– Śmieszy to pana, baronie? – zapytał starzec.
– A pana nie, książę? – baron patrzył uważnie w przestrzelone oko trupa. – Może dlatego, że zabitymi są pańscy rodacy? Jeżeli tak, to przepraszam.
– Myli się pan – odpowiedział książę. – To jest kolejna zbrodnia, która już kiedyś była. Pokazuję ją panu baronowi po to, aby go przekonać…
– Ja nie wierzę w pańską teorię. Ona mnie po prostu bawi. Bawią mnie też pańskie filmiki. Dzięki panu się nie nudzę… A pan – baron zwrócił się do trzeciego siedzącego w pokoju mężczyzny, który z przejęciem wpatrywał się w ekran, zaciskając z całej siły mocne, kościste palce – a pan, doktorze, czy pan jako znakomity historyk wierzy w tę teorię… Czy może pan na jej poparcie dorzucić jakieś argumenty?
– Podobnie jak pan, baronie, mam do niej stosunek emocjonalny – odparł zagadnięty. – Pana ona bawi, mnie – przeraża. Nie jestem teraz historykiem, jestem wyznawcą…
Miłośnicy niemego kina nie zwrócili uwagi na ciche kroki wytłumione przez gruby dywan. Baron drgnął dopiero wtedy, gdy zobaczył przed swoim nosem aparat telefoniczny. Jedna wielka dłoń dzierżyła widełki, druga – słuchawkę.
– Hallo? – baron zaakcentował ostatnią sylabę. Projektor, wyłączony przez osobnika o wielkich dłoniach, przestał terkotać, dzięki czemu głos kobiety dobiegał wyraźnie ze słuchawki. Nie na tyle jednak, by odprężony wyszukanymi rozrywkami mózg mógł wszystko dobrze zarejestrować.
– Proszę powtórzyć – mruknął. – Kurt Smolorz, tak? Proszę się niczym nie martwić.
Odłożył słuchawkę i spojrzał uważnie na łysą głowę i wielkie wąsy atlety ubranego w trykotowy kostium.
– Słyszałeś, Moritz? Policjant Kurt Smolorz, krępy, silnie zbudowany, rudawy.
– Słyszałem wszystko, panie baronie – zameldował Moritz. – I wiem, co mam robić.
WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA SZÓSTA PO POŁUDNIU
Zafrasowany barman z gospody Petruskego postawił przed Mockiem talerz z grubymi plastrami przysmażonego boczku. Kiedy Mock wskazał palcem na swój pusty kufel, zrobił on minę człowieka, któremu ktoś bardzo dokucza. Mock postanowił jeszcze bardziej go skrzywdzić i zażądał chleba i chrzanu. Barmana ogarnął ból istnienia.
Mock odczuwał działanie alkoholu i złość wyzierającą z oczu nędznie ubranych pijaków tłoczących się przy stołach i pod ścianami. Najsympatyczniejszym człowiekiem w lokalu wydał się Mockowi niewidomy akordeonista, który wygrywał jakąś sentymentalną melodię. Gdyby nie był ślepcem, patrzyłby na Mocka równie przyjaźnie jak robotnicy budowlani, furmani, fiakrzy i bandyci wypełniający knajpę.
Mock oderwał oczy od współbraci w alkoholowej niedoli i zabrał się do jedzenia. Najpierw ozdobił plastry boczku górkami chrzanu, następnie ugniótł i uformował za pomocą noża ostrą maź, po czym z lekkim westchnieniem pochłonął podwędzone i przypieczone mięso, zagryzając je czarnym razowym chlebem. Piwo od Haasego spłukało zdecydowany smak chrzanu i wędzonki.
Wodząc po knajpie przekrwionymi oczyma, słuchał przekleństw i złorzeczeń. Przodowali w nich zwłaszcza bezrobotni i rozgoryczeni na cały świat robotnicy. Nagle do lamentów dołączył się jakiś rzeźnik, żaląc się na kapitalistów wyzyskiwaczy, którzy nijak nie chcieli docenić jego rzadkiej umiejętności odcinania jednym cięciem krowiej głowy od tułowia.
Mocka olśniło: kolacja była niesmaczna nie dlatego, że składało się na nią podłe i źle przyrządzone żarcie, lecz dlatego, że jego usta zakwasiła zgaga niespełnionego obowiązku. Wypowiedź bezrobotnego rzeźnika znaczyła dla niego tyle, co łajanie Mühlhausa: była znakiem i ponagleniem.
Wypluł na klepisko gorycz wypełniającą usta, wyjął policyjny notes i wieczne pióro i zabrał się do pracy, nie przejmując się lekkim rauszem ani bywalcami lokalu, którzy nie mieli już żadnych wątpliwości co do tego, jaki zawód wykonuje ten elegancki, krępy brunet o gęstych falujących włosach.
