Do najwyższych hedonistycznych wartości Popielski zaliczał oczywiście – jak większość ludzi – obcowanie płciowe oraz oddawanie się pijaństwu i obżarstwu. Były to – wedle jego klasyfikacji – przyjemności skutkujące wyrzutami sumienia, czyli synejdetyczne. Ponadto miały one właściwość kulminacji – narastały, aż osiągały swój szczyt. Po obcowaniu stawał się smutny i apatyczny, zgodnie z Arystotelesowym rozpoznaniem, iż po akcie płciowym każde zwierzę staje się smutne. Po alkoholowych i kulinarnych ekscesach wydawało mu się, iż niszczy swój organizm toksynami i doprowadza go do ruiny. Walcząc ze zgubnymi w swoim mniemaniu skutkami przyjemności synejdetycznych, stosował swoiste odtrutki: wstrzemięźliwość erotyczną, dietę i abstynencję.
O wiele bezpieczniejsze były według niego przyjemności asynejdetyczne, czyli takie, po których nie odczuwał najmniejszych wyrzutów sumienia i które nie miały charakteru kulminacyjnego. Do tychże przyjemności zaliczał Popielski wysiłek fizyczny i epilepsję. W trakcie biegania lub w czasie wywoływanego przez siebie ataku epileptycznego nie odczuwał oczywiście żadnej przyjemności, ale ex post nadchodziło spokojne wytchnienie, całkowite odprężenie, głęboka satysfakcja. Ponadto – o czym Popielski prawie nikomu nie mówił – w czasie ataków epileptycznych nachodziły go osobliwe wizje senne. Owe sny składały się zawsze z dwóch sekwencyj, z których pierwsza dość sztucznie przechodziła w drugą. Na przykład przyśnił mu się kiedyś spacer z małą Ritą po jakimś parku. Nagle jego córka mu uciekła i schowała się wśród krzewów (sekwencja pierwsza). Kiedy wpadł w owe krzaki, okazało się, iż nie jest w parku, lecz na pustyni, a jego córka bawi się piaskiem (sekwencja druga). Zawsze pomiędzy sekwencją pierwszą a drugą były jakieś drzwi, jakaś granica, jakieś przejście. Później przeżywał te sny na jawie, lecz sekwencja druga rzeczywista znacznie różniła się od swojego wyśnionego odpowiednika. Przeżył na przykład na jawie spacer z małą Ritą, która rzeczywiście umknęła mu w krzaki. Kiedy tam wpadł, to oczywiście nie było żadnej pustyni, lecz zagajnik, a Rita nie bawiła się piaskiem, lecz łamała suche patyki.
Takie sny epileptyczne Popielski uważał za sny prorocze i kiedyś nawet kilka z nich wykorzystał w swojej pracy śledczej. A zatem ten stan łączył przyjemne z pożytecznym. Nic zatem dziwnego, że epileptyczna przyjemność asynejdetyczna była często przez niego stosowana i sztucznie wywoływana silnym strumieniem światła, który przerywał, machając ręką przed oczami.
Tak postąpił i teraz. Był sam w domu, służąca miała wychodne, a Leokadia grała w bridża u asesorostwa Stańczaków. Położył się do wanny, nastawił ostre światło lampy biurkowej. Biło ono mu w oczy równomiernie, dopóki pomiędzy lampę a swoją twarz nie włożył dłoni z rozczapierzonymi palcami i nie zaczął nią poruszać – jakby się wachlował. Wtedy ujrzał przed oczami czarne plamki, które zaczęły się ze sobą łączyć i po chwili utworzyły gęsto utkane tło. Teraz czerń zwyciężała i niknęły jedna po drugiej plamki światła. Do tego doszedł charakterystyczny dźwięk – jakby szum wiatru. Popielskiemu zadygotały gałki oczne, zamrugały powieki, a głowa zaczęła lekko uderzać po rozłożonej na oparciu wanny poduszce kąpielowej.
Leżał na plecach na jakimś ruchomym pojeździe i patrzył w górę. Przesuwały się nad nim czarne od sadzy sklepienia podparte kolumnami. Potem pojawiło się więcej światła i w końcu wjechał w jasność. Usiadł, sięgnął po przeciwsłoneczne binokle, ale ich nie znalazł. Był na rozświetlonym słońcem fabrycznym podwórku. Ze wszystkich stron otaczały go ceglane ściany. Na środku stały beczki. Z wnętrza jednej z nich dochodził łomot. Podszedł bliżej. Ze środka słychać było głośne dziecinne łkanie. Obejrzał się i zobaczył kilof leżący na ziemi. Podważył wieko i odrzucił je pod ścianę. Zajrzał do wnętrza beczki. Była ona jakby wypełniona ciemnym kleistym olejem. Z tego oleju wyłoniły się najpierw długie palce, potem szczupłe nadgarstki, a na koniec głowa. Leokadia Tchorznicka uśmiechała się do niego. Jej włosy były kompletnie siwe, a twarz marszczyła się w niezliczonych fałdach. Rozwarła szerzej usta, ukazując żółte zęby. Było ich dużo, bardzo dużo. Za jedną palisadą zębów wyrastała następna. Rosły na podniebieniu i sięgały aż po gardło. Usta Leokadii były jednym wielkim uzębieniem.
