Mock spojrzał przez okno i poczuł dziwne ukłucie w przeponie. Przez deszcz obmywający szybę zobaczył kamienicę „Pod Gryfami”. Przy stole zapadła cisza. Żaden z partnerów Völlingera nie lekceważył w głębi duszy jego przeczuć i transów. To dzięki nim bardzo często doprowadzali śledztwa do szczęśliwego końca.
– Völlinger, bardzo pana proszę, niech pan coś bliżej mi opowie o tym domu i o pańskich związanych z nim niepokojach – Mock pobladł wyraźnie. – Prowadzę sprawę o morderstwo, którego dokonano na tyłach tego domu.
– Czytałem o tym w gazecie – Völlinger wstał od stolika. – Wybaczcie mi, panowie, ale nie mogę tu zostać ani chwili dłużej.
Völlinger ukłonił się i wyszedł do szatni.
– Trudno – Domagalla po przedpołudniowej wizycie u pewnej młodej damy, która w archiwum kierowanego przez niego wydziału miała pokaźną kartotekę, był wyjątkowo wyrozumiały. – Zaraz znajdziemy czwartego.
– Będziecie musieli znaleźć trzeciego i czwartego – powiedział Mock i rzucił się za Völlingerem, odprowadzany złorzeczeniami Ebnera.
Astrologa już nie było w sklepie. Mock otworzył pugilares, wcisnął jakąś monetę w dłoń Schaala, przyjął od niego płaszcz i kapelusz i wybiegł na ulicę. Porywisty wiatr chlusnął ostrymi szpilkami deszczu. Radca kryminalny rozłożył parasol, lecz niedługo cieszył się tą osłoną. Wiatr szarpnął parasolem i wykręcił go na drugą stronę, wyginając druciane żebra. Jakiś mężczyzna w jasnym płaszczu borykał się z podobnym problemem. Był to Völlinger. Mock podbiegł do niego.
– Koniecznie muszę z panem porozmawiać – Mock starał się przekrzyczeć zakręcający na rogu tramwaj. – Wejdźmy gdzieś, gdzie nie będzie pan widział tego przeklętego domu. Tu jest mała knajpa – wskazał ręką na zadaszone łukowatym sklepieniem przejście do Stockgasse.
Uciekając przed wiatrem, który szalał w wąskich uliczkach koło ratusza, weszli do knajpy na Stockgasse 10 pod szyldem „Petruske Gastwirt”. Lokal wypełniony był po brzegi burszami, furmanami, złodziejami i jakimiś rzezimieszkami, którzy szybko pierzchnęli na widok Mocka. Dla radcy było w tej chwili istotne nie to, skąd oni mogli go znać, lecz to, że zwolnili jeden stolik. Wraz z Völlingerem zajął przy nim miejsce i kiwnął na ponurego kelnera, który swoją pracę uważał najwidoczniej za dopust boży. Ponurak postawił przed nimi dwie dymiące szklanice grzanego wina i udał się z powrotem za bar, wbijając udręczony wzrok w wielki słój wypełniony mętną zawiesiną, w którym pływały śledzie, ogórki i inne trudne do zidentyfikowania zakąski.
– Drogi panie Mock – Völlinger z widoczną przyjemnością pociągnął goździkowy specjał. – Dałem panu ekspertyzę astrologiczną. Po analizie kosmogramu pana i pańskiej żony wyznaczyłem kilka dat możliwego poczęcia państwa potomka. Pierwsza z nich jest za kilka dni.
– Bardzo panu dziękuję – powiedział Mock. – Ale wróćmy do brydża i kamienicy „Pod Gryfami”…
– Zapewniam pana, że nigdy bym pana… – Völlinger nie mógł wydusić słowa „oszukać”. – Nie śmiałbym…
– Niech pan przestanie – przerwał mu Mock. – I opowie mi o pańskich lękach przed kamienicą „Pod Gryfami”.
– Pierwszy raz zobaczyłem ją na fotografii – Völlinger przesunął wzrokiem po wiszących na ścianie obrazkach, których treść była równie oczywista jak zawartość słoja. – Zdałem maturę i wybierałem się na studia medyczne do Wrocławia. Ponieważ nigdy jeszcze nie byłem w tym mieście, chciałem się czegoś bliżej o nim dowiedzieć. W sklepie w Lubaniu obejrzałem fotograficzny album Stare Miasto we Wrocławiu. Kiedy zobaczyłem kamienicę „Pod Gryfami”, poczułem przypływ panicznego strachu i zamknąłem album. Wtedy przeżyłem deja vu i uświadomiłem sobie, że ten dom widziałem często w koszmarnym śnie. Śniło mi się często, że uciekałem przed kimś do góry wielką klatką schodową, a kiedy wydostawałem się na zewnątrz, na dach, patrzyłem w dół, widziałem wizerunki wielkich, białych ptaków i doznawałem zawrotu głowy. Nie spadałem w dół, lecz ten zawrót głowy zamieniał się w ból czaszki, który mnie wtedy zwykle budził. Toteż kiedy zobaczyłem tę fotografię, poczułem strach tak przenikliwy, że porzuciłem nawet myśl o podjęciu nauki w tym mieście. Jak pan wie, studiowałem w Lipsku i w Berlinie. Ostatnie dwa semestry spędziłem jednak we Wrocławiu, ponieważ stąd miałem najbliżej do Lubania, gdzie w okropnych mękach dokonywał swoich dni mój świętej pamięci ojciec. Kiedyś po wyjściu z winiarni „Lamli” czekałem wraz z kilkoma kolegami na dorożkę. Byłem na dobrym rauszu, lecz nie zapomnę tego dojmującego lęku, kiedy uświadomiłem sobie, że stoję pod tym przeklętym domem. Koledzy szybko zorientowali się w moich fobiach i zaczęli mi płatać małpie figle. A to zagadywali mnie i prowadzili wprost pod ten dom, a to podrzucali mi pocztówki z jego widokiem… Próbowałem walczyć z tymi lękami autohipnozą. Bezskutecznie. To wszystko, panie radco. Ja się po prostu boję tej kamienicy.
