Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie zawiódł się nikt ze stojących na peronie czwartym. Bagażowy natychmiast po uniżonym geście zdjęcia czapki dostał od jakiejś zażywnej jejmości polecenie odwiezienia piramidy pakunków, na których szczycie chwiało się potężne pudło na kapelusze. Stara pijaczka po opuszczeniu pociągu przez pasażerów natychmiast zanurkowała i po kilku minutach wyniosła z przedziałów dwie w połowie pełne butelki gdańskiej „Goldwasser” i pół butelki polskiego piwa „Fortuna”. Od sprzedawcy gazet kupili „Berliner Tageblatt” dwaj siwowłosi, brodaci mężczyźni w atłasowych okrągłych czapkach, którzy rozmawiali między sobą językiem mającym w sobie coś z polskiego, rosyjskiego i niemieckiego, lecz z pewnością niebędącym żadnym z tych języków. Ci dwaj, dowiedziawszy się, że bułki oferowane przez sprzedawcę są przełożone pokrojonymi frykadelkami, odmówili ich zakupu i poszli, mocno gestykulując, w stronę wyłożonego błyszczącymi płytkami tunelu dworcowego.

Kanapkami nie wzgardzili natomiast trzej inni pasażerowie, którym musiał doskwierać głód tak silny, że – zażądawszy dodatkowo lemoniady – spożywali wszystko wprost na peronie. W pociągu było najwidoczniej gorąco, bo zdjęli meloniki i wachlowali się nimi. Wszyscy trzej byli łysi i wysocy. Po chwili nie byli już sami. Zanim zdążyli pochłonąć bułki z frykadelkami, zanim osuszyli butelki lemoniady „Sinalco”, zanim zapalili po jedzeniu, już byli w towarzystwie trzech młodych ludzi z laskami w rękach. Ich zachowanie bardzo zdziwiło sprzedawcę, ponieważ do trzech łysych podeszli dopiero po upływie kilku minut, kiedy już się upewnili, że na peronie nie ma nikogo. Dziwne, pomyślał, pewnie się dobrze nie znają, pewnie się nigdy nie widzieli, a jeśli tak, to skąd ci ludzie z laskami mieliby wiedzieć, że trzej pasażerowie to właśnie ci, na których czekają. Może znakiem rozpoznawczym były właśnie ich łysiny, bo przecież trzej z laskami podeszli dopiero wtedy, kiedy tamci odsłonili swoje glace. Nagle zadzwoniło coś metalicznie o płytki peronu. Sprzedawca zahaczył o uszy druciane binokle i już się nie dziwił. Teraz, kiedy lepiej wszystko widział, ogarnęło go przerażenie. Laski leżały na peronie, a trzej młodzi ludzie dzierżyli w rękach pistolety.

– Kłaść się! Na ziemię! Mordami do ziemi! – wrzasnął jeden z nich.

Sprzedawca odwrócił wzrok. Ujrzał pijaczkę, która uciekała z peronu w długich, nadzwyczaj sprawnych podskokach. Peronowy schował się w swojej budce. Lokomotywa odezwała się przeciągłym sygnałem i sapnęła parą. Sprzedawca schował się za ladę i – siedząc na ziemi – zamknął na zasuwkę okienko swojego kiosku. Zacisnął powieki i zakrył dłońmi uszy. Nie chciał niczego widzieć ani słyszeć. Już miał pewność, że te dwie grupy mężczyzn, trzej laskarze i trzej łysi, widzieli się po raz pierwszy w życiu. I kiedy się już rozstaną, to nie będą za sobą specjalnie tęsknić.

Pociąg relacji Breslau-Berlin-Königsberg,

niedziela 2 marca 1924 roku, szósta po południu

Mock siedział sam w pustym wagonie kolejowym, który był ostatni w składzie. Usiłował zająć myśli czymś innym niż proces, jaki go czeka przed trybunałem w Königsbergu, i czymś innym niż topór, który spadnie tam na jego szyję. Przykuty kajdankami do drewnianej ławki, usiłował wykręcić szyję, aby obejrzeć trzech ponurych, milczących ludzi z eskorty. Siedzieli w tyle dużego wagonu trzeciej klasy z twardymi, niewygodnymi ławkami, pozbawionego całkiem przedziałów.

Przez szpary w oknach dmuchało w Mocka zimną wilgocią. Nie znosił podróży i pociągów. To znienawidzone otoczenie pozbawiało go zawsze pewności siebie. Tak było i teraz. Już nie był królem więzienia, lecz zmarzniętym, zakatarzonym i godnym pożałowania przestępcą, który jedzie na spotkanie z katem.

Jego strażnicy grali w karty i wyszydzali się wzajemnie. Musieli być bardzo dobrymi kolegami, żaden z nich nie reagował agresją na uszczypliwości innych. Niekiedy ściszali głos. Mock domyślał się, że mówią wtedy o nim. Chciał z nimi pogadać o czymkolwiek, aby choć na chwilę oderwać się od śniegowego błota za oknem i od trójkątnego kaptura kata z otworami na oczy. Próby nawiązania kontaktu zbywali jednak pogardliwym milczeniem. Nawet kiedy zażądał wyjścia do ustępu, jeden z jego strażników kopnął ku niemu nocnik, a potem z wyrazem obrzydzenia na twarzy wylał zawartość przez okno.

