Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Woroniecki zaczął kręcić głową i robić dziecinne miny, jak kiepski aktor.

– Och, jakaż ona była wystraszona! – mówił cienkim głosem. – Wciąż pytała, po co mi ten kobiecy strój… A ja jej na to: „Kochanie, idziemy na sylwestrowy bal przebierańców. Poczekaj tylko na mnie w tym hotelu. Niedługo po ciebie przyjadę”.

Popielski zamknął oczy. Nie mógł patrzeć na Woronieckiego, nie mógł już słuchać jego modulowanego głosu, który raz był zdławionym basem, raz ciętym falsetem.

– No i zrobiłem doktorat u Łukasiewicza – Usłyszał jakby z oddali. – Ale, ale! Wracajmy do naszej lektury!

Nie obyło się to bez pewnych istotnych posunięć ze strony doktoranta. Zanim przystąpił do wstępnych rozmów z promotorem, zmienił nazwisko. Przybrał pierwsze, które mu przyszło do głowy. Nie mogło w żaden sposób się kojarzyć z Juliuszem hrabią Woronieckim, który był w środowisku naukowym powszechnie znany i szanowany za fundowanie stypendiów niezamożnej młodzieży. Jego syn nie chciał, by kojarzono go z ojcem. To mogło grozić pewną sensacyjnością, zainteresowaniem prasy, etc. A on chciał uzyskać tytuł w miarę cicho i bez rozgłosu. Najpierw musiał zażegnać niebezpieczeństwo demaskacji. Fałszywy doktorant nie mógł sobie pozwolić na indywidualne dyskusje ze swoim promotorem nad pracą in statu nascendi. Te konsultacje bowiem mogły obnażyć jego niewiedzę. Na kilku nielicznych spotkaniach z profesorem Łukasiewiczem w Warszawie Woroniecki rzucał głową na boki, śmiał się sam do siebie, klaskał w dłonie, słowem: udawał ekscentryka i dystrakta. Mówił bardzo niewiele, ale wszystkie uwagi promotora zapisywał nader skrzętnie. „Niech moja praca mówi za mnie”, powtarzał. Ponieważ w tym środowisku nie brakowało wybitnych uczonych zachowujących się jeszcze bardziej osobliwie niż doktorant, Łukasiewicz i dwaj recenzenci pracy wzięli to motto za dobrą monetę, tym bardziej że praca była rzeczywiście znakomita i odkrywcza.

I wszystko skończyło się tak, jak to sobie zaplanował. Woroniecki został doktorem filozofii w zakresie logiki matematycznej. Wykonawca testamentu, słynny lwowski adwokat, doktor Przygodzki-Nowak, nie robił problemu z nowej tożsamości spadkobiercy, tym bardziej iż procedura zmiany nazwiska została przeprowadzona w jego kancelarii. Syn marnotrawny stał się więc jedynym dziedzicem ogromnego majątku. Postanowił osiąść w Baranich Peretokach i zacząć nowe życie. I tak pewnie by zrobił, gdyby nie strach, który objawiał się najpierw lekkim ukłuciem, a potem rozrósł się jak rak. Woroniecki bał się panicznie, że zbrodnie wyjdą kiedyś na jaw. Istotnym zagrożeniem były dla niego trzy osoby, trzy najważniejsze dramatis personae: Nowoziemska, Nierobisch i Potok. Najpierw wbił w głowę Nowoziemskiej ukryty w lasce śmiercionośny szpic. Zamierzał to samo zrobić z głową Nierobisch, ale nie było to łatwe. Ją wciąż ktoś odwiedzał. Nawet ktoś się do niej włamywał, kiedy nie było jej w domu. I w końcu, kiedy już Woroniecki miał wymarzoną sytuację, pod mieszkanie Nierobisch, na ulicę Żogały, zajechał policyjny furgon i niedoszła ofiara zastała aresztowana. Całe Katowice huczały od plotek na temat babki spędzającej płody w jakiejś norze. Wiele kobiet drżało na myśl, co ona może wyznać w śledztwie. Drżał też Woroniecki. Ale Nierobisch niczego nie wyznała w jego sprawie, za co hojnie się jej odwdzięczył, przekazując skrycie sporą sumę pieniędzy, dzięki którym mogła ułożyć sobie nie najgorzej więzienne bytowanie.

Dostałem niedawno telegram od von Criegerna. – Głos Woronieckiego znów dochodził z bliskiej odległości. -Naprzykrza mu się we Wrocławiu pański przyjaciel, niejaki Eberhard Mock. Ale von Criegern nie takie trudne sprawy załatwiał, sam odstręczy go skutecznie od śledztwa. – Machnął ręką lekceważąco. – Zagrożenie stanowił więc już tylko głodny amator dziewic. Ale i tu Bóg nade mną czuwał. Kiedy Potok zabił policjanta w swoim mieszkaniu, miał podczas obławy jedną drogę ucieczki: po dachu do sąsiedniej bramy, a potem skok na galeryjkę, gdzie z kolei ja wynajmowałem tajne mieszkanko. Akurat tam byłem, bo umówiłem się z pewną uroczą młodą damą. Ugościłem zatem Potoka w mojej garsonierze. Siedział w tym mieszkaniu przez dwa tygodnie, nie ruszał się stamtąd, nawet do ustępu. Gównem napełniał wiadro, a szczynami zlew. Fe! Wie pan, jak śmierdziało?! Niemcy mówią: „śmierdziało bestialsko”. Bestia śmierdziała bestialsko! – Znów się – roześmiał. – Po dwóch tygodniach wyprowadziłem go ciemną nocą i przywiozłem tutaj. Tu mieszkał przez pół roku. A dziś wydam go w pańskie ręce, komisarzu. Koniec opowieści. Czas na Tezeusza.

