Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Mock otworzył oczy, dał znak Mitzi, by przestała. Ta zaszlochała gwałtownie i ucichła. Z podwórka dobiegły odgłosy aprobaty.

– Wynoś się – powiedział do czeladnika krawieckiego. – Nie wytrzeszczaj na mnie gał i nie dziękuj mi. Po prostu wynoś się… Nie zamykaj drzwi i każ tu wejść moim ludziom.

Wirth i Zupitza pojawili się w numerze. Mitzi na ich widok poczuła zawstydzenie i znów zakryła kapą swoje pudenda. Obaj mężczyźni stali w drzwiach i patrzyli zaskoczeni na radcę, który wciąż leżał na poprzepalanej niedopałkami pościeli obok prostytutki.

Mock, nie wstając, obrócił głowę ku Mitzi i zapytał:

– Był u ciebie dzisiaj rudy, pijany facet. Co mówił i dokąd poszedł?

– Miałam pięciu klientów i ani jeden nie był rudy – odparła powoli Mitzi.

Mocka ogarnęła nuda. Poczuł się jak robotnik, który po raz tysięczny staje przy tej samej maszynie, po raz tysięczny umieszcza w imadle te same elementy, unieruchamia je i ściska. Ileż to razy widział zuchwałe spojrzenia alfonsów i nieruchome bandytów, ciężkie powieki morderców, rozbiegane oczy złodziei – a wszystkie one mówiły: „Odwal się, gliniarzu, i tak ci nic nie powiem!” Mock uzbrajał się w takich momentach w żelazny pręt, pałkę lub kastet, zdejmował surdut, podwijał rękawy, zakładał narękawki i gumowy fartuch, by się nie pobrudzić krwią. Te przygotowania zwykle nie wystarczały. Wtedy argumentami sentymentalnymi zaczynał przekonywać przesłuchiwanych. Siadał przy nich i bawiąc się pałką lub kastetem, mówił o ich chorych dzieciach, żonach, narzeczonych, zabiedzonych rodzicach i zamkniętych w więzieniach braciach. Obiecywał pomoc policji i uwolnienie od najpilniejszych trosk materialnych. Nieliczni dawali się przekonać i – patrząc ponuro w żeliwny zlew, jedyny przedmiot, który w pokoju przesłuchań pozwalał zatrzymać wzrok – wyszeptywali tajemnice, a Mock jak wrażliwy spowiednik długo potem z nimi rozmawiał i udzielał rozgrzeszenia. Wielu przestępców nie dawało się jednak zwieść argumentom sentymentalnym. Wtedy zrezygnowany radca zdejmował strój oprawcy i dostrzegał w zuchwałych oczach alfonsów, nieruchomych ślepiach bandytów, pod ciężkimi powiekami morderców błyski triumfu. Gasły one jednak szybko, gdy Mock stawał daleko od przesłuchiwanych i ledwo dosłyszalnym szeptem prezentował najmocniejsze argumenty. Były to barwnie opowiedziane historie ich dalszego życia, prawdziwe eposy bratobójczych, przestępczych walk, zatrważające proroctwa upokorzeń i gwałtów, które kończyły się plastycznie odmalowaną śmiercią na śmietniku lub w nurtach Odry z rybami wygryzającymi oczy. Kiedy to nie skutkowało, Mock wychodził z pokoju i przekazywał narzędzia tortur w ręce krzepkich funkcjonariuszy, którzy prawie nigdy nie zdejmowali gumowych fartuchów. Po kilku godzinach wracał i rozpoczynał znów na przemian łagodne i groźne perswazje. Obserwował z rozpaczą oczy ginące wśród napuchniętych guzów i czekał, aż gardła przesłuchiwanych – jak to powiedział Poeta – „napełnią się lepką ugodą”.