Mock spojrzał na notatki poczynione w „Piwnicy Biskupiej”. Przeczytał: „Przyjmijmy zatem: człowiek jest przypadkowy, nieprzypadkowa jest tylko data jego śmierci. Pytanie: dlaczego jest nieprzypadkowa? Dlaczego w jedne dni zabija, a w inne nie?” – Te zbrodnie nie są przypadkowe, bo są popełniane w te, a nie inne dni – szepnął do siebie – nic nie jest przypadkowe. To, że spotkałem Sophie na balu w Regencji, to, że jeszcze nie mamy dzieci – pomyślał o ekspertyzie astrologa Völlingera. – Według astrologów przypadek nie istnieje. Völlinger, chociaż nie wie, dlaczego tego domu bardziej się boi jesienią niż latem, jednego jest pewien: to nie jest przypadek. W fobiach Völlingera elementami koniecznymi są miejsce i czas, ponieważ ta kamienica przeraża go niekiedy mocniej, niekiedy słabiej. Nieprzypadkowy jest również sam Völlinger – jasnowidz, somnambulik, człowiek odbierający nieznane innym sygnały.
Mock czuł, że zbliża się długo oczekiwana chwila olśnienia, że oto – jak niegdyś Kartezjusz – przeżywa swoją filozoficzną noc i filozoficzny poranek, kiedy po głuchym, dławiącym mroku nagle wszystko staje w jaskrawym blasku oczywistości. „W światopoglądzie Völlingera te trzy elementy – człowiek, miejsce i czas – nie są przypadkowe, są konieczne – zapisywał szybko w notesie. – Czy mój przypadek, sprawa Gelfrerta-Honnefeldera, może mieć tylko jeden element konieczny: czas? Ofiary nie mają ze sobą nic wspólnego: członek partii Hitlera z komunistą, subtelny muzyk ze ślusarzem, miłośnik historii z analfabetą! Tyle wiem od moich ludzi i od Mühlhausa. Zatem człowiek, ofiara zbrodni jest – na tym etapie śledztwa – czymś nieistotnym. Jeśli przyjmiemy, że morderca nas nie oszukuje, to wiemy na pewno, że istotna jest data, bo na nią sam morderca zwraca nam uwagę”.
Ręka w brudnym zarękawku postawiła przed Mockiem zamówiony kufel piwa. Mock przewrócił kartkę notesu i momentalnie zapełnił ją dwoma wyrazami: „A miejsce? A miejsce? A miejsce? A miejsce? A miejsce?”
– Nie może być przypadkowe – powiedział Mock do barmana udręczonego przez Weltschmerz. – Do jasnej cholery, miejsca morderstw nie mogą być przypadkowe.
WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA ÓSMA WIECZOREM
Restauracja Grajecka przy Gräbschenerstrasse w niczym nie przypominała szynku Petruskego. Był to solidny i porządny lokal, zwykle zapełniony spracowanymi mieszczanami i spracowanymi prostytutkami. O tej wczesnej stosunkowo godzinie córy Koryntu nie były zmęczone, lecz świeże, pachnące, pełne nadziei i najlepszych planów na przyszłość. Dwie z nich doznały ciężkiego zawodu ze strony Mocka i Smolorza, którzy – wzgardziwszy ich wdziękami – konferowali przy podokiennym stoliku ozdobionym dwoma baniastymi kieliszkami koniaku. Jedna z odrzuconych prostytutek usiadła niedaleko od nich i usiłowała wsłuchać się w rozmowę mężczyzn.
Mock słuchał, Smolorz mówił:
– Od dziewiątej do drugiej pańska żona przebywała u Elisabeth Pflüger. Grały. Był u nich stróż kamienicy, niejaki Gurwitsch. Ma u nas papiery. Handluje śniegiem. Kiedyś go przymknąłem. Był pijany. Nie wiem, czy mnie nie rozpoznał. Według niego ta Pflüger to cnotliwa Zuzanna. Nie odwiedzają jej żadni mężczyźni, tylko czasami matka. Od trzeciej do ósmej pani była w domu. Grała. Tak minął dzień.
– Nie miałeś chyba czasu, by dowiedzieć się czegoś o baronie von Hagenstahlu.
– Ja nie. Ale mój kuzyn Willy tak. (Mock pogratulował sobie w myślach niegdysiejszego polecenia bezrobotnego górnika Wilhelma Smolorza na stójkowego na Starówce). Baron Philipp von Hagenstahl to bogacz – Smolorz spojrzał do swojego notesu. – Ma pałac na Borku, na Eichenallee, willę w Karłowicach, przy An der Klostermauer, posiadłość ziemską pod Strzelinem i stajnię koni wyścigowych, które często wygrywają na Partynicach. Organizator balów dobroczynnych. Kawaler. Doktor filozofii. Prawie nieskazitelna opinia. Psuje mu ją były atleta cyrkowy, Moritz Strzelczyk. Przed dwoma laty deportowany do Polski. Wrócił. Niezły bydlak. Podejrzany o morderstwo. Zawsze jest przy von Hagenstahlu. Mamy zeznanie pewnej dziwki. Pobita przez Strzelczyka. Złamane palce. Następnego dnia skargę odwołano.