…
– Wiemy, gdzie mieszkają. Złota rybka spełnia prośbę. Za pięć minut będą najlepiej chronionymi ludźmi we Lwowi.
– Na wszelki wypadek zamknę ich w domu – powiedział do siebie Popielski, odłożywszy słuchawkę. – Twoje słowo, gudłaju, jest tak cenne jak pręt, którym zdzieliłeś mnie przez łeb!
***
Dochodziła północ. Popielski siedział przy barze w Sali Zielonej u Atlasa i wpatrywał się w lustro powieszone nad rzędem butelek pod takim kątem, by każdy gość mógł dobrze w nim widzieć i siebie, i salę. Przeznaczenie tej częstej ozdoby barów stanowiło dla Popielskiego pewnego rodzaju łamigłówkę w chwilach nudy. Bawił się bowiem wtedy problematem, czy lustra te wiesza się w celu estetycznym, poznawczym czy też są one skutkiem ślepej mody. Ważył argumenty za i przeciw i zwykle przychylał się do pierwszej lub ostatniej hipotezy. Dzisiaj przemyślenia te jednak Popielskiemu nie pomagały. Nie bawiły go. Dzisiaj nuda i frustracja były zbyt duże.
Wypił czwartą pięćdziesiątkę monopolowej i nabił na wykałaczkę kapelusz marynowanego podgrzybka. Zwykle do wódki bardzo mu smakowały grzyby, śledzie, kiszone ogórki i sznycel na zimno. Dzisiaj nie smakowało mu nic prócz wódki samej, która była – jak zawsze – niezawodna i przewidywalna. Niczego nie obiecywała prócz chwilowego raju upojenia i długiego piekła kaca. Stawiała sprawę jasno: wystawię ci jutro rachunek tak wysoki, jak wielkie będzie twoje szczęście dzisiaj. Zdanie to było prawdziwe, bo alkohol operował logiką dwuwartościową „prawda – fałsz” także w odniesieniu do przyszłości. To była logika zdeterminowana, ponieważ przyszłość była jasno zdeterminowana przeszłością.
Popielski odchylił się na stołku barowym i zapalił papierosa. Jaka szkoda, myślał, że nie cała przyszłość pozwala się umysłowo zdeterminować, zwłaszcza w pracy detektywa. Mógłbym czekać całymi tygodniami, byleby tylko nic nie robić i otrzymywać wynik „prawda – fałsz”. Napełniłbym jakąś maszynę myślącą danymi kapeluszników i zadałbym jej pytanie: czy człowiek o danym rysopisie kupował u was melonik? Po upływie pewnego czasu otrzymałbym wynik: fałsz – żaden człowiek o danym rysopisie nie kupował u nas melonika. Owszem, tego samego dowiedziałem się dzisiaj po licznych telefonach i odwiedzinach u lwowskich sprzedawców. Ale ileż to nadziei przy tym straciłem! Przepełniony nią gnałem od jednego do drugiego sklepikarza, który w ostatnich dwóch miesiącach sprzedał choć jedyny niemodny już dziś melonik! A potem każdy taki kapelusznik wpatrywał się aż do łez w kartkę z portretem pamięciowym i kręcił przecząco głową. Wtedy pojawiała się sucha niemoc, uporczywa myśl o rezygnacji. Nadzieja wypływała ze mnie – kropla po kropli. Maszyna analizująca dane pozbawiłaby mnie nadziei w jednej chwili, obcięłaby mi łeb jednym ciosem, a nie wypuszczała powoli krwi! To byłoby znacznie lepsze. Sztuczny automaton byłby – contradictio in adiecto – bardziej humanitarny niż świat, w którym muszę działać. Poza tym, wrzuciwszy tam dane, nie miałbym poczucia absurdu moich działań. No bo co z tego, że jakiś sprzedawca rozpozna na rysunku Heroda? Czy to rozpoznanie pomoże mi ująć zbrodniarza? Który to subiekt pyta klienta o tożsamość i adres? Żaden! Mijają lata, westchnął, a ja wciąż głupieję. Zubik kazał zrobić głupstwo, no to Popielski je robi! A taki automaton odpowiedziałby na wszelkie pytania, nawet na te najgłupsze. A ja bym poznał wynik i nie siedziałbym teraz w tej knajpie i nie zadręczał się daremnymi pytaniami nad kieliszkiem mętnej gorzały, która mnie jutro upokorzy!