Völlinger wypił ostatnie krople wina i zaczął mocować się z parasolem. Mock wiedział, że pytanie, które chciał zadać, może skompromitować jego inteligencję, lecz nie mógł się od tego powstrzymać.
– Czy pan potrafi wyjaśnić swój lęk przed tym domem? – zapytał, oczekując ze strony astrologa jakiejś kpiny, wyrazów ubolewania, a, w najlepszym razie, powtórzenia kwestii o bezskuteczności autohipnozy. To, co usłyszał, wprawiło go w zdumienie.
– Tak, potrafię to wyjaśnić metempsychozą, czyli wędrówką dusz. Prawdopodobnie moja dusza zamknięta była w ciele człowieka, który spadł z tej kamienicy. Moje koszmary to wspomnienia z poprzedniego wcielenia.
Völlinger włożył kapelusz i zaczął zapinać płaszcz.
– Chyba mnie pan okłamuje, Völlinger – ton głosu Mocka był równie przyjazny jak syrena fabryki wzywająca robotników na pierwszą zmianę. – Nie znam się na reinkarnacji, natomiast doskonale wiem, kiedy ktoś usiłuje coś przemilczeć. Latem, zdaje się w lipcu, graliśmy w brydża u Schaala. Pan, jacyś dwaj pańscy znajomi – dziennikarz i profesor gimnazjalny – i ja. Siedzieliśmy wówczas przy tym samym stoliku co dzisiaj, pod oknem, i nie miał pan wtedy żadnych napadów lęku. Przypominam sobie doskonale te trzy bez atu, które pan psychologicznie rozegrał. Nie miał pan zatrzymania treflowego i po jakimś dość przyjaznym wiście zagrał pan właśnie trefla. Przeciwnicy wzięli i – nie chcąc grać w longer, który pan niby wyrabiał – poszli bokiem, i pozwolili nam ugrać ten chory kontrakt. Pamięta pan to znakomite psychologiczne zagranie?
– Słusznie, tak było – przytaknął zakłopotany Völlinger. Zdjął melonik i zaczął się nim wachlować. – Rzeczywiście… Wie pan co? Może zaaferowany grą nie spojrzałem w okno… Po prostu…
– Po prostu chciał pan dzisiaj ze mnie zrobić jelenia, Völlinger – Mock uśmiechnął się drwiąco. – I to po tylu latach znajomości, wspólnych szlemów i wpadek…
– Proszę mi uwierzyć! – krzyknął astrolog. – Nie kłamię, nie wymyślam wymówek ex post! Zawołajmy Ebnera i Domagallę i zagrajmy tutaj, przy tym stoliku. Zobaczy pan, że będę grał bez popełniania grubszych błędów. Nie wiem, do jasnej cholery, dlaczego w lipcu nie bałem się tego domu, a dziś tak… że nie odróżniałem honoru od blotki. Może dlatego, że jesienią jestem bardziej rozstrojony, wpadam w melancholię…
Völlinger, nie czekając na reakcję Mocka, wstał, kiwnął mu głową, otworzył drzwi szynku i wszedł w wichurę, deszcz i mgłę, która powoli spowijała melancholijne miasto.
WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA PIĄTA PO POŁUDNIU
Smugi papierosowego dymu obracały się powoli w słupie światła padającego z projektora. Na ekranie najpierw pojawił się napis „Rozstrzeliwanie szpiegów rosyjskich”, a potem rząd ludzi w białych rubaszkach. Wszyscy mieli związane ręce. Biegli, podrygując nogami w przyspieszonym tempie. W podobnym rytmie poruszali się żołnierze w pikelhaubach. Popychali więźniów kolbami w stronę niskiej chaty krytej słomą. Więźniowie nie zdążyli się ustawić pod ścianą, kiedy wykwitły dymy wystrzałów. Żaden z rozstrzeliwanych nie padł na twarz ani na plecy. Wszyscy składali się jak marionetki, którym nagle przecięto sznurki. Nastąpiło zbliżenie. Jeden z żołnierzy podszedł do zabitego, schylił się, podniósł głowę trupa i włożył mu do ust zapalonego papierosa. Młody brunet rozparty wygodnie w fotelu przed projektorem wybuchnął śmiechem. Siedzący obok niego starzec ze sterczącą brodą nie zawtórował mu.