Teraz był znudzony, ponieważ Mitzi nie dała się oszukać zwykłym stwierdzeniem: „Ty jesteś kurwa, a ja – policjant”, prostą konstatacją, która dawała w wypadku większości prostytutek natychmiastowy efekt. Mock musiał przejść do wyższych, bardziej ponurych form perswazji i po raz tysięczny odwoływać się do przytłumionego rozsądku. Popatrzył jeszcze raz w oczy Mitzi i dostrzegł w nich upór i rozbawienie. Tak patrzyła na niego Sophie, kiedy błagał ją o chwile miłości. Podobnie składała usta jego żona, gdy wypuszczała dym z papierosa; tak pewnie robi i teraz, siedząc w jakimś podłym berlińskim hoteliku i otulając smukłe biodra poprzepalaną petami pościelą.

Mock wstał gwałtownie, chwycił mocno Mitzi za ramię i wyprowadził na korytarz, gdzie zostawił ją pod opieką Zupitzy. Sam wszedł z powrotem do numeru i powiedział do Wirtha:

– Przeszukaj dokładnie ten pokój. Ognista Mitzi musi swój płomień gasić śniegiem.

Minęła chwila, nim Wirth zrozumiał, czego od niego żąda jego policyjny patron i opiekun – zaczął gruntowne przeszukiwanie. Mock stanął przy oknie i przyglądał się pijanym młodzieńcom, którzy pokrzykując, poklepywali czeladnika krawieckiego po ramionach. Obejmując się wzajemnie i ślizgając w gęstych czapach śniegu, ruszyli przez podwórko ku nadodrzańskim wałom. Hałasy w pokoju również ustały. Mock odwrócił się i zobaczył przed nosem blaszane puzderko po maści na odciski, trzymane w zakrzywionych palcach Wirtha. Był w nim biały pył.

– Jest kakao – wyseplenił Wirth.

– Przyprowadź ją – rzucił Mock.

Oczy Mitzi były teraz pełne rezygnacji. Usiadła na łóżku i westchnęła zgoła nieorgiastycznie. Drżała ze strachu.

– Wiesz, co teraz z tobą zrobię? Wysypię śnieg za okno i zamknę cię na długo. To będzie mój dobry uczynek, wyleczę cię z kokainizmu – Mock poczuł w żołądku ciężkie mięso kaczki. – A może nie chcesz być wyleczona i zależy ci na towarze? A może mi powiesz coś o rudym, pijanym facecie, który był dziś u ciebie. Co mówił i dokąd poszedł, skarbie?

– Był tu koło szóstej. Robił to ze mną, a potem wypytywał, gdzie urzęduje teraz Anna Złota Rybka – Mitzi stała się mniej strachliwa i bardzo rzeczowa. – Powiedziałam mu, że ona teraz siedzi w spelunce u Gabi Zelt. Tam chyba poszedł.

– Czy wyjaśnił ci, dlaczego szuka Anny Złotej Rybki?

– Tacy faceci jak on się nie tłumaczą.

Mock kiwnął na Wirtha i Zupitzę i zostawił Mitzi samą ze swoimi wyrzutami sumienia. Uczucie nudy ustąpiło. Rozpierała go duma z posiadania sprawnego imadła, któremu nie oparł się nikt ani Urbanek, ani Mitzi, ani kiedyś przed laty Wirth i Zupitza, którzy bez słowa towarzyszyli mu teraz podczas tej knajpianej odysei. Zbiegając po schodach, zobaczył wystraszoną twarz Urbanka. Zwolnił. Każdy gwałtowny ruch przypominał mu o kaczce zalewanej wódką. Uświadomił sobie, że tylko jedna osoba oparła się działaniu imadła, że tylko jedna osoba nie mogła znaleźć dla siebie miejsca w jego uporządkowanym pedantycznie świecie.

– Masz to kakao? – zapytał Wirtha.

– Tak – usłyszał w odpowiedzi.

– Oddaj go jej – powiedział Mock powoli. – Nie naprawiaj świata. Nie jesteś w tym zbyt dobry.