Mock drżał z zimna i usiłował przypomnieć sobie miasto nad Pregołą, w którym podczas wojny spędził kilka miesięcy w szpitalu wojskowym. Nie były to jednak dobre wspomnienia. Nie pomogły mu więc w uciszaniu niewesołych przypuszczeń. Bliskość śmierci była w jego więziennym królestwie czymś dalekim i nierealnym. Przeczucie zgonu rzadko nachodzi butnych despotów. W miejscu rozstań natomiast, jakim są dworce i pociągi, w nieogrzewanym i cuchnącym pluskwami wagonie, było ono czymś rzeczywistym i nieuniknionym.

Mam jeszcze siedemnaście godzin przed sobą, myślał, siedem godzin jazdy do Berlina i dziesięć do Königsbergu na twardej ławce, do której jestem przykuty. A potem automobil, który mnie zawiezie na miejsce straceń, gdzie będzie czekał topór i pień, w który wsiąkły już litry krwi.

Ucichły odgłosy karcianej gry i przekomarzania. Do jego uszu doszły szepty. Nie mógł rozróżnić słów, choć przez chwilę zdawało mu się, że strażnicy dyskutują o zegarkach i każdy się upiera, że jego chodzi najlepiej i najdokładniej. Potem jeden z nich przeszedł obok i podążył na przód wagonu. Mimo ciągłego napięcia Mock poczuł, że ogarnia go senność. Kiedy zasypiał, zdawało mu się, że ktoś zarzuca mu na głowę kaptur na rynku w Königsbergu. A potem rozległ się przeraźliwy zgrzyt piły. Nie był jednak na tyle głośny, aby pozbawić go łaski snu.

Obudził go bezruch pociągu i przejmujące zimno. Pociąg stał, a jego oświetlenie było całkiem wygaszone. Mock wolną ręką wyjął zegarek z kieszeni marynarki. Namacał palcami godzinę dziewiątą. Spał dwie godziny. Wstał z ławki i potarł dłonią zdrętwiałe pośladki. Rozejrzał się po wagonie. Strażników nie było. Nie było też płaszczy ani kapeluszy. Jedyną pamiątką po jego cerberach była okuta laska zaczepiona na wieszaku. Jeden z nich zapomniał ją zabrać, pomyślał. Gdzie ja jestem? Dlaczego pociąg stoi? Gdzie są moi strażnicy?

Spojrzał w przód wagonu i zauważył otwarte drzwi, przez które wpadały płatki śniegu. Przesunął się ku środkowi wagonu, tak daleko, aż go zabolał okuty przegub dłoni. Tak, nie pomylił się. Za mokrą i cienką warstwą śniegu na zewnątrz widać było ciemną ścianę lasu, odbijającą się od jaśniejszego nieba. Zrozumiał, że zgrzyt piły w jego śnie był w rzeczywistości zgrzytem haka i żelaznego ucha w sprzęgu łączącym wagony. Zniknął pociąg, zniknął przedostatni wagon.

Był tylko ostatni, a w nim on – przykuty do ławki więzień. Spojrzał w lewo i zauważył domek dróżnika. W jednym z okien stała dogasająca lampa naftowa. W tej wątłej poświacie dostrzegł jakiś ruch. Cień za cieniem. W stronę pociągu szli ludzie. Zbliżali się do otwartych drzwi. Jeden z nich wspiął się na schodki i zapalił latarnię. Wtedy Mockowi wydało się, że serce puchnie mu w gardle. W świetle latarni zobaczył bowiem kata. Miał na sobie długi płaszcz, wysoką trójkątną czapkę i maskę z okrągłymi szklanymi otworami na oczy, wydłużoną w kształt ptasiego dzioba.

Breslau, sobota 8 marca 1924 roku,

piąta po południu

Redaktor Otto Tugendhat przez okno redakcji „Breslauer Neueste Nachrichten” spojrzał na drukarnię, z której wychodziły paczki z jego gazetą. Jeden z robotników, nie wiedząc, że jest obserwowany, czmychnął za bramę i rozpakował z pergaminu swoje śniadanie. Gest robotnika podsunął Tugendhatowi pomysł na tytuł artykułu. Przesunął kartkę w maszynie, tak że strumień tekstu znalazł się znacznie niżej poziomu pisania, i wystukał rozstrzelonymi wersalikami: Tajemnicze zniknięcie Eberharda Mocka.

Potem wykręcił kartkę z maszyny, a pod wałkiem umieścił czystą. Zapalił cygaro i zaczął pisać tak szybko i bezbłędnie, jakby wszystkie frazy miał gruntownie przemyślane.

35
{"b":"269459","o":1}