Nikt się nie roześmiał oprócz detektywa Knüfera. Sanie ruszyły. Śnieg zatrzeszczał pod płozami, zatrzeszczała czaszka Mocka w imadle kaca. Kopyta konia biły w jego skronie, a pod powieki dostał się śnieg zmieszany z solą i piaskiem. Radca mimo przejmującego mrozu zdjął kapelusz, powachlował się nim i szybkim ruchem chwycił Knüfera za gardło.
– Znajdziesz każdą pluskwę? – spojrzał na Knüfera ołowianym wzrokiem. – Skurwysynu, moja żona nie jest pluskwą, która wlazła za twoją tapetę.
Mühlhaus szarpnął go za przedramię. Mock opadł na tylne siedzenie sań. Knüfer odkaszlnął i wyrzucił niedopałek cygara. Stara pomarańczarka – przeklinając głośno – szukała peta wśród zamarzniętych owoców, Mühlhaus przytrzymywał Mocka za ramię, a Knüfer obojętnie obserwował przebiegającego przez Augustastrasse kundla. Mock rozsiadł się wygodnie i zaczął rozcierać zaczerwienione uszy.
– Znajdę pańską żonę – powiedział sucho Knüfer. – Mówiąc o pluskwie, miałem oczywiście na myśli własne mieszkanie, nie Berlin. Proszę mi wybaczyć.
– I vice versa – odparł Mock. – Co pan chce wiedzieć o mojej żonie?
– Wszystko. W mojej pracy najwięcej mam spraw o zaginięcie – wyjął z teczki formularz wydrukowany na grubym papierze. – Opracowałem specjalny kwestionariusz. Niektóre pytania są intymne i kłopotliwe, ale powinien pan na nie odpowiedzieć, choćby „nie wiem”. Proszę również dołączyć aktualną fotografię żony i wszystko odesłać mi do hotelu „Königshof” na Claasenstrasse najpóźniej o drugiej. Kwadrans na trzecią proszę do mnie zatelefonować. Mogę mieć do pana jakieś dodatkowe pytania. Numer telefonu hotelu na odwrocie wizytówki. O trzeciej mam pociąg do Berlina.
Sanie zatrzymały się, przepuszczając jakąś chłopską furmankę.
– A teraz żegnam – Knüfer wyskoczył z gracją, rozpędził się i jak chłopczyk ruszył długim ślizgiem po zamarzniętej kałuży koło trafiki Spingarna, na rogu, gdzie zwykle rozkładali się uliczni sprzedawcy. Teraz zamiast nich było tam kilku wyrostków w dziurawych kaszkietach, pocerowanych swetrach i włóczkowych rękawiczkach. Kandydaci na przestępców rysowali łyżwami w tanecznych zwrotach taflę lodowiska. Knüfer wylądował na przeciwległym brzegu kałuży wprost koło blaszanej skrzyni, pod którą płonęło niewielkie ognisko uwięzione w żelaznym stelażu. Detektyw sięgnął do kieszeni płaszcza, a sprzedawca otworzył klapę skrzyni i wydobył z gotującej się wody grubą parówkę, którą wręczył Knüferowi wprost do ręki.
– Ci chłopcy nie powinni być w szkole? – zapytał Mühlhaus, patrząc na zegarek.
– Nie wiem. Wiem natomiast, że wolą być na ślizgawce niż pod okiem belfra lub pijanego ojca – Mock wyjął z kieszeni płaszcza wełnianą opaskę i założył ją na uszy. – Pan wiedział o wszystkim. Stąd błyskawicznie sprowadzony z Berlina dzielny detektyw. To się stało zaledwie kilka dni temu. Żona uciekła ode mnie, a tu już ten Knüfer… Skąd pan dyrektor wiedział?
– Ściany mają uszy, Mock – odpowiedział po chwili wahania Mühlhaus. – A najlepsze uszy mają ściany małego podwórka na zapleczu knajpy Gabi Zelt.
– Dziękuję panu. Rzeczywiście, lepiej będzie, jeśli poszuka jej ktoś, kogo ona nie zna.
Umilkli i zmrużyli oczy przed wściekłym słonecznym blaskiem, który rozpalał sople wiszące pod dachem Więzienia Śledczego na Neue-Graupner-Strasse. Mock spojrzał na kwestionariusz i wyjął z kieszeni płaszcza zaostrzony ołówek. Szybkimi ruchami wypreparował jak lancetem istotę swojej wiarołomnej żony. Zaczęło się od charakterystyki zewnętrznej.
„Wiek: 24; wzrost: 166 cm; waga: ok. 60 kg; kolor włosów: jasny blond; kolor oczu: zielone; cechy szczególne: wydatny biust”.
Wjeżdżali w Przedmieście Mikołajskie słynące od wieków z przybytków Afrodyty. Minęli koszary na Schweidnitzer Stadtgraben, Königsplatz i znaleźli się między szpitalem Wszystkich Świętych a Arsenałem. Mock spojrzał na kwestionariusz i kilkoma pociągnięciami ołówka przywołał przeszłość Sophie: oto stary i zubożały baron z Pasawy podrzuca do góry swoją piątą córkę, oto owa piąta córka, księżniczka i oczko w głowie tatusia, modli się w przydomowej kaplicy, a jej blond warkocze uczesane są w misterną koronę, oto siedzi na werandzie otulonego dzikim winem domu i wtula twarz w sierść wielkiego bernardyna.
„Miejsce urodzenia: Pasawa; akcent: lekki bawarski; wyznanie: rzymskokatolickie; zaangażowanie religijne: śladowe, ceremonialne; kontakty z rodziną: żadne; miejsce zamieszkania rodziny: Pasawa, Monachium; kontakty z przyjaciółmi: Philipp baron von Hagenstahl, arystokrata, Elisabeth Pflüger, skrzypaczka”.
Mühlhaus i Mock weszli na brudne podwórze na Burgfeld. Mock, który do niedawna pracował w Wydziale II wrocławskiego Prezydium Policji, wiedział bardzo dobrze, że właściciel parterowego budynku przerobionego z wozowni wyjechał na dłuższy czas do Ameryki i wynajął willę pewnemu Węgrowi, który robił różne interesy z Wirthem i Zupitzą. Przede wszystkim zbijał majątek na starym jak świat procederze.
W drzwiach budynku stał potężny mundurowy ubrany w szynel koloru feldgrau. Z odpiętej kabury groźnie wystawał pistolet Mauzer 08. Na widok Mühlhausa i Mocka mundurowy przyłożył dwa palce do daszka czaka ozdobionego na środku wieloramienną gwiazdą.
– Wachmistrz Krummheltz z piątego rewiru melduje się na rozkaz.
– Jesteście wolni, Krummheltz – powiedział Mühlhaus. – I milczcie na temat tego, co tu widzieliście. Sprawę przejmuje Mordkommission z Prezydium Policji.
– Ja mało co mówię – poważnie odpowiedział Krummheltz.
– To bardzo dobrze – Mühlhaus podał rękę Krummheltzowi i wszedł do budynku. Na kanapach i fotelach siedziały dziewczyny w halkach, szlafrokach i papilotach. W sinych od zmęczenia oczach jednej z nich Mock dostrzegł błysk rozpoznania. Ehlers stał na schodach i spisywał ich zeznania. Znużonym głosem powtarzał te same suche pytania i otrzymywał odpowiedzi pełne beznadziejnych epifor: „Spałam. Nie wiem”, „Nie pytałam o to nigdy. Nie wiem”, „To niemożliwe. Nie wiem”. „Nie wiem, nie wiem – myśli Mocka pobiegły ku kolejnym punktom kwestionariusza Knüfera. – Czy jest małomówna, czy gadatliwa, czy impulsywna, czy zrównoważona… Nie wiem nic o najbliższej mi osobie…”
Mühlhaus i Mock szli wąskim korytarzykiem. Po jego obu stronach ciągnęły się drzwi, które były śladami wielu ludzkich upokorzeń. Mühlhaus pchnął jedne z nich.
„Wiem, wiem na pewno – Mock wbijał wzrok w kolejne pytania, które miały prześwietlić złożone psychiczne uniwersum jego żony. – Nie jest inteligentna, jest zazdrosna i zakłamana… Jest chyba uzależniona od kokainy. Jest godna kochania i zabicia. Przez całe lata nie zauważałem, że jest kokainistką… Po prostu jej nie znałem, znałem jedynie moją ideę Sophie, a nie żywą kobietę z krwi i kości, która – tu przypomniał sobie pewien cytat – «Nie jest motylem fruwającym w różowej mgle i czasem musi wyjść do łazienki»„.
Łysina patologa doktora Lasariusa błyszczała od potu. Zgodnie z tak zwanymi zaleceniami ogólnymi nie odsłonił on nawet zasłon, a jedyne, czego mógł dotykać, to ciała zabitych. Te dwa były jeszcze ciepłe. Lasarius trzymał w ustach uchwyt latarki i spisywał w notesie swoje spostrzeżenia. Ciało rajcy Eduarda Geissena wisiało na żyrandolu, który przypominał ogromnego pająka o zlepionych woskiem odnóżach. Do jednego z nich struną od fortepianu za jedną nogę przywiązany był denat. Ręce skrępowane były taką samą struną. Druga noga zwisała pod osobliwym kątem i wyglądała tak, jakby ją wyłamano ze stawu biodrowego. W ustach tkwił kawałek podartego prześcieradła. Na głowie widoczne było głębokie rozcięcie. Owłosione plecy i pośladki pocięte były sinymi nitkami nabrzmień i opuchlizn. Mock spojrzał na martwą dziewczynę i zorientował się bez trudu, iż owe rany pochodzą od pejcza, który zaciskała w prawej pięści. Podszedł do martwej prostytutki. Znajomy, wysunięty nieco podbródek. Próbował sobie przypomnieć, skąd ją zna.
„Upodobania seksualne i ewentualne zboczenia: biseksualizm, przebieranie się za kurtyzanę, biżuteria na gołym ciele, długie pieszczoty przed stosunkiem”.