Po minucie trzech mężczyzn siedziało w samochodzie. Zupitza zapytał o coś Wirtha w języku migowym. Wirth machnął na niego ręką i zapuścił motor.

– O co mu chodzi? – Mock wskazał oczami Zupitzę.

Wirth zastanawiał się przez chwilę, czy to, co powie, nie nadszarpnie autorytetu radcy, i przetłumaczył pytanie Zupitzy, starając się złagodzić jego drapieżność:

– Pyta, dlaczego ten portier i dziwka byli tacy hardzi i nie bali się pana.

– Powiedz mu, że mnie nie znali i zasłaniali się swoim szefem, który ma dobre kontakty z policją, myśląc, że nie mogę mu podskoczyć.

Wirth przetłumaczył, a Mock dostrzegł na twarzy kierującego autem bandyty uśmiech szyderstwa.

– Przetłumacz mu teraz dokładnie każde moje słowo – Mock zmrużył oczy. – Znam dobrze szefa tego burdelu. W sobotę i we wtorek grałem z nim w brydża. Dziwka i portier już mnie dobrze znają. Czy twój Zupitza też chce mnie dobrze poznać? Jeżeli nie, to niech daruje sobie te uśmieszki.

Wirth przetłumaczył, a Zupitza zmienił się na twarzy i zapatrzył w mijaną z lewej strony pustą, zimową plażę nad Oławą.

– Ale dziewczyny ma pierwsza klasa – Wirth próbował rozładować atmosferę. – Ta Mitzi była całkiem tego…

– Na dziwkach on się zna bardzo dobrze. Codziennie ma z nimi do czynienia – powiedział Mock, usiłując sobie przypomnieć, jak wyglądała Mitzi.

WROCŁAW, PIĄTEK 2 GRUDNIA, GODZINA DZIESIĄTA WIECZOREM

Knajpę Truscha w kamienicy „Pod Czarnym Kozłem” przy Krullstrasse naprzeciw wytwórni pieców Liebchena nazywano od nazwiska energicznej kierowniczki „spelunką u Gabi Zelt”. Okiennice kamienicy były zawsze zamknięte, co było podyktowane przede wszystkim chęcią zachowania spokoju i dyskrecji. Właścicielce nie zależało na nowych gościach, a poza tym chciała uniknąć ciekawskich spojrzeń dzieciaków z okolicznych podwórek i żon szukających zaginionych mężów. Klientela była stała: drobni przestępcy, zapijaczeni eks-policjanci, szukające mocnych wrażeń młode damy z wyższych sfer oraz mniej lub bardziej tajemniczy „królowie życia”. Wszystkich ich łączyła silna namiętność do białego proszku, którego ściśle odmierzone, zapakowane w pergamin porcje sprzedawcy nosili za wewnętrznymi tasiemkami kapeluszy. Kapelusz był zatem znakiem rozpoznawczym dealerów, którzy w toalecie dokonywali dziennie około dziesięciu transakcji. To właśnie „śnieg” był głównym towarem w knajpie Gabi Zelt. Nosząca to nazwisko, dawna burdelmama, była jedynie figurantką, użyczającą za sporą pensję swojego nazwiska faktycznemu właścicielowi firmy, aptekarzowi Wilfriedowi Helmowi, głównemu producentowi kokainy we Wrocławiu. Działalność knajpy Gabi Zelt była tolerowana przez policję wtedy, gdy – dzięki przebywającym tam stale informatorom – udało się jej zamknąć jakiegoś niezależnego od Helma handlarza kokainy lub przestępcę, który postanowił wydać ciężko zarobione pieniądze na „cement”. Gdy jednak kapusie zbyt długo milczeli, policjanci z komisji narkotyków robili na knajpę bezwzględne naloty, dzięki czemu łapali płotki półświatka i mogli ze spokojem ducha uzupełniać kartoteki, a Gabi Zelt i aptekarz Helm oddychali z ulgą, ponieważ te naloty uwiarygodniały ich w oczach świata podziemnego.

27
{"b":"269456","o":1}