Woroniecki odetchnął po długiej przemowie i milczał przez chwilę. Potem wstał, lekko przesunął parawan i skierował światło na pieniek do rąbania drewna, w którym tkwił duży topór. Pieniek był ustawiony na podłodze wyłożonej gumowymi fartuchami.

– Wiesz, co wymyśliłem, Edziu? – Hrabia spoglądał tona jednego, to na drugiego związanego. – Wymyśliłem, jak rozwiązać problem Potoka i Nierobisch jednocześnie. Jestem w końcu doktorem matematyki, potrafię rozumować logicznie i oryginalnie. Pamiętasz z mitologii, jak Tezeusz zabił Minotaura? Tak, pamiętasz. Odciął mu głowę, Edziu. A teraz odegramy ten mit na nowo. Ty będziesz nowym Tezeuszem, a ja to upamiętnię na taśmie filmowej.

Chodził dokoła i zapalał dodatkowe reflektory. Był bardzo podekscytowany – jak dyrektor przed teatralną premierą. Nastawił kamerę i zaczął kręcić. Obiektyw kierował to na Popielskiego, to na Potoka.

– Zrobisz to, Edziu, zrobisz – mówił Woroniecki, jakby do siebie – a ja to wszystko zarejestruję. Będę miał na taśmie pięknego Tezeusza i pięknego Minotaura. A potem taśmę schowam w moim sejfie i będę ci wydawał rozkazy. A ty będziesz je spełniał. Jeśli nie będziesz chciał, usłyszysz magiczne zaklęcie. Brzmi ono: „Wyślę taśmę do Mariana Zubika”. Będziesz mój, Edziu… Będziesz wykonywał rozkazy i prosił o więcej. A oto pierwszy:

wydostaniesz z więzienia Nierobisch i oddasz mi ją w prezencie.

Dość mam płacenia tej starej, brudnej czarownicy…

– Nikogo nie zabiję – wycharczał Popielski.

– Nie zabijesz? – Woroniecki z łatwością wyciągnął topór z pnia. – No to trudno. Moi ludzie, moi wierni przyjaciele z katowickich czasów, wywiozą cię do brzuchowickiego lasu. Wykopią tam dół, wrzucą cię do środka i przykryją naszym żyznym czarnoziemem. A twoja ukochana Rita nie przyjdzie na twój grób… Nie zapali świeczki tatusiowi, do którego się tak pięknie przytulała, jak na tym zdjęciu…

Popielski patrzył na Woronieckiego jak skamieniały.

– Nie przyjdzie… – Hrabia przesunął palcem po ostrzu topora. – Bo będzie daleko stąd. Będzie królową piękności. W burdelu w Buenos Aires!

Podszedł do Popielskiego, wziął zamach i wbił topór u jego stóp. Na trzonek zarzucił gumowy fartuch.

– A jeśli zabijesz Minotaura – powiedział – ujrzysz

Ritę, która jest całkiem niedaleko. Przez te pół roku jeszcze wypiękniała. Jest, jest tutaj… Tak bardzo ci chciała złożyć życzenia imieninowe! Jeśli zechcesz, to możesz z nią nawet wrócić do domu. Ale czy ona zechce? Przy mnie będzie aktorką, a ty chciałeś z niej zrobić łacinniczkę! Myślisz, że nie mam wielu przyjaciół w branży filmowej? Wielu z nich kręciło po cichu niegrzeczne filmy, w których występowały niektóre moje dziewczęta. Ale nie bój się! Nie Rita! Ona jest prawdziwą artystką! No to jak? Załóż fartuch! Topór czeka.

Krzyknął: „Zaczynamy!”, i do pomieszczenia weszli dwaj ludzie, którzy przywieźli Popielskiego. Jeden wycelował w niego browninga, a drugi uwolnił go z kajdanek.

Popielski czuł w głowie pustkę, wykonywał ruchy jak automat. Założył fartuch.

– Zaczynam filmować! Akcja! – wrzasnął Woroniecki zza kamery.

Popielski chwycił za łańcuch owijający szyję bestii i pociągnął ciało w stronę pieńka. Minotaur zaczął się miotać na wszystkie strony, jak ryba wyrzucona z wody. Gumowe fartuchy zwijały się i piszczały okropnie w zetknięciu z jego mokrą od potu skórą.

57
{"b":"269460","o":1}