Литмир - Электронная Библиотека
A
A

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 9 GRUDNIA, GODZINA SIÓDMA RANO

Przez sobotę i pół niedzieli padał śnieg. Miasto spowite było lekkim, tłumiącym wszystko całunem. Zamiast stukania kopyt dorożkarskich szkap wrocławianie słyszeli lekki szmer sunących po ulicach sań, zamiast stukania po trotuarach damskich pantofli – skrzypienie śniegu, zamiast chlupotu brudnej wody – suchy trzask mrozu. Szyby pokryły się lodowym kwieciem, kominy buchały kopciem, łyżwiarze ścigali się na sadzawce koło budynku Regencji Śląskiej, służące czyściły śniegiem dywany, a furmani wydzielali gorzelnianą woń. Po południu w niedzielę przestało śnieżyć. Ścisnął mróz. Lekkie i grube płachty śniegu zbiły się w grube i szorstkie grudy. Ich czyste powierzchnie zostały poprzecinane psim moczem i splamione końskimi odchodami. W zaułkach koło Rynku Solnego bezdomni wybierali pozycję, w której chcieli umrzeć, a kryminaliści zamykali się w swych bezpiecznych, ciepłych i cuchnących jaskiniach między Neuweltgasse i Weissgerbergasse. W gazetach pisano o oszustwach Willego Wanga, który przebrany w mundur huzara okradał i rozkochiwał w sobie służące i mężatki, i o dwóch przerażających, wymyślnych morderstwach. Ich sprawca interesował jedynie dziennikarzy i doczekał się już kilku psychologicznych charakterystyk.

O tym wszystkim nie wiedział ten, którego gazety nazywały „gwiazdą wrocławskiej policji kryminalnej” lub „psem gończym o nieomylnym instynkcie”. „Geniusz kryminalistyki” wsadzał już po raz trzeci tego ranka skołataną kacem głowę pod lodowaty strumień wody, a służący Adalbert wycierał szorstkim ręcznikiem jego skołtunione włosy i zaczerwieniony kark.

Mock, nie patrząc w lustro, rozczesał włosy kościanym grzebykiem, z trudem dopiął sztywny kołnierzyk i przeszedł do jadalni, gdzie na stole dymił dzbanek z kawą, porzeczkowe konfitury słodko się rozlewały po zadziornych załamaniach chrupiącej skórki kajzerki, a żółtko kusiło, drżąc w śliskiej błonie białka. Mock nie miał jednak apetytu i nie było to spowodowane portwajnem, który naruszył wczoraj w dużym stopniu równowagę płynów w jego żołądku, lecz obecnością dyrektora kryminalnego Mühlhausa. Siedział on przy stole, spoglądał łakomie na śniadanie i wiercił zapamiętale szpikulcem w cybuchu zatkanej fajki. Mock przywitał się ze zwierzchnikiem i usiadł przy stole. Nalał sobie i gościowi kawy. Milczenie.

– Przepraszam pana, Mock, za to ranne najście – Mühlhaus przetkał w końcu fajkę i przerwał milczenie. – Mam nadzieję, że nie obudziłem madame Sophie.

Mock nie odpowiedział i rozcierał na podniebieniu żółtko, które miało smak żelaza.

– W sobotę nie było w pracy Smolorza – ciągnął Mühlhaus. – Wie pan dlaczego?

Mock wypił trochę ołowianej kawy, a poszarpane skrawki chrupiącej kajzerki jak stalowe opiłki raniły mu dziąsła.

– Niech pan milczy dalej – westchnął Mühlhaus i podniósł się z krzesła. – Niech pan pomilczy, napije się wódki i wspomni stare, dobre czasy… One już mijają. Bezpowrotnie.

Mühlhaus poprawił melonik, schował fajkę do skórzanego futerału i leniwie wstał od stołu.

– Adalbert! – krzyknął Mock. – Śniadanie dla pana dyrektora kryminalnego.

Następnie pociągnął potężny łyk kawy i poczuł dziwną harmonię smaku: dobrze wyprażonej kawy z przypalanym posmakiem mocnego wina, którego wspomnienie drażniło jego żołądek.

– Wszystko, co minęło, jest bezpowrotne – Mock spojrzał na Mühlhausa moszczącego się wygodnie za stołem. – To najmądrzejsza tautologia, z jaką się spotkałem.

– Seneka ujął to trafniej – przed Mühlhausem brzęczały sztućce i talerze, wprawnie rozkładane przez Adalberta. – Quod retro est, mors tenet [14].

– Seneka był zbyt mądry, by utożsamić śmierć z niepamięcią – Mock przesunął językiem po szorstkim podniebieniu.

– Możliwe – Mühlhaus dłubał w jajku łyżeczką dokładnie tak samo jak przedtem w cybuchu, a kajzerka chrzęściła w jego popsutych zębach. – Ale o tym to pan już lepiej wie.