Wskazał barmanowi pusty kieliszek, a kiedy ten go napełniał, Popielski otworzył notes. Odpiął od niego wiecznego waldmanna i jeszcze raz odfajkował wszystkich lwowskich wytwórców i sprzedawców kapeluszy w liczbie trzydziestu trzech. U dwunastu z nich w ciągu ostatnich dwóch miesięcy sprzedano piętnaście meloników, lecz żaden klient nie wyglądał jak ten na portrecie pamięciowym.
Kiedy te informacje odfajkowywał po raz pierwszy, kilka godzin temu, poczuł ulgę. Uświadomił sobie wtedy, że teraz może wstąpić na właściwą i rutynową drogę policjanta: wejść w ponure podwórka, wspiąć się na przegniłe schody, zatupać po chwiejnych galeryjkach, załomotać w drzwi i wyciągnąwszy z melin swych szpicli, podsunąć im pod mordy portret Heroda. Jednak na myśl o wąchaniu miazmatów lwowskich zaułków zrobiło mu się niedobrze i wpadł na pomysł, aby wcześniej stępić swój zmysł powonienia wódką u Atlasa. Był to błąd. Wódka bowiem nie tylko stępiła jego węch, lecz również wolę jakiegokolwiek działania.
Spojrzał w lustrze na siebie. Kiedy był młodym człowiekiem, unikał alkoholu, bo wstrętna mu była myśl, iż może wyglądać i zachowywać się tak jak inni pijacy: idący chwiejnie, całujący się wylewnie, bełkocący i wykrzywiający swe gęby. A teraz widział odbicie swojej własnej wykrzywionej i zaczerwienionej twarzy oraz łysiny pokrytej kropelkami potu. Odepchnął wódkę, rozlewając ją po blacie baru. Musiał uciec od tego widoku. Choćby w wilgotne zaułki, by wyrwać tam swych szpicli ze słodkiego smrodliwego snu.
Ciężko wstał, zastukał po barze monetą jedno- i dwuzłotową, włożył melonik i poprawił krawat. Potem ze wstrętem, jakby w akcie sadyzmu, odsunął talerz z zakąskami.
– Nie smakowało ci, Edwardzie? – usłyszał kobiecy głos.
Za nim stała Leokadia. Ubrana była w dopasowany wiśniowy kostium, który uwydatniał jej figurę – niespotykanie zgrabną u kobiet po pięćdziesiątce. Mimo woalki widział jej ironiczny uśmiech.
– A w domu czeka na ciebie kolacja. Sama ją zrobiłam i czekałam na ciebie. Skończyłeś pracę dwie godziny temu.
– Chodźmy stąd. – Podał jej ramię.
Parowała wilgoć, pozostawiona przez popołudniowy ulewny deszcz. Rynek spowijała lekka mgła. Ratusz dostał miękkich, obłych konturów. W kałużach podwajały się światła gazowych latarń i jasnych sklepowych ekspozycyj. Było pusto, sennie i duszno. Szli powoli. Dobrze im się milczało.
– Mężczyźni są religijni z natury – Leokadia przerwała to milczenie. – Wszystko, co robią z przekonania albo z powołania, zaraz zamieniają w żarliwą konfesję, w jedynego bożka, którego czczą.
– A kobiety to nie?
– Kobiety tym się różnią od mężczyzn – wyczuł, że uśmiecha się pod woalką – że potrafią czcić kilku bożków jednocześnie. Męża, dziecko, posadę…
– Czyli kobieca żarliwość jest słabsza – zauważył. – Bo się rozkłada na kilka obiektów czci, a męska trafia wyłącznie w jeden.
– Użyłabym porównania z zakresu współczesnej fizyki. – Leokadia z obawą spojrzała w niebo, z którego zaczęło kropić. – Męska żarliwość jest jak fala, kobieca zaś jak małe cząstki. A światło wciąż jest światłem, nieważne, czy przyjmuje postać fali czy też cząstek.
– Nie wiedziałem, że się interesujesz fizyką. – Popielski aż przystanął. – Myślałem, że tylko bridżem i literaturą francuską.
– Wiedziałbyś – roześmiała się Leokadia, a jej kuzyn poczuł od niej alkohol – gdybyś po usamodzielnieniu się Rity nie poświęcał się jedynie bożkowi policji. Gdybyś zwrócił uwagę na członków rodziny, którzy ci pozostali.