Popielski ocknął się. Pierwszą jego myślą było to, iż musi zmienić swoją klasyfikację przyjemności. Kontrolowane ataki epilepsji już do nich nie należały, a wartość przyjemności jako wartość funkcji w jego wykresie była tego dnia minusowa.
***
Niedzielne i świąteczne poranki Popielski na ogól spędzał do południa w swoim łóżku. Budził się jednak o wiele wcześniej niż w dni powszednie, choć kładł się spać – niezależnie od dnia tygodnia – około czwartej nad ranem. Jego niedzielne pobudki po zaledwie trzygodzinnym śnie były spowodowane przyzwyczajeniem związanym z dawną poranną aktywnością małej Rity. Jego córka mniej więcej od trzeciego do szóstego roku życia była w dni powszednie pod opieką częściowo kuzynki Leokadii, a częściowo służącej Hanny Półtoranos. Natomiast w niedziele i w święta Edward dawał obu niewiastom trochę wytchnienia i sam zajmował się córką. Toteż mała Rita natychmiast po przebudzeniu w niedzielne poranki – zwykle było to około siódmej – odrzucała precz swoją piękną lalkę Hucułeczkę, po czym głośno i zdecydowanie wyrażała chęć kontaktu z ojcem. Edward budził się i prawie nieprzytomny z niewyspania wyciągał dziecko z łóżeczka i niósł je do swojego łoża. Tam usiłował uśpić małą kołysanką „bałam-bałam”, ale nie dawało to rezultatu i bawiło do rozpuku zupełnie już rozbudzone dziecko. Kiedy próbował sam zasnąć, mała Rita skutecznie mu to uniemożliwiała. Kiedy ojcu opadały powieki, wtedy córka podnosiła je swoimi paluszkami, żądając czuwania i zabawy. Edward cierpliwie znosił fanaberie małej, choć czasem wiele by oddał, aby móc choć chwilę pospać – zwłaszcza po jakiejś ciężkiej nocy, kiedy jego ciało mocno było nadwerężone alkoholem, rozpustą, a najczęściej – i jednym, i drugim równocześnie.
Kiedy Rita poszła do szkoły, nie zrezygnowała z rytuału niedzielnych poranków w łóżku taty, choć wówczas nie żądała już dokazywania, pocałunków i zapasów, lecz czytania książeczek. I wówczas ojciec czytał jej po sto razy Calineczkę, Gucia zaczarowanego oraz najbardziej ukochaną Kocią mamę i jej przygody Buyno-Arctowej. Rita potrafiła z pamięci cytować ogromne passusy tych bajek, w czym Leokadia widziała zapowiedź przyszłego talentu, odziedziczonego po przedwcześnie zmarłej matce, znanej lwowskiej aktorce Stefanii Gorgowicz-Popielskiej.
Temu obyczajowi wspólnego wylegiwania się Rita położyła kres jesienią 1930 roku, kiedy ukończyła lat dziesięć. Jej ojciec odetchnął wówczas z pewną ulgą i postanowił odespać te wszystkie zarwane przez wiele lat niedzielne poranki. A wtedy się okazało – ku jego zdziwieniu i irytacji – że nie jest to możliwe. Przez dziesięć lat uaktywnił się bowiem w jego psychice jakiś mechanizm czujności, jakiś wewnętrzny budzik, który działał tylko w niedziele i święta i rozdzwaniał się w jego głowie zawsze koło siódmej rano wbrew potrzebom umęczonego organizmu, który dopiero od trzech godzin korzystał z łaski snu. Jego niedzielnych bezsenności nie umilała mu już obecność ukochanej córki. Tłukł się zatem po łóżku do południa, a łacińskie wiersze, gazety i szachowe kombinacje nudziły go śmiertelnie. Od pewnego czasu nudę tych porannych godzin zabijał spacerami – uzbrojony niekiedy przeciwko szczególnie intensywnemu światłu słonecznemu w grube spawalnicze okulary, przez które mało co widział.
Dzisiejszego niedzielnego przedpołudnia nie narzekał jednak na swój budzik wewnętrzny, a wręcz bardzo chwalił jego niezawodność. Wstał o siódmej rano, ubrał się w kawowy garnitur, na którym – dzięki wybitnym specjalistom z Pralni Europejskiej i dzięki mistrzowi krawieckiemu, panu Lipmanowi – nie było widocznych zniszczeń po walce w norze Małeckiego. Pod szyją zawiązał nie krawat, lecz ciemnobrązową muchę w kremowe romby. Tę ozdobę nosił rzadko, tylko przy wyjątkowych okazjach. Ale dzisiaj był właśnie wyjątkowy dzień.