– Tak, wiem. To, co minęło, jest nie tylko w posiadaniu śmierci. Jest również w skarbnicy mojej pamięci – Mock zapalił papierosa ze złotym ustnikiem. Nad stołem zawirował dym. – A nad pamięcią, podobnie jak nad śmiercią, nie panujemy. Choć niezupełnie. Popełniając samobójstwo, wybieram rodzaj śmierci, a walcząc, decyduję, czy umrę z honorem, czy nie. Pamięć jest silniejsza niż śmierć, w odróżnieniu od niej nie daje żadnego wyboru i podsyła mi pod oczy wbrew mojej woli minione obrazy. Nie mogę wymazać pamięci, jeśli nie chcę się znaleźć w szpitalu wariatów…

Mock umilkł gwałtownie i rozgniótł papierosa w popielniczce. Mühlhaus rozumiał, że nadchodzi chwila niosąca nieodwracalny skutek. Albo Mock wszystko wyjawi i tym samym uwolni Mühlhausa od jakichkolwiek decyzji, albo niczego nie powie i będzie musiał wypełnić suchy formularz – ostatni dokument w jego policyjnych aktach personalnych.

– Proszę o miesięczny urlop bezpłatny, Herr Kriminaldirektor – Mock obracał w palcach przycinacz do cygar.

– Z powodu? – Mühlhaus skończył jeść i przełknął resztki kawy, przechylając głowę tak gwałtownie, jakby wypijał kieliszek spirytusu.

Zapadło milczenie. Wybór należał do Mocka: albo pomoc Mühlhausa, albo dymisja.

– Muszę odszukać żonę. Odeszła ode mnie. Uciekła. Jest chyba w Berlinie – radca dokonał wyboru.

Mühlhaus podszedł do okna i kiwnął dłonią.

– Wyśmienite śniadanie – powiedział, zapalając fajkę. – Ale już musimy iść. Rajca Eduard Geissen nie żyje.

Mock znał dobrze rajcę miejskiego Geissena, człowieka nieposzlakowanej uczciwości, który nade wszystko uwielbiał opery Wagnera i każde posiedzenie śląskiego Landtagu kończył dramatycznymi apelami o budowę letniej opery.

– Gdzie? – Mock zapinał szybko bursztynowe spinki.

– W burdelu – Mühlhaus wciskał przed lustrem zbyt mały melonik.

– Którym? – Mock wsuwał ramiona w rękawy trzymanego przez Adalberta płaszcza.

– Na Burgfeld, koło starej wozowni – Mühlhaus otwierał drzwi, rozsnuwając wokół wonny obłok dymu.

– Jak? – Mock pogłaskał Argosa i ruszył po schodach.

– Ktoś go powiesił głową w dół – Mühlhaus zadudnił obcasami na drewnianych stopniach. – Nogę Geissena morderca wcisnął w pętlę zrobioną ze struny od fortepianu, a drugi koniec przywiązał do żyrandola. Kiedy Geissenowi krew napłynęła do głowy, przeciął tętnicę biodrową. Najprawdopodobniej bagnetem. Geissen się wykrwawił.

– Gdzie była dziwka Geissena?

– Obok. Zarżnięta tym samym bagnetem – Mühlhaus przepuścił w drzwiach jakiegoś łysego pana w binoklach, który omiótł Mocka ostrym spojrzeniem, Radcy przypomniał się dwukrotnie błysk tych binokli, gdy usiłował żonę – owiniętą wokół jego bioder – wetrzeć w ścianę korytarza, i potem w tę noc czwartkową, kiedy zgwałcona Sophie w panice zbiegała, stukając obcasami. Teraz binokle błyszczały zapiekłą bezsennością, pogardą i szyderstwem. Mock porażony wspomnieniami zatrzymał się gwałtownie na trotuarze.

– Muszę odnaleźć żonę.

Nadjechały sanie i stanęły obok nich przy krawężniku. Koń buchnął wonią stajni, woźnica – źle przetrawionego samogonu. W saniach siedział młody człowiek w meloniku i palił cygaro. Zniecierpliwiony koń bił kopytem w zamarznięty śnieg.

– Odnajdzie ją ktoś inny – Mühlhaus wskazał na mężczyznę siedzącego w saniach. – Ktoś, kogo ona nie zna.

– Ona zna wszystkich – powiedział Mock. – Wszystkich mężczyzn i wszystkie kobiety. Ale tego chyba nie. Nie słyszałem, aby zadawała się z pedałami.

Mühlhaus ujął Mocka pod ramię i popchnął go lekko w stronę sań. Młody człowiek uśmiechnął się na powitanie i stuknął palcem w rondo melonika, zdradzając wojskowe przyzwyczajenie. Mock odsalutował.

– Przedstawiam panu, panie radco – rzekł Mühlhaus – prywatnego detektywa z Berlina, pana Rainera Knüfera.

– Mieszka pan od dawna w Berlinie? – Mock wyciągnął rękę do detektywa Knüfera.

– Od urodzenia – Knüfer czym prędzej uściskał prawicę Mocka i wręczył mu swoją wizytówkę. – I znam to miasto równie dobrze jak własne mieszkanie. Znajdę w nim każdą pluskwę.

вернуться

[14] To, co minęło, jest we władaniu śmierci.

29
{"b":"269456